Vittorio pomaga jej się podnieść. Na szczęście nic jej nie jest, a w każdym razie prawie nic… Słowem, nie ma rozciętej skóry. Tylko olbrzymiego guza z przodu, po prawej stronie. Ni stąd, ni zowąd stała się rogaczem, nawet nie wiedzieć czemu, choć może nie jest to wcale aż takie znów przypadkowe.

– Kto to zrobił?

– Ale co to w ogóle ma do rzeczy?

Schello w pewnych sprawach wykazuje się zadziwiającym wprost refleksem, zwłaszcza kiedy istnieje ryzyko, że on sam za coś beknie.

– To był przypadkowy zbieg okoliczności, wypadek.

– Tak, już ja ci zaraz dam wypadek.

natychmiast staje między nimi i powstrzymuje murarza.

– Spokojnie, proszę się opanować. Lepiej, żeby pan tego nie robił.

A, nie, bo co, może mi postawisz jeszcze jedno limoncello? A wiesz, co takiego zrobię, jak tylko je dostanę? Wypucuję sobie nim fiuta.

– A, skoro tak pan stawia sprawę, to proszę bardzo, już się nie wtrącam.

Murarz rzuca się w pościg i próbuje od razu dorwać Schello, który wciąż jest na stole. Ten zaczyna się cofać i leci do tyłu, nogą przebija wiklinowe obicie krzesła i grzęźnie w nim na dobre, a plecami ląduje na ziemi.

Murarz bynajmniej się tym nie zraża, pędzi, okrąża stół. Schello leży na ziemi, z nogą wbitą w krzesło, nie daje rady się podnieść. Murarz, mając w pamięci swoją kobietę, rozpędza się z zamiarem wymierzenia mu kopniaka prosto w twarz. Chyba liczy na remis. Ale nic z tego. Ktoś z tyłu nagle podrywa go do góry. Murarz kopie w próżnię. Lucone obraca nim i wypuszcza go z uścisku kawałek dalej. – No już, dosyć tego dobrego, to naprawdę był… wypadek.

Tak…

Do akcji wkracza Hook.

– Sorry, co, ale czy nie powinieneś raczej zadbać o swoją kobietę i zrobić jej okład z lodu, zajmij się nią lepiej.

– Wiesz, gdzie ja ci przyłożę ten okład z lodu? W dupę ci go wsadzę!

– Skoro tak stawiasz sprawę, to najwyraźniej nic się już nie poradzi. Jeszcze potem będą się mnie czepiać, że w chuja sobie lecę.

Hook zanosi się śmiechem, murarz najwyraźniej nie kuma, chce coś powiedzieć, ale Hook błyskawicznie zadaje mu pierwszy cios. Wyjeżdża mu z piachy prosto w twarz, jest cholernie szybki. Bum. Hook się wyrobił, nie ma co. Musiał się nieźle wziąć za siebie w czasie mojej nieobecności. Murarz leci gdzieś w tył, aż miło patrzeć. Ląduje nieopodal, spada na krzesło, które się przewraca do góry nogami i łamie pod jego ciężarem. Leży jak długi. Wszyscy zaczynają krzyczeć. Ktoś spośród zgromadzonych w lokalu zaczyna się oburzać. Towarzystwo goszczące w głębi pomieszczenia podrywa się od stolików. Jakaś kobieta chwyta za komórkę i zaczyna gdzieś wydzwaniać. Nic tu po nas. Nawet nie mamy co się na siebie oglądać. Lucone, Hook, Żeglarz, Balestri, Zurli, Bardato chwytają za ręce dziewczyny i ciągną je za sobą.

– Kurczę, nic a nic nie zjadłam.

Ja też nie.

– Nie marudź, no, chodź, już po wszystkim postawię ci superlody u Giovanniego.

– Już ja tam wiem, co on ci da. Zwykłego śmietankowego na patyku.

I w śmiech, nawet Schello zdołał się uwolnić, kopnął z całej siły w krzesło, a to, pechowo, trafia akurat w murarza, który chyba dopiero co zaczął kojarzyć, gdzie tak naprawdę się znajduje. Chwytam Gin za ramię i ściągam ją ze stołu. Niewiele brakuje, żeby upadła, ale łapię ją w locie.

– Co jest, co się dzieje?

– Na razie nic, ale lepiej się stąd zmyć.

– Czekaj… kurtka. – Wraca się i w pośpiechu zgarnia ciemną kurtkę Levi'sa, i w nogi

– Nara Vit, wybacz, ale mamy imprezę.

– Tak, imprezę… z wami to tak zawsze, co? Już ja bym wam dał imprezę!!! – Wygląda na poirytowanego, ale tak naprawdę, jak zawsze, świetnie się bawi. Tkwi tuż przy samych drzwiach. Patrzy, jak pędem wychodzimy, nieźle przy tym rozrabiając. Schello wzbija się w górę, stopami uderza jedna o drugą niczym John Belushi, reszta się śmieje, Lucone i Bunny podkradają z innych stolików coś do zjedzenia: a to bruschettę, a to kawałek kiełbaski, i co tam jeszcze popadnie. Balestri kroczy niespiesznie. Ma zmęczone spojrzenie, trochę wyniosłe, zresztą kto go tam wie. Tak czy owak, uśmiecha się i rozkłada ręce, jakby chciał powiedzieć:,,Tacy już są, jarają się z byle powodu". Choć tak naprawdę, to on akurat „ujarał się" najbardziej. Schello podprowadza kawałek kurczaka jednej kobiecie, wyrywając go jej dosłownie sprzed samych ust; kobieta z rozpędu kłapie zębami, choć po upragnionej porcji nie ma już ani śladu. Niewiele brakuje, by przegryzła sobie język i oburzona wali pięścią w stół.

– Doprawdy to już szczyt wszystkiego! Najlepszy kąsek. Specjalnie zostawiłam go sobie na sam koniec.

Vit, który akurat sączył wino, wybucha śmiechem i wylewa na siebie zawartość kieliszka. Właśnie w tym samym momencie przechodzimy obok razem z Gin, a ja, by nie okazać się gorszy, zwijam kobiecie sprzed nosa jedną frytkę. Zjadam kęs: – Wyśmienita, jeszcze ciepła, takie duże frytki robi tylko Vit, kroi je własnoręcznie, żadne tam mrożonki, trzymaj.

Drugą połowę frytki podaję Gin.

– I żebyś mi tylko potem nie narzekała, że ci nie postawiłem kolacji. Już nas nie ma, biegniemy za resztą, trzymamy się za ręce. Ona się śmieje, kręcąc głową, z połówką frytki w buzi.

– Parzy…

Niby, że się skarży, ale już po chwili się zaśmiewa i pędzi jak szalona. Wyrzuca nogi przed siebie, rozpuszczone włosy rozwiewa jej wiatr, ma na sobie ciemną kurtkę. I właśnie w tym momencie, w nocy, myślę tylko o jednym. Jestem szczęśliwy, że zwinęła mi 20 euro na benzynę.

22

Trochę później, w samochodzie.

– Masz fajnych przyjaciół, może trochę nadpobudliwych, ale sympatycznych. Bywa, że nam, dziewczynom, zdarza się umówić z kompletnie niemrawymi kolesiami.

– Nam, dziewczynom… Nam, dziewczynom, czyli komu?

– Okay, wobec tego powiedzmy, że to mnie zdarzyło się umówić z kolesiami, którzy byli totalnie niemrawi… Czy tak jest lepiej?

– Trochę.

– Dobra. Co wobec tego mam powiedzieć: masz boskich przyjaciół! Czy to bardziej ci odpowiada?

– Boskich. Co za straszne powiedzenie. Jakby chodziło o tytuł jednego z tych filmów braci Vanzina. Jeśli już, to mów na nich zwyczajni niezwyczajni.

Gin zaczyna się śmiać: – Okay, touche.

I zaraz spogląda na mnie i marszczy brwi.

– Ups, sorry. Ty przecież nie znasz francuskiego?

– Jak nie, touche, touche znaczy…

Niespodziewanie biorę bardzo ostry zakręt. Zarzuca ją wprost na mnie. Właściwie mam ją teraz w garści, jej piersi są w zasięgu moich rąk.

– Właśnie, czy to aby nie znaczy touche? Mam rację?

Usiłuje mnie spoliczkować, ale tym razem jestem szybszy od niej. W porę udaje mi się zasłonić.

– Ups, sorry. Albo inaczej: pardon! Nie miałem najmniejszego zamiaru cię „touchować", ale tu es tres jolie! I jak mi idzie francuski? W każdym razie „dotarliśmy”. Tyle, że akurat nie wiem, jak to się mówi.

Wysiadam z samochodu. Gin jest wściekła.

– Wyjaśnij mi jedną rzecz: skoro twoi przyjaciele to tacy zwyczajni niezwyczajni, jak sam twierdzisz, to dlaczego, kiedy ich mijałeś o umówionej godzinie, udałeś, że ich nie widzisz?

Kurwa mać. Jest niesłychana. Nic jej nie umknie. Idę przed siebie, mam ją za plecami. Czuję ucisk w żołądku.

– A to, bo być może nie wiesz, nazywa się tombe, czyli trafiony zatopiony, ty świnio!

Gin wsiada do swojego samochodu, natychmiast odpala i rusza na pełnym gazie z piskiem opon. Biegnę w stronę motocykla. Jeszcze tylko jeden metr i go dopadam.

– Widział kto coś podobnego? Weź się pierdol. I to jak się wywyższa, za kogo on się ma? Okay, nazywa się Step, i co z tego? Kto go tam, kurwa, zna… Owszem, koleś uchodzi albo raczej uchodził za boskiego, tyle że wśród swoich przyjaciół. Tych zwyczajnych niezwyczajnych, jak sam ich nazywa. I co z tego?

– A to, że jakoś tam ci się podoba.

Od kiedy byłam mała, zawsze lubiłam się bawić w Gin 1 mścicielkę i Gin 2 chodzącą mądrość. A przynajmniej ja sama tak je sobie nazywałam. Ta pierwsza, Gin 1 mścicielka, jest Dzika. Poza tym, jako dziecko, miałam przyjaciółkę, która nazywała się dokładnie tak samo i zawsze sobie myślałam, że strasznie bym chciała podkraść jej to nazwisko. Ta druga, Gin chodząca mądrość, jest Pogodna, to ucieleśnienie romantyzmu i równowagi. Dzika i Pogodna bez przerwy się ze sobą spierają.

– Tak, podoba mi się, i co z tego?

– A to, że popełniłaś błąd.

– Wyjaśnij, co masz na myśli.

– Okay, bardzo mi się podoba! Podobają mi się jego krótkie włosy, jego pełne usta, jego wesołe i dobre oczy, jego ręce… aha, tak, i jeszcze strasznie mi się podoba jego zajebisty tyłeczek.

Ależ ty jesteś wulgarna.

– O matko, co tak trujesz.

– Ach tak?

– Tak! – Ale skoro tak się nim zachwycasz, to w takim razie wytłumacz mi… dlaczego zwinęłaś mu kluczyki od motoru?

– Bo nikomu nie wolno macać mnie po piersiach, o ile ja sama go do tego nie upoważnię. Jasne? A Step, boski albo raczej zwyczajny niezwyczajny nie otrzymał upoważnienia. A te piękne klucze zatrzymam sobie na pamiątkę.

– Jestem pewien, że właśnie o mnie myślałaś.

Kurczę, to Step, i to na motorze, jak mu się udało odpalić?

– Zatrzymaj się, zjedź na bok, bo w przeciwnym razie skopię ci tego gruchota, tak że już sobie nim nie pojeździsz.

Z pewnością odpalił na styk, zamknął obwód, cholera jasna. Gin zwalnia i w końcu się zatrzymuje. Skoro tak szybko poradził sobie z blokadą i od razu ruszył, to choćby nawet nie był boski, i tak odznacza się dużą przytomnością umysłu.

– I co? Świetnie się spisałaś, bardzo zabawne.

– Co takiego?

– Aha, czyli jeszcze na dodatek zgrywasz cwaniurę? Kluczyki.

– A, tak, przepraszam. Dopiero co zdałam sobie z tego sprawę. Cóż, najwyraźniej… Tak, słowem, może pomyliłeś kurtki i sam schowałeś je do mojej kieszeni.

Nabijam się z niej.

– Skąd, Step, przysięgam, że nie miałam zielonego pojęcia.

– Nie przysięgaj… fałszywa ty!

– Cóż, może zabrałam je przez pomyłkę.

– A co do tego, że się pomyliłaś, to nie ma najmniejszych wątpliwości, wzięłaś klucze do domu.

– Nie, przysięgnij!

– A, w tym wypadku przysięgam, na co tylko chcesz.

– Nie mogę w to uwierzyć.

– Lepiej się postaraj. – Puszczam ją wolno. – Ależ z ciebie naciągaczka.

– Nie mów tak na mnie. – Wyciąga klucze z kieszeni kurtki i rzuca nimi we mnie z całej siły. Błyskawicznie się odchylam i chwytam je w locie. – Naciągaczko, nie jesteś nawet w stanie we mnie trafić. No już, wskakuj do samochodu, odstawię cię do domu.

– Nie, niech cię o to głowa nie boli.

– Boli mnie, i to jeszcze jak. Tak się składa, że jesteś jedną z tych nieobliczalnych dziewczyn.

– Co masz na myśli?

– A to, że znów złapiesz gumę, ktoś pomoże ci zmienić koło, a ty jak na prawdziwą naciągaczkę przystało, weźmiesz to za dobrą monetę i potem mamie skończysz, a ostatnim, z którym cię widziano, będę ja.

– Aha więc to o to ci chodzi?

– Powiadają, że lubię spokojne życie, w miarę możliwości. Ojej, nie truj, wskakuj do bryki, i już.

Gin, naburmuszona, wsiada do samochodu. Zapala silnik, ale zanim rusza, opuszcza szybę: – Już wiem, dlaczego to robisz. Podjeżdżam na motorze:

– Ach tak, dlaczego?

– Bo chcesz zobaczyć, gdzie mieszkam.

– Ten gruchot ma rejestrację Roma R24079. Wystarczy dziesięć minut, żeby mój przyjaciel, który pracuje w urzędzie miasta, sprawdził dla mnie twój adres. Tym samym nie musiałbym nadrabiać drogi i oszczędziłbym sobie sporo fatygi. Jedź już, zarozumiała naciągaczko!

Ruszam z piskiem opon. Cholera, Step zna na pamięć moją rejestrację. A ja sama wciąż nie zdołałam się jej nauczyć. Już po chwili materializuje mi się z tyłu. Widzę go w lusterku. Co za koleś. Jedzie za mną, ale nie podjeżdża za blisko. Dziwne, jest taki ostrożny. Wcale bym się tego nie spodziewała. Cóż, w gruncie rzeczy to przecież nie znam go aż tak znowu dobrze… Bo ja wiem!

Zmieniam biegi i trzymam się na dystans. Nie chciałbym, żeby Gin wykręciła mi jakiś numer, chociażby hamując gwałtownie. To najlepszy sposób, żeby się pozbyć motocyklisty. Jak dobrze pójdzie, to nawet nie zdążysz się zatrzymać. Ryzykujesz własnymi widełkami skrzynki biegów i całym motocyklem. Zarzuca cię i nie ma mowy, byś mógł kontynuować przerwany pościg. Corso Francia, piazza Euclide, via Antonelli. Zarozumiała bestia pędzi przed siebie. Ani razu nie przystaje na światłach.

Przejeżdża tuż przed Embassy na pełnym gazie. Mija samochody stojące na światłach i dalej jedzie prosto, skręca w prawo, potem w lewo, w ogóle nie używając przy tym kierunkowskazów. Jakiś debil trąbi za nią, ale z wyraźnym opóźnieniem. Via Panama. Zatrzymuje się kawałek przed piazzale delie Muse. Gin parkuje, wjeżdżając pospiesznie pomiędzy dwa samochody, o żaden z nich nawet minimalnie się przy tym nie ociera, udaje jej się to już przy pierwszym podejściu. Jest dokładna i świetnie radzi sobie za kierownicą. Albo może zwyczajnie ma farta?