– Ej, znakomicie ci wychodzą manewry.

– Mówisz tak, bo nie widziałeś, co jeszcze potrafię.

– Jak to możliwe, że nigdy nie mogę powiedzieć niczego, tak byś ty zaraz nie czuła się zobowiązana dorzucić swoje trzy grosze?

– Okay… Wobec tego dzięki za kolację, świetnie się bawiłam, ty byłeś wprost fantastyczny, twoi przyjaciele są doprawdy boscy, sorry, zwyczajni niezwyczajni. Przepraszam za pomyłkę z kluczami i dzięki za odprowadzenie mnie do domu. Czy tak jest dobrze? Czyżby mi coś umknęło?

– Tak, nie zaprosisz mnie do siebie na górę?

– Co takiegooo? Mowy nie ma. Nigdy nie zapraszałam do siebie żadnego z moich chłopaków, i niby z jakiej racji miałabym teraz zapraszać akurat ciebie, czyli kogoś całkiem obcego. Weź ty się opamiętaj!!!

– A co, to było ich aż tylu?

– Chłopaków?

– No, a kogóż by innego?

– Cała masa.

– I jak oni z tobą wytrzymywali?

– Byli świetni z matematyki. Robili bilans i na koniec wychodziło im, że jest o wiele więcej za niż przeciw. Ale, niestety, coś mi się zdaje, że matematyka nie jest twoją najmocniejszą stroną.

– Tak naprawdę to był jedyny przedmiot, z którym radziłem sobie jako tako.

– Otóż to, właśnie, jako tako. Dlatego też nie masz tu na co liczyć… dobry wieczór, panie Valiani…

Oglądam się, żeby zobaczyć, z kim się wita, ale nikogo tam nie ma. Zza pleców dobiega mnie szczęk zamykanej bramki.

– A kuku!

Odwracam się, Gin jest po drugiej stronie furtki, która wciąż jeszcze lekko się trzęsie. Zatrzasnęła ją za sobą. Zrobiła to błyskawicznie.

– Już ci mówiłam, jesteś zwyczajny niezwyczajny. Ale ocierasz się o banał.

Gin biegnie w stronę klatki. Grzebie w kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Zajmuje mi to raptem sekundę; prawa, lewa i już przesadzam ogrodzenie i biegnę w jej kierunku, gdy tymczasem ona rozpaczliwie poszukuje klucza do drzwi wejściowych na klatkę. Hop. I jestem przy niej, obejmuję ją z tyłu. Ona w krzyk. Trzymam ją przy sobie.

– A kuku! Czy kiedy byłaś mała, to grałaś w raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy? Nawet nie zdążyłaś się odwrócić, a ja już cię dopadłem. Teraz jesteś moja.

Jej włosy bardzo ładnie pachną. Ale ten zapach nie jest słodki. Nie znoszę słodkich zapachów. Ich woń ma w sobie coś świeżego, orzeźwiającego, radosnego, żywiołowego. Szarpie się, próbując uwolnić, ale trzymam ją mocno. – Skoro nie chcesz zaprosić mnie do siebie na górę, to może tutaj zacieśnimy naszą znajomość.

Stara się trafić we mnie obcasem, wierzgając nogą w tył, ale rozstawiam szeroko nogi.

– Spokojnie… Ej, nie robię nic złego. Przecież nie dobieram się do ciebie, raptem cię tylko objąłem.

– Ale ja wcale cię o to nie prosiłam.

– A wydaje ci się, że tak to wygląda, że mówisz do faceta: no chodź, proszę, obejmij mnie? Gin, Gin… wygląda mi na to, że wielu spośród tych chłopaków pozostawiało sporo do życzenia.

Nasze twarze prawie się dotykają. Jej policzek jest gładki, delikatny i świeży zupełnie jak dorodna brzoskwinia, lekko złocisty za sprawą jasnego meszku, przejrzysty, i to bez makijażu. Rozchylam usta i dotykam nimi jej policzka, ale jej nie całuję, nie kąsam. Macha głową raz w prawo, raz w lewo, starając mi się wywinąć, ale ja jestem niczym jej cień. Delikatny podmuch wiatru przynosi z ogrodu woń jaśminu.

– Ej, no i jak, co ty na to? Zmieniłaś zdanie?

– Chyba śnisz.

Ta jej odpowiedź brzmi jakoś dziwnie, mówi ściszonym, nieomal zdławionym głosem.

– Tak, przecież ci się podoba…

– Co ty wygadujesz?

– Poznaję po głosie.

Odchrząkuje.

– Słuchaj, puścisz mnie wreszcie, czy nie?

– Nie.

– Jak to nie?

– Sorry, sama zadałaś mi pytanie, tak? I moja odpowiedź brzmi: nie. Raz jeszcze próbuję. W ciszy. Szeptem. Niesionym przez nocny podmuch wiatru.

– Puk, puk, Gin, mogę wejść?

– Ale nie wiesz, co zastaniesz.

– Nigdy nie wchodzę, o ile potrafię się potem wydostać.

– Piękne zdanie.

– Podoba ci się? Pożyczyłem je sobie od bohaterów filmu Ronin.

– Głupek.

Chyba nawet zaczęło jej się podobać. Obejmuję ją, przytulając mocno do siebie i jednocześnie kołyszę się lekko razem z nią raz w prawo, raz w lewo; oplatam ją ramionami, uniemożliwiając jej tym samym jakikolwiek ruch rąk. Nucę sobie pod nosem. To Bruce, ale nie wiem, czy coś jej to mówi. Miękkie i powolne dźwięki, jakie z siebie wydaję, przechodzą w gorący oddech, który przenika jej włosy i dociera niżej, grzejąc jej kark. Gin rozluźnia ręce. Mam wrażenie, jakby dawała się ponieść. Nie przestaję leniwie nucić, cały czas się przy tym kołysząc. Ona robi to samo, jakbyśmy tańczyli w jednej parze. Widzę jej usta, są przepiękne. Ma poprzecinane drobnymi rowkami, rozchylone wargi, jakby śniła, wzdycha. Chyba nawet przeszedł ją dreszcz. Uśmiecham się. Lekko zwalniam uścisk, ale nie za bardzo. Odrywam od niej prawą rękę. Przesuwam ją w górę, na biodro. Bardzo powoli. Ona postępuje tak samo, niespiesznie, wzrok utkwiła w mroku nocy, oddaje się fantazjom pośród ciemności, w których pogrążyły się uczucia. Zaniepokojona, że mógłbym czegoś dotknąć, jak dziecko, które odkrywa sztuczkę, będącą kluczem do niepojętego, wyjątkowego czarodziejskiego zaklęcia. Ale nie tego pragnę. Powoli, delikatnie, zatracam się w jej włosach. Pieszczę jej kark, kładę dłoń na jej policzku. Lekko na nią napieram, ciekawy, jak zareaguje… Odwracam jej głowę w lewą stronę. O tak, powoli, Gin opiera policzek o przeszklone drzwi wejściowe, włosy spadają jej na twarz i nagle, spoza tego czarnego, wonnego gąszczu, wyłaniają się jej usta. Niczym miłosna róża, która dopiero co rozchyliła swoje płatki, aksamitna i wilgotna. Wzdycha podniecona i zostawia małe, zaparowane obłoczki na przeszklonych drzwiach wejściowych. I wtedy właśnie ją całuję. A ona się uśmiecha, daje mi wolną rękę, lekko mnie kąsa, już się nie opiera i jest wprost cudownie. Przejmująco, zabawnie, bosko, nie… Nawet lepiej. To autentyczne piekło. Bo ogarnia mnie podniecenie.

– Gin, to ty?

Za moimi plecami rozlega się męski glos. I to akurat teraz… Nie! Wierzyć mi się nie chce. Furtka, kroki… Nic kompletnie nie słyszeliśmy. Ogłuszeni pożądaniem. Odwracam się błyskawicznie, gotów w każdej chwili raczej się bronić, aniżeli samemu atakować. Jakkolwiek by na to patrzeć, jej mężczyzna ma swoje racje. Patrzę na niego. Koleś raczej nie jest zbyt wysoki i raczej szczupły.

– Cholera, wprost nie mogę w to uwierzyć. – Po twarzy widać wyraźnie, że nie tyle się wkurwił, ile go to bawi. Gin poprawia sobie włosy, jest poirytowana, ale bez przesady.

– No, lepiej już uwierz, chyba że chcesz, żebyśmy znów zaczęli się całować.

Cholera, twarda z niej sztuka.

– Ach, specjalnie ze względu na mnie.

Wciąż stoję w pozycji obronnej.

– Stefano, to Gianluca, mój brat.

Opuszczam ręce, dyskretnie wzdycham, ulżyło mi i to wcale nie dlatego, że nie będziemy się bić. Akurat to mi wisi, jak jeszcze nigdy dotąd. Powód jest całkiem inny. I to chyba jest nawet bardziej niepokojące.

– Cześć.

Wyciągam do niego rękę i się uśmiecham. Pewnie, że to nie najlepszy sposób, by się poznać. Koleś, który przystawia się do siostry.

– No, to teraz jesteś w dobrych rękach, mogę już iść.

– Tak, nie sądzę, żeby akurat on miał mnie zgwałcić.

Uśmiecha się, nabijając się ze mnie.

– Możesz już iść, zwyczajny niezwyczajny Stepie.

Oddalam się w stronę furtki i zostawiam ich samych, brata i siostrę, tuż pod wejściem na klatkę. Odpalam motocykl i ruszam, zostawiając za sobą, pogrążony w tym letnim zapachu jaśminu niedokończony pocałunek.

Gianluca patrzy na Gin i nie może się nadziwić.

– Poważnie, wprost nie mogę w to uwierzyć!

– Lepiej ci zrobi, jak uwierzysz, twoja siostra niczym nie różni się od innych dziewczyn, a jeśli może cię to jakoś pocieszyć, to jak sam widziałeś, nie jest lesbijką.

– Nie, nie załapałaś, nie mogę uwierzyć w to, że całowałaś się ze Stepem!

Gin nareszcie znalazła klucz i otwiera drzwi na klatkę.

– A bo co, znasz go?

– Czy go znam? Chętnie bym się dowiedział, kto w Rzymie go nie zna?

Już wiesz: ja. Masz przed sobą namacalny przykład, ja go nie znałam.

I zaraz Gin myśli sobie, że to w końcu przecież brat, jedno kłamstwo więcej czy mniej, wszystko jedno.

– Nie wierzę. To niemożliwe, żebyś w życiu o nim nie słyszała. No co ty, wszyscy go znają. To koleś, który wyczyniał takie rzeczy, że głowa mała, jego zdjęcie raz nawet ukazało się w gazecie, jak jedzie na jednym kole na motorze razem ze swoją dziewczyną, ścigany przez policję. Wierzyć mi się nie chce! Moja siostra całuje się ze Stepem. – Gianluca kręci głową.

– A to co znowu: nagłówek w „Gazetce leszcza"?

Wsiadają do windy.

– Nie wiem, czy aby nie pogrążę twojego boskiego Stepa, zabijaki, twardziela, uciekiniera, który śmiga na jednym kole z dziewczyną na motorze…

– Dobra, zrozumiałem, o kim mowa, no i?

– Ale całuje dokładnie tak samo jak cała reszta.

W tym samym momencie Gin wciska przycisk z cyfrą 4. I zaraz spogląda w lustro. Rumieni się. Samej siebie nie jest w stanie oszukać. Właśnie skłamała po raz kolejny. I to nawet bardziej niż poprzednio. I doskonale o tym wie.

23

Noc. Gnam na motorze na pełnym gazie. Piazza Ungheria, prosto w kierunku zoo. Nie udaje mi się znaleźć jednego słowa na określenie Gin. Ale i tak próbuję. Sympatyczna, nie, bardzo ładna, dobre sobie! Piękna, zabawna, inna. Ale właściwie, to po co w ogóle ograniczać się do jednego tylko określenia? Chyba najlepiej zebrać do kupy wszystkie naraz. Albo rozejrzeć się jeszcze za jakimiś innymi. Nie chcę się nad tym zastanawiać. A jednak coś sobie uświadamiam i już na samą tylko myśl się uśmiecham. Razem z nią przejechałem piazza Euclide, podążając za jej samochodem. Nawet raz nie spojrzałem przy tym na gmach Falconieri, w ogóle nie pomyślałem o szkole Babi, o tym, jak czekałem tam na nią pod wejściem, o czasie, kiedy to się działo. Właśnie o tym myślę. To spada na mnie jak grom z jasnego nieba. Wspomnienie. Tamten dzień. Tamten poranek. Jakby to było teraz. Przyjechałem do niej pod szkołę. Przyglądam się jej z daleka, widzę, jak schodzi po schodach, zanosi się śmiechem razem z przyjaciółkami, gada, nie wiadomo o czym. Uśmiecham się zarozumiale. A nuż o mnie… Czekam na nią.

– Cześć…

– No co ty, jaka piękna niespodzianka, wpadłeś po mnie do szkoły.

– Tak, ucieknijmy razem.

Mama chyba już sobie na to zasłużyła. Wiecznie się spóźnia.

Babi sadowi się za mną na motorze. Od razu mocno się do mnie przytula.

– To znaczy, nie rozumiem, nie tyle uciekasz, bo chcesz być ze mną, ile by ukarać własną spóźnialską matkę! Wiesz co, niezła jesteś…

– Sorry, ale skoro jedno nie wyklucza drugiego, to może nawet lepiej? Przejeżdżamy obok siostry, która stoi w umówionym miejscu i czeka.

– Dani, powiedz mamie, że wrócę do domu później. A ty się nie rozpędzaj, dobra?

Niedługo docieramy na via Cola di Rienzo. Smażalnia Franchi. Wychodzimy stamtąd z torbą pełną przyrządzanych na miejscu, panierowanych i chrupiących przekąsek z ryżu i warzyw, za którymi ona tak przepada, kruchutkimi, jeszcze ciepłymi, z siatką pełną serwetek, małą butelką wody dla nas dwojga, głodni jak wilki. Od razu zabieramy się do jedzenia, ona siedzi na motorze, a ja stoję naprzeciwko, nie odzywamy się, tylko patrzymy sobie w oczy. Ni stąd, ni zowąd zaczyna padać grad. I to jeszcze jak, coś niesamowitego. Niewiele myśląc, podrywamy się i pędzimy przed siebie, pędzimy jak szaleni i chowamy się pod daszkiem osłaniającym wejście na klatkę schodową, niewiele brakuje, byśmy się poślizgnęli, ale chcemy jak najszybciej schronić się przed gradobiciem. Tkwimy tam zziębnięci, pod zadaszeniem, które jest zarazem czyimś balkonem. Grad stopniowo przechodzi w śnieg. Śnieg w Rzymie. Ale zanim w ogóle zdąży dotknąć ziemi, ten śnieg już się rozpuszcza. Uśmiechamy się do siebie jeszcze przez chwilę, ona bierze kolejny kęs ze swojej porcji, a ja próbuję ją pocałować… I już po chwili puf, zupełnie jak ten śnieg, także i to wspomnienie się rozpływa. Nigdy nie wiadomo, z jakiej racji przypomina nam się akurat to, a nie co innego. Pojawia się nagle, ot tak, nie pytając o pozwolenie. I nigdy nie wiesz, kiedy da ci spokój. Jedyne czego możesz być pewnym, to że, niestety, nawiedzi cię ponownie. Ale zazwyczaj to kwestia kilku sekund. I już wiem, jak sobie z tym radzić. Wystarczy nie poddawać się temu zbytnio. Jak tylko pojawi się wspomnienie, należy niezwłocznie zostawić je samemu sobie, oddalić się natychmiast, bez żalu, nie idąc na żadne ustępstwa, pozwolić, by pozostało nieostre, nie dać mu się wciągnąć. Tak, by uniknąć bólu. Właśnie, już lepiej… Już po wszystkim. Tamten śnieg rozpuścił się definitywnie.


Gaszę silnik i wchodzę. Portier jest wciąż ten sam: – Dobry wieczór, jak miło pana widzieć.