– No i co, na jakim etapie jesteśmy? – Romani rozgląda się wokół. – Ale jak to, nikogo nie ma? – Zjawia się w te pędy jakiś niski blondyn z błękitnymi oczami. – Dzień dobry, mistrzu. Właśnie kończę instalować oświetlenie, na dziś wieczór wszystko będzie jak trzeba.

– Świetnie, Terrazzi, zawsze powtarzam, że jesteś najlepszy.

Terrazzi uśmiecha się cały zadowolony.

– Wracam do konsoli, żeby popracować nad światłem punktowym.

– Dobra, idź.

Koleś z długimi włosami podchodzi do Romaniego: – Zawsze trzeba ich zachęcać, co? Wciąż nad nimi stać, bo wtedy bardziej się przykładają, prawda?

Romani z dezaprobatą mruży oczy, po czym patrzy na niego surowo.

– Terrazzi naprawdę jest dobry, najlepszy. Zajmował się oświetleniem, kiedy ciebie jeszcze na świecie nie było.

Długowłosy koleś w milczeniu wraca na swoje miejsce.

Ustawia się w korowodzie, jako ostatni. Znów nic tylko się rozgląda, udaje, że całą jego uwagę przykuwa pierwszy lepszy zakamarek scenografii. Wreszcie, żeby jakoś rozładować napięcie, wyżywa się na swojej prawej ręce i zaczyna obgryzać paznokcie.

– To realizatorzy we własnej osobie. Romani jest także reżyserem, chyba o tym nie zapomniałeś, co? – zagaduje mnie z ironią w głosie.

– Skąd. To ten, który najmuje nas do pracy.

– Dwaj pozostali, ten krępy i ten chudy, to Sesto i Toscani, na wpół wyleniały i łysy. Kiedyś mówiono na nich Kot i Lis, od niepamiętnych czasów są niewolnikami Romaniego. W pewnym momencie sami zabrali się za robienie własnego programu, ale już po dwóch odcinkach im go zdjęli i od tego czasu przechrzciliśmy ich na Kocur & Kocur. W tej grupce jedynym prawdziwym lisem jest wyłącznie Romani, i to nie byle jakim. Poza Kocurem & Kocurem, jest jeszcze Renzo Micheli, Żmija. Ten niziutki i tłuściutki z długimi włosami i zakrzywionym nosem pochodzi z Salerno, macza ręce w czym tylko się da, a oddech ma tak przykry, że nawet sam szczur przy nim wysiada. Romani już od roku pojawia się w jego towarzystwie. Sądzę, że to skutek zobowiązania, za które przyszło aż nadto słono zapłacić. Nazywają go Żmija, bo o wszystkich mówi źle, nawet o Roma-nim, a zwłaszcza o nim, choć to przecież jego jedyna przepustka w branży. A najbardziej absurdalne jest to, że sam Romani wie o tym doskonale.

– Żmija, niezła ksywa.

– Step, miej się przed nim na baczności, ma prawie czterdzieści lat, dużo wpływowych przyjaciół i przystawia się do wszystkich, a już zwłaszcza do młodziutkich dziewczyn.

– Mylisz się, Mazzocca, jeśli jest tak, jak mówisz, to raczej on powinien się mieć przede mną na baczności. A teraz mi pokaż, gdzie jest nasze stanowisko pracy.

25

Gin, nie rozumiem, dlaczego tak się upierasz, żeby brać mnie ze sobą na casting, jeszcze do ciebie nie dotarto, że wiecznie padam ofiarą selekcji negatywnej.

Patrzę na Eleonorę i się uśmiecham. Ona tymczasem kręci głową.

– To znaczy, według mnie, Gin, ty się tym napawasz, widząc, jak mnie oblewają. Musiałam czymś ci się narazić w poprzednim życiu albo w tym, choć sama nie wiem, co ja ci takiego zrobiłam.

– Ele, weź tak nie mów. To dlatego, że mi przynosisz szczęście.

– Rozumiem, ale dlaczego nie możesz być taka jak wszystkie inne, bo ja wiem, schować sobie do kieszeni talizman na szczęście, jakąś maskotkę typu żabka, prosiaczek, słonik z trąbą do góry?

– No, I want you.

– Zachowujesz się jak wujaszek Sam w stosunku do nieszczęsnych żołnierzy amerykańskich. Jeszcze tego tylko brakowało, żebyś postanowiła zgłosić się na casting do Wietnamu.

– A ty, naturalnie, pojechałabyś razem ze mną.

– Jasne, jakżeby inaczej… przecież przynoszę ci szczęście!

I nagle dochodzi do kolizji.

– Cholera jasna, mój mrożony jogurt.

Marcantonio ma całą marynarkę w jogurcie. Gin wybucha śmiechem: – Przynosisz szczęście, ale najwyraźniej nie jemu.

– Ej, dziewczyny, ale dlaczego nie patrzycie przed siebie, kiedy chodzicie?

– Sorry, a ty sam to niby co, gdzie miałeś oczy? Utkwione w swoim jogurcie?

– Tak, tylko że teraz żyję już wyłącznie wspomnieniem.

– Skoro tak, to dlaczego zwalasz winę na nas?

Wychodzę chwilę później, dzierżąc mój mrożony jogurt, wciąż jeszcze nietknięty. I widzę Gin. Nie mogę w to uwierzyć. I ona tutaj. Chce mi się śmiać. Podchodzę bliżej.

– Popatrz, popatrz, kogo my tu mamy. Poczekaj, już wiem. Teraz chcesz, żebym ci postawił również obiad.

– Ja? Chyba żartujesz? Kolacja w zupełności wystarczy, i to na długo. Powiedz lepiej, co ty robisz tu, u Vanniego? Poczekaj, ach, już wiem, śledziłeś mnie.

– Spokojnie, spokojnie. Dlaczego zawsze sądzisz, że wszystko kręci się tylko i wyłącznie wokół ciebie? Nie widzisz? Właśnie się wybraliśmy razem z przyjacielem, żeby sobie zjeść po mrożonym jogurcie.

– Dziwne. Bywam tu od lat i jakoś nigdy cię jeszcze nie spotkałam.

– Coś mi się nie wydaje, żeby aż od tak dawna. Może zaczęłaś tu przychodzić w ciągu ostatnich dwóch lat, kiedy mnie nie było.

Marcantonio się wtrąca: – Przepraszam, ale o ile nie macie nic przeciwko, to podczas gdy wy będziecie się oddawali drobiazgowej rekonstrukcji faktów z waszego życia, ja chętnie się oddalę, żeby doprowadzić się do porządku… A poza tym. Step, pospiesz się, bo mamy ważne spotkanie.

Marcantonio wraca do Vanniego, kręcąc głową. Eleonora wzrusza ramionami: – Co za cham z tego twojego przyjaciela, nawet się nie przedstawił.

– Nie rozumiem, najpierw przez ciebie cały upaprał się mrożonym jogurtem, a teraz jeszcze się spodziewasz, że będzie kłaniał ci się w pas? Coś mi się zdaje, że obydwie z Gin jesteście siebie warte. – Po czym zwracam się do drugiej:

– No i co? Oprócz tego, że wyrządzacie same szkody, co takiego was tu sprowadza?

Eleonora odpowiada śmiało: – Przyszłyśmy tu na casting. – Gin wymierza jej kuksańca. – Ała.

– Weź się opanuj, przecież go nawet nie znasz, a już mu zdradzasz nasze sprawy.

Próbuję, jak smakuje mój jogurt. Dobry, nie ma co.

– A kim wy niby jesteście, jakimś nowym zespołem? Czyżby Spy Girls?

– Ha, ha, ha… Wiesz co, Ele, przy nim można skonać ze śmiechu. Problem w tym, że ciężko jest się zorientować, co jest na żarty, a co na serio.

– Aha, no właśnie.

– Cóż, nie, to nie było na żarty, tak po prostu jest. Wiele dziewczyn jest zatrudnianych w agencjach detektywistycznych. A już zwłaszcza takie jak wy, które specjalnie nie rzucają się w oczy.

– Tak, trzeba ci było podbić limo, to byś od razu na oczy przejrzał. Wczoraj wieczorem, kiedy się do mnie przystawiałeś jak ostatni frajer…

Ele patrzy na nas zaskoczona: – Nawet słowem mi o tym nie wspomniałaś!

Gin spogląda na mnie i się uśmiecha.

– To było coś tak błahego, że zupełnie wyleciało mi z głowy! Wyjmuję łyżeczkę z ust i usiłuję wybrać resztki jogurtu z dna plastikowego kubeczka.

– Przyznałaś się jej, że w pewnym momencie zaczęłaś wzdychać?

– Spierdalaj!

– Coś mi się nie wydaje, żebyś wczoraj wieczorem się tego domagała.

– Za to teraz tak, i to po dwakroć: spierdalaj!

Uśmiecham się: – Uwielbiam cię za to, jaka jesteś dystyngowana.

– Szkoda, że nie możesz docenić tego w pełni. Cóż, musimy już iść, żałuję tylko jednego… Ele, wybacz, ale czy nie mogłaś wpaść na niego, tak żeby to on ubabrał się we własnym jogurcie, kwas na kwas.

Idą sobie. Patrzę, jak się oddalają. Gin – twardzielka i jej przyjaciółka, trochę od niej niższa. Ele, jak ją nazywa, Elena, Eleonora, czy kto ją tam wie. Śmiać mi się chce na ich widok. – Ej, aniołki, pozdrówcie ode mnie Charliego!

Gin, nawet się nie odwracając, unosi w górę lewą rękę, a gwoli ścisłości wycelowuje prosto w niebo wyprostowany środkowy palec. Marcantonio pojawia się w samą porę, żeby załapać się na to pożegnanie.

– Uwielbia cię, co?

– Tak, świata poza mną nie widzi.

– Co ty wyprawiasz z tymi kobietami, muszę się ciebie strzec, kurwa, muszę się mieć przed tobą na baczności.


Gin i Ele idą przed siebie. Ele jest wyraźnie rozdrażniona.

– Można wiedzieć, dlaczego o niczym mi nie powiedziałaś?

– Przysięgam ci, Ele, zupełnie wypadło mi to z głowy, na serio.

– Tak, już to widzę… Czyli, że wpierw całujesz się z zabójczym przystojniakiem, a potem zapominasz o tym na śmierć!

– Naprawdę aż tak ci się podoba?

– No, przystojniak bez dwóch zdań, ale nie w moim typie. Ja wolę tego drugiego. Wygląda jak Jack Nicholson, kiedy był młody. Według mnie przychodzą mu do głowy same bezeceństwa. Wygląda mi na bardziej wyuzdanego.

– A ty lubisz wyuzdanych?

– No wiesz, seks to także fantazja, już ja bym sprawiła, że oniemiałby ze zdziwienia… Zaczęłabym zlizywać z mego jogurt, którym się przeze mnie ubrudził, wylizałabym mu całe ubranie, po czym zębami zaczęłabym je z mego zdzierać.

– Tak, po czym niechybnie zostałabyś aresztowana na progu Vanniego.

– Powiedz lepiej, kim jest ten czaruś, któremu żadna się nie oprze?

– Wcześniej mówiłaś zabójczy przystojniak.

– Dobra, wszystko jedno. Co robi, gdzie mieszka, jak go poznałaś, czy naprawdę się całowaliście, jak on się w ogóle nazywa?

– Superdetektyw Tom Ponzi to przy tobie amator, jesteś sto razy gorsza. No co ty, bierzesz mnie w krzyżowy ogień pytań i naprawdę spodziewasz się, że na wszystkie ci odpowiem?

– Pewnie, no, na co czekasz?

– Wobec tego odpowiadam jak leci, ha? Nie wiem, nie wiem, poznałam go wczoraj wieczorem, doszło do pocałunku, nazywa się Stefano.

– Stefano?

– Step.

– Step? Step Mancini?

Eleonora wybałusza, oczy i wpatruje się we mnie.

– Tak, nazywa się Step i co z tego?

Chwyta mnie za kurtkę i potrząsa mną z całej siły.

– Nie mogę w to uwierzyć, juhu! Przejdziemy do historii. A przynajmniej napiszą o nas w „Parioli Pocket", jak tylko im o tym opowiem. Step zabijaka, twardziel. Ma ciemnoniebieską hondę siedemset pięćdziesiąt Custom, śmiga jak Valentino Rossi, walczył na pięści z połową rzymskiej populacji, stale przesiadywał na piazza Euclide, przyjaciel Hooka, Schello, a z powodu swojej dziewczyny zadarł nawet z samym Sycylijczykiem. Step i Gin, nie do wiary!

– O rany, wszyscy naokoło znacie tego Stepa, tylko ja jedna nie miałam dotąd pojęcia, kto to taki,

– A on z kim się zwiąże? Z tobą!

– Pomijając fakt, że wcale się na to nie zanosi, to po pierwsze. Po drugie, kim jest ta jego dziewczyna?

– Aha, a jednak cię to interesuje. Sama podchwyciłaś temat.

– Akurat! Czysta ciekawość, i tyle.

– Był z taką jedną trochę starszą od nas, jak sądzę, bardzo ładną dziewczyną, chodziła do Falconieri. To siostra Danieli, tej pulchnej, która chodziła z Palombim, który chodził z…

– Już wiem, który chodził z Giovanną, która chodziła z Pierem, który chodził z Alessandrą i tak dalej, i tak dalej. Ta twoja niekończąca się siatka. Niech ci będzie, nie znam żadnej z tych osób, a tak w ogóle to zwisa mi to równo. A teraz lepiej chodźmy na casting, bo potrzebna mi kasa. Chcę sobie i bratu sprawić skuter.

– A nie możesz poprosić rodziców o pieniądze?

– Mowy nie ma. No już, wyciągaj dokument.

Obydwie, Gin i Ele, sięgają po dowód osobisty i pokazują kolesiowi w drzwiach. – Ginevra Biro i Eleonora Fiori, mamy wziąć udział w castingu na dziewczyny obsługujące centralkę telefoniczną, na wizji, to znaczy będzie nas widać na ekranie.

Koleś rzuca okiem na dokumenty, po czym sprawdza z danymi, które ma na kartce w teczce. Odhacza długopisem na brzegu kartki. – Oho, całe szczęście. Wchodźcie, bo niedługo zaczynają. Brakowało już tylko was.

26

Dziewczyny ustawiły się na środku sceny. Wysokie, blondynki, brunetki, rudawe, ze świeżo ufarbowanymi henną włosami. Mniej lub bardziej eleganckie, ubrane niezobowiązująco albo na pierwszy rzut oka kiczowato, wiedzione desperacką chęcią zestawienia ze sobą dwóch na niby pasujących do siebie rzeczy. Trampki do nienagannych szarych garniturów, ostatni krzyk mody, stare koturny zbyt wysokie, jak na wymogi najnowszych, trochę mniej radykalnych trendów. Nosy proste oraz te nieumiejętnie zoperowane, albo wciąż jeszcze nieskorygowane z uwagi na brak funduszy. Niektóre spokojne, inne nerwowe, jeszcze inne uparte z ostentacyjnym piercingiem, albo i te, bardziej nieśmiałe, poprzekłuwane od niedawna, ze świeżo zamontowanymi bolcami. Z tatuażami mniej lub bardziej odsłoniętymi, a kto wie, z iloma jeszcze innymi skrzętnie pozasłanianymi. Dziewczyny na castingu. Gin i Ele przemykają się chyłkiem i stają wśród ostatnich.

– A więc tak…

Romani oraz Kocur & Kocur, Żmija razem z kilkoma jeszcze innymi oddelegowanymi do pracy siedzą sobie w pierwszym rzędzie, w oczekiwaniu na wielki popis umiejętności w zamkniętym gronie, szansa na to, by trochę się rozerwać przed rzuceniem się w wir ciężkiej pracy.