– A co do picia?

Step pyta, czy jest białe wino, a przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie usłyszałam dokładnie… Farfallina albo coś w tym stylu.

– Świetnie. – Za to Alberto, który doskonale wszystko zrozumiał, odchodzi od naszego stolika.

Rozglądam się po lokalu. Łuki wykonane z zabytkowych cegieł, kamienie, które wystają ze ścian, biel, brąz, czerwień, światła zwrócone w górę. Spuszczam wzrok. Ceglasta terakota, idealna, całkiem nowa. Trochę dalej, w głębi, kuchnia. Wszystko stylizowane na dawne czasy, żelazo, ciemniejsze elementy, żeliwo, a także inne materiały i drzwi dwuskrzydłowe, które uderzają o siebie krawędziami niczym te w saloonach, bo akurat przechodzi przez nie chłopak z gorącym i parującym półmiskiem, ale nikt do niego nie strzela. A wręcz przeciwnie, jacyś ludzie od jednego ze stolików dają mu znać, zadowoleni, że ich zauważył. Kto wie, od jak dawna już czekali.

– A oto i wasze wino: Falanghina.

Alberto stawia butelkę białego wina na samym środku stołu i z łatwością je odkorkowuje. Falanghina… Nie farfallina. W ogóle się nie znam. Step sięga po butelkę i nalewa mi trochę do kieliszka. Ja czekam, aż napełni również swój własny, i unosimy obydwa naraz, żeby się napić.

– Poczekaj, wznieśmy toast.

Patrzę na niego z niepokojem.

– Posłuchajmy – mówię uśmiechnięta. – Za co pijemy?

– Za to, co chcesz. Każde z nas samo postanawia za co i potem trącamy się kieliszkami.

Skupiam się na chwilę. On patrzy mi w oczy. Po czym wyciąga do mnie swój kieliszek i trąca się ze mną.

– A nuż mamy jednakowe życzenie.

– A nuż któregoś dnia wyznamy je sobie.

– Jeśli się spełni.

Patrzę na Stepa, próbuję go rozgryźć. On uśmiecha się do mnie. – Spełni się, spełni…

I wypijam wszystko jednym haustem przekonana, że prędzej czy później to życzenie, przynajmniej jeśli chodzi o moje, się spełni. Będziemy się kochać…

Oj! Ratunku! Co ja wygaduję? O Boże. Zostawmy to. Rozglądam się wokół. Jakże inne wydają się te wszystkie pary, które jedzą przy pozostałych stolikach. Kto wie, na czym to polega, ale zawsze uważamy się za lepszych. A w każdym razie ja tak mam. Tak, Gin zarozumiała. Ale nigdy nie mogłabym siedzieć przy stole z kimś, z kim nie mogę sobie porozmawiać. Jeść tak w milczeniu. Jaki to ma w ogóle sens? Tak właśnie zachowuje się tamtych dwoje. Niekiedy, między jednym kęsem a drugim, wyglądają na zewnątrz, poza własne życie, poza własne myśli. W poszukiwaniu czegoś innego. Znudzeni tym, co ich otacza. Poza to życie, które oni sami sobie wybrali! Podglądają inne stoliki, podpatrują inne osoby, nie przestają przeżuwać, rozglądając się za czymś interesującym. Wyobrażasz sobie coś takiego?

– Aaa!

– Co ty wyprawiasz, krzyczysz? – Step patrzy na mnie zaniepokojony, ale ja się śmieję. – Kompletna wariatka z ciebie.

– Wcale nie, rozpiera mnie szczęście!

I krzyczę raz jeszcze, a tymczasem znudzona facetka przy stole obok na moment przestała żuć i spogląda na mnie zaskoczona, zaintrygowana. A ja, no cóż, ja do niej macham. Sięgam do porcji, które dopiero co nam przynieśli, nabieram trochę na widelce i wkładam sobie do buzi. – Mhm, dobre…

Wciąż patrzę na znudzoną sąsiadkę i gestem daję jej do zrozumienia, że mi smakuje, ale ona tylko kręci głową, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. I pomyśleć tylko, że mężczyzna, który siedzi naprzeciwko niej, w ogóle niczego nie zauważył. Za to Step się śmieje. I patrzy na mnie. I kręci głową. Ja też się do niego uśmiecham.

– Ej, ale czy aby nie za bardzo się wykosztowujesz?

– Kolację stawia mój brat. W rzeczywistości, choć jest lekkim sknerą, nie ma problemów z pieniędzmi.

– Fajnie, ale dlaczego to robi?

– Bo ja wiem, chyba żeby mi pomóc, swojemu młodszemu bratu, który ma problemy z kobietami.

– Weź przestań! Tak, akurat z pewnością dlatego.

I znów ruszamy pędem przed siebie, nie przestajemy się śmiać. I już wskakujemy do samochodu. Sam nawet nie wiem, jak udaje mi się znaleźć w kieszeni kolejne 2 euro. Daję je Marokańczykowi, który chyba liczył na coś więcej. Ale już po chwili zmienia zdanie, tak czy siak, czuje się usatysfakcjonowany i jak na rzymianina z wyboru przystało, pomaga mi wyjechać: – Niech pan rusza, może szanowny pan jechać, wszystko w porządeczku, pilnowałem go panu jak oka w głowie.

Za jedyną odpowiedź z mojej strony otrzymuje potakujące kiwanie głową. Tak, tak, dobrze, tak jest dobrze.

Muzyka. 107,10. Tmc. Słowa DJ-a ustępują miejsca nutom U2.1 Gin, oczywiście, zna tę piosenkę. – And I miss you when you're not around, I’m getting ready to leave the ground…

– Ty znasz je dosłownie wszystkie!

– Nie. Tylko te, które są o nas.

Lungotevere. Po czym przejeżdżamy przez most. W prawo, w lewo, piazza Cavour, via Crescenzo. Paillon. Mario, właściciel, pozdrawia nas od razu. – Witajcie, jesteście we dwójkę?

– Tak, ale to nie byle jaka dwójka, jasne? – Uśmiecham się do Gin i ją do siebie przytulam. Koleś patrzy na nas. Lekko mruży oczy. Pewnie sobie myśli: „Czy ja go aby skądś nie znam? Kto to taki? Może ktoś ważny?”.

Ale nie udaje mu się znaleźć odpowiedzi, bo jej po prostu nie ma.

– Zapraszam, chodźcie, posadzę was tutaj, zobaczycie, będzie wam wygodnie.

– Dzięki.

Ponieważ nie był do końca pewien, ostatecznie uznał nas za parę, której należy się przyzwoita obsługa. Słowem, niezależnie od wszystkiego. Przechodzimy przez pomieszczenie, w którym stoi długi stół, a wokół niego siedzi pełno ludzi, głównie kobiet, i na dodatek jeszcze ładnych. Blondynki, brunetki, rude, uśmiechają się rozbawione, wszystkie wymalowane, rozmawiają ożywione, ale jedzą, jak przystało na osoby dobrze wychowane, odrywają sobie kawałki świeżo upieczonej pizzy, która leży na środku stołu. Trochę dalej wygłodniałe widelce zanurzają się w skłębione plastry dopiero co pokrojonej szynki, różowe i giętkie, córki wieprza niewiadomego pochodzenia.

– Świnia…

– Ała, co jest?

Gin właśnie przyłożyła mi pięścią prosto w bok.

– Tak znienacka, w ogóle się nie spodziewałem.

– Widziałem, jak na nią patrzyłeś.

– No co ty? Akurat myślałem o szynce.

– Tak, jasne, i co jeszcze. Masz mnie za idiotkę?

Mario udaje, że nie słyszy. Czeka, aż usiądziemy przy stoliku w rogu, i natychmiast znika.

– Tak, o szynce… już ja tam wiem, o czym myślałeś. To muszą być tancerki z tego programu Bagaglino. Pewnie oblewają premierowe wydanie albo coś takiego. Ten tam, łysiejący, to reżyser, a te dwie po jego boku, główne tancerki.

– Skąd wiesz?

– Tak się składa, że ja tylko czasami biorę udział w castingach… Za to ty jesteś przecież ekspertem od show-biznesu.

Jedna z grupki dziewczyn wstaje od stołu, udaje się w stronę łazienki, przechodzi obok nas, uśmiecha się, a następnie skręca i zapuszcza się w głąb sali, zapewniając tym samym idealną panoramę, widok na parę umięśnionych nóg, krągły tyłek, uwięziony z niejakim trudem w zbyt ciasnej spódnicy.

– Tak, sam tylko popatrz, jak się ślinisz, i masz czelność twierdzić, że myślałeś o szynce! Jaka szkoda!

– Dlaczego szkoda?

– Bo dzisiejszy wieczór poszedł na marne.

– To znaczy?

– O ile wcześniej ewentualnie miałeś u mnie jakąś minimalną szansę, a wierz mi, że cień szansy miałeś, to i tak już ją straciłeś.

– A to dlaczego?

– A bo tak. Albo wiesz co, posłuchaj mojej rady. Wślizgnij się teraz do łazienki, idź za nią, jak ci się poszczęści, może się nawet załapiesz na jakiś szybki numerek albo dostaniesz dwa bilety na program.

– I wtedy razem będziemy się mogli na niego wybrać.

– Po moim trupie.

– Nie lubisz Bagaglino?

– Ciebie nie lubię.

– To świetnie.

– Jak to świetnie?

– A tak, że jednak mam jakąś szansę…

– To znaczy?

– Że jesteś zazdrosna, trochę upierdliwa, ale jak przychodzi co do czego…

– Jak przychodzi co do czego?

– To jesteś chętna!

Gin właśnie się zamierza, żeby mnie uderzyć, ale w porę udaje mi się chwycić ją za rękę.

– Poczekaj. Przynajmniej coś zamówmy. Mario pojawił się tuż za plecami Gin.

– A więc, co dla was?

– Przyszliśmy tu, żeby spróbować tej fantastycznej pieczeni z rusztu, w wielkich, krwistych plastrach. Tyle o nich słyszeliśmy.

– Doskonale.

Mario uśmiecha się cały zadowolony, że słynie w okolicy przynajmniej ze swojej pieczeni.

– I poprosimy jeszcze o jakieś dobre cabernet.

– Może być Piccioni?

– Niech pan sam coś dla nas wybierze.

– Znakomicie.

Fakt, że zdajemy się na jego wybór również w sprawie doboru wina, wprawia go w jeszcze większe zadowolenie.

– Gin, daj spokój, nie kłóćmy się, chcesz się zamienić miejscami? Chcesz usiąść tu gdzie ja?

– A po co?

– Bo w ten sposób ty będziesz miała przed oczami tamte dziewczyny, tancerki.

– Nie, nie. – I się uśmiecha. – Bawi mnie, że to właśnie ty na nie patrzysz, a wręcz sprawia mi to nie lada przyjemność.

– Sprawia ci to przyjemność?

– Oczywiście, pokaż mi parę luźniejszą od naszej. A: bo nie jesteśmy parą, be: bo po tym widoku na cycki i tyłek dobrze ci zrobi, jak usłyszysz zdecydowane nie od zwykłej śmiertelniczki…

– Trzy dan we wszystkim i za wszystko, co?

Dziewczyna, która udała się do łazienki, właśnie wraca, przechodzi tuż obok nas i zmierza do swojego stolika. Odruchowo się odwracam, właściwie niechcący. Gin tylko na to czekała i teraz ją woła.

– Przepraszam.

– Tak?

– Czy możesz podejść tu do nas na chwilę?

Zaskoczona dziewczyna potakuje.

– No weź, Gin, daj spokój. Przynajmniej raz spędźmy spokojnie wieczór.

– Ale czym ty się martwisz? Ja działam jedynie w twoim własnym interesie.

Dziewczyna jest miła i, zaintrygowana, podchodzi do naszego stolika.

– Dzięki, naprawdę… Widzisz tego chłopaka, Stefano, dla niektórych boski Step, strasznie chciał zdobyć twój numer telefonu, ale nie ma odwagi sam cię o niego poprosić.

Dziewczyna jeszcze nie ochłonęła, zastygła z półotwartymi ustami, autentycznie ją zamurowało.

– Tak naprawdę…

Gin się uśmiecha.

– Nie, nie, w ogóle się mną nie przejmuj. Jestem jego kuzynką.

– Ach.

Od razu sprawia wrażenie bardziej rozluźnionej. Laska na mnie patrzy, ocenia, czy jest sens, bym dostał do niej numer, czy też nie, a ja chyba po raz pierwszy w życiu się rumienię.

– Myślałam, że się pokłóciliście albo że chodzi o jakiś żart…

– Nie, absolutnie.

Gin zaprzecza bardzo kategorycznie.

– Okay, dosyć tego zastanawiania, wystarczająco długo to już trwało. Nic nie szkodzi. Fajna spódnica. Czy to od Ann Demeulemeester?

– Od kogo?

– Nie, tak mi się zdawało. Rozmiar trzydzieści sześć, szlufki przy pasku, zasłonięte guziki, kieszonka…

– Nie, to Uragan.

– Uragan?

– Tak, to nowa marka stworzona przez mojego przyjaciela.

– Ach, rozumiem, czyli właściwie można powiedzieć, że jesteś ambasadorką jego marki?

Dziewczyna się uśmiecha, obciąga sobie spódnicę i stara się sprawić, żeby prezentowała się trochę okazalej.

– Tak, można tak powiedzieć.

Cały trud na marne. Spódnica nadal tkwi uparcie w tym samym miejscu, ma nią ewidentnie spętane biodra, i jest tak krótka, że o mały włos nie widać jej majtek.

– No…

Staram się jakoś odzyskać panowanie nad sytuacją.

– Przepraszam. Ale widzę, że znajomi wołają cię do stolika. Dziewczyna się odwraca. Rzeczywiście towarzystwo zaczyna się zbierać.

– Ach, tak, przepraszam.

– No to cześć.

– Tak, cześć.

Laska się oddala.

Obydwoje obserwujemy, jak dumnie kroczy przed siebie i nie wiedzieć czemu, kręci tyłkiem bardziej niż poprzednio.

– Gratulacje.

– A to za co?

– No, bo po raz pierwszy jakiejś kobiecie udało się wprawić mnie w zakłopotanie… i to na dodatek na oczach innej.

– Cóż, dałam z siebie wszystko. Dziwne… ale jeśli teraz nie da ci swojego numeru, to co będzie potem?

– No, w ostateczności mogę jeszcze wykorzystać twoje poczucie winy…

– Z jakiego powodu?

– Niecodziennie legnie w gruzach mit kolesia takiego jak ja… boski Step, który nie jest w stanie zdobyć numeru laski w ciuchach marki Uragan. Takie rzeczy nie dzieją się codziennie.

– Nie wiem, na ile cię to może pocieszyć, ale miała silikonowe cycki.

– Nie zwróciłem uwagi. Znacznie większe wrażenie zrobił na mnie jej naturalny tyłek. – Uśmiecham się złośliwie. – Chyba w tym wypadku nie masz się do czego przyczepić, mam rację?

– Prawdę powiedziawszy, miałabym pewne zastrzeżenia również do niego. Przykro mi jedynie, że nigdy sam na własne oczy nie będziesz się mógł o tym przekonać.

– Nigdy nie mów nigdy.

Dokładnie w tej samej chwili Mario stawia przed nami dwa talerze z plastrami pieczeni.