Kilku VIP-ów, wystarczająco anonimowych, rozsiadło się na kanapie w trzeciej sali, zajmującej część antresoli. Koleś przy wejściu na ten mały ring pilnuje, żeby nikt nieuprawniony nie wdarł się do tego prywatnego raju. Albo może, żeby te nieliczne VIP-y, które już się tam znalazły, nie ulotniły się przed czasem. Tancerz przynosi nam dwie porcje tortu.

– Teraz Walter zaprowadzi was do stolika i poda wam po kieliszku szampana. Ej, Step, sorry, stary, ale na mnie już czas, moje miejsce jest przy drzwiach.

Puszcza do mnie oczko i się uśmiecha. Wyrobił się, nie ma co. Nie przypominam sobie, by był równie ironiczny, i to w tak specyficzny sposób.

Stoimy tak na środku sali, każde ze swoją porcją tortu w ręku. Gin, manewrując niezdarnie plastikowym widelcem, usiłuje choć trochę się pożywić.

– O co chodzi, zła jesteś?

Uśmiecha się do mnie.

– Nie, co to ma do rzeczy. Tamten koleś to był zwyczajny chuj. Zrobiłabym to samo, gdybym tylko mogła. Może tylko byłabym mniej brutalna.

Patrzę na nią i natychmiast poważnieję. Rozczula mnie. Staram się być delikatny.

– Czasami nie masz wyboru. Wtedy lepiej wziąć na wstrzymanie, udać, że nic się nie stało. Ale akurat w moim wypadku to ty dokonałaś wyboru…

– I źle zrobiłam?

– Skąd. Zaczynam cię poznawać. Wiem tylko, że kiedy się z tobą umawiam, to muszę być w dobrej formie.

– Czy myślisz, że dostał nauczkę?

– Nie sadzę, ale nie mogłem postąpić inaczej. Koleś mógł być na maksa nakoksowany. Z takimi sobie nie pogadasz. Albo ja, albo on. Z kim wolałabyś zjeść tort?

Szybko wkłada do buzi kolejny kawałek.

– Dobre. – Uśmiecha się do mnie, zajadając ze smakiem. Ma pełne usta i ledwo jestem w stanie zrozumieć, co teraz mówi.

– Chcę go zjeść z tobą.

Nadchodzi Walter, koleś około czterdziestki, w białej koszuli z falbanami. Wygląda na kogoś, kto zawitał tu wprost z osiemnastowiecznej Francji.

– To dla was.

I stawia nam na stoliku dwa puchary szampana. Odkładam tort. Opróżniam swój kieliszek. Gin też wypija jednym haustem zawartość swojego. I od razu zgarniamy po jeszcze jednym, prosto z tacy, którą niesie przechodząca obok dziewczyna. Gin prawie wypuszcza kieliszek z rąk, ale udaje mi się do tego nie dopuścić. Jestem lekko wstawiony, ale wciąż przytomny.

– Chodź, idziemy.

Biorę ją za rękę i prowadzę do wyjścia awaryjnego. Chwilę później jesteśmy już na ulicy. Letni wietrzyk, lekki, październikowy. Na ziemi pojedyncze liście, wciąż jeszcze nieliczne. Rozglądam się wokół. Nieopodal jest wejście do klubu Follia, koleś wciąż jeszcze leży na ziemi jak długi. Z tym, że teraz uniósł się na łokciach, a tymczasem jego dziewczyna stoi przed nim, trzyma się pod boki i wpatruje się w niego, wygląda jak amfora. Kto wie, co sobie myśli. Być może gdzieś w głębi ducha się cieszy, że ktoś go tak urządził. Oczywiście nie może dać tego po sobie poznać. A nuż coś się między nimi zmieni. A nuż tak, a nuż… Ciężko. Ale jakoś specjalnie mnie to nie obchodzi. To jej wybór, nie mój.

– Ej, można się dowiedzieć, nad czym tak dumasz? Tylko mi nie mów, że wciąż się napawasz tym, jak urządziłeś tamtego kolesia. Facet miał po prostu pecha, sam się do tego przyznałeś. Albo ty, albo on. Kwestia ułamków sekundy. A on się zagapił. Wziąłeś go z zaskoczenia. W normalnych okolicznościach sama nie wiem, jakby się to skończyło.

– A ja sam nie wiem, jak ty zaraz skończysz, o ile się nie uspokoisz. Wskakuj do samochodu, ale już.

– A teraz dokąd mnie zabierasz? Zjedliśmy już deser i to nawet za friko.

– Brakuje jeszcze czeresienki.

– Czyli?

– Czyli ciebie.

Włączam muzykę, tak by uniemożliwić Gin odpowiedź, ustawiam ją na cały regulator i mam farta. – Drugiej takiej jak ty, nawet gdybym sam miał ją wymyślić, i tak nie spotkam… Wiem, to dla mnie jasne jak stonce, że… - Gin się uśmiecha, kręcąc głową. Udaje mi się złapać ją za rękę, którą zaraz przyciągam sobie do ust. Całuję ją delikatnie. Jest taka miękka, świeża i pachnąca. Żyje własnym życiem, pomimo tego wszystkiego, z czym się zetknęła. Całuję ją jeszcze. Samymi ustami. Między palcami. Miejsce obok miejsca, wodzę ustami po jej skórze, przywieram nimi mocno, ani na moment nie przerywam, daję się ponieść i się w tym zatracam. Widzę jak zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu, na oparcie. Teraz już nawet jej włosy skapitulowały. Odwracam jej dłoń i całuję ją od wewnętrznej strony. Delikatnie zaciska mi ją na twarzy, a ja tymczasem oddycham między wyżłobionymi na niej liniami… Życia, szczęścia, miłości. Oddycham po cichu, bezgłośnie. A ona nagle otwiera oczy i patrzy na mnie. Wydają się jakieś inne te jej oczy, skrzą się niczym kryształy, a ich kontury lekko się rozmywają w jasnej poświacie. To ze szczęścia? Nie wiem. Wpatrują się we mnie pośród mroku. One również wyglądają, jakby się uśmiechały.

– Patrz na drogę…

Karci mnie. Robię, co mi każe, i wkrótce potem skręcam w prawo, zjeżdżam w dół, wzdłuż rzeki. Lungotevere, pośród samochodów, pośród innych, przy dużej prędkości i przy muzyce, z jej ręką spoczywającą w mojej, którą raz po raz wykonuje jakiś ruch, niczym tancerka zaproszona do nie wiadomo jakiego tańca. O czym myśli? I czy zdołała odgadnąć, jaka będzie jej odpowiedź? Tak, nie… Zupełnie jak w partii pokera. A ona siedzi tuż obok, patrzę na nią przez chwilę. Nieznacznie spogląda w dół, ale po wyrazie jej oczu poznaję, że się uśmiecha, ma w nich takie zabawne iskierki i tyle słodyczy. Nie ma co, najlepiej przebić ją od razu, tak by musiała odkryć karty. Co się okaże: tak… czy nie… a może jest za wcześnie, żeby coś powiedzieć? Nigdy nie jest za wcześnie. Nie ma czasu na takie rzeczy, a poza tym to nie partia pokera, gra nie toczy się o żadną konkretną stawkę. Ale… A nuż spasuję. Jak fajnie jest być sobie taką „panienką z okienka” jak ona. Kobietką opartą o parapet, która siedzi w oknie i mi się przygląda, rozmyśla, zastanawia i dobrze się bawi. Śmieje się do tego młodego mężczyzny, który krąży pod jej balkonem, który nie wie, co ma robić, czy pozostać obojętnym i tylko zwyczajnie się uśmiechnąć, czy też poprosić o jakiś sznur… Tak, by mógł wdrapać się na górę… Naprawdę masz szczęście, że możesz sobie tak po prostu siedzieć i czekać na to, co zrobię.

– Trochę kręci mi się w głowie.

Uśmiecha się, kiedy to mówi. Czy to aby nie takie małe usprawiedliwienie, na wypadek gdyby do czegoś doszło? A może to usprawiedliwienie na całego, bo sama już dobrze wie, że i tak do czegoś dojdzie. Albo po prostu kręci jej się w głowie i chciała mi o tym powiedzieć. Po prostu. Ale co tu jest proste? Nic, co się liczy… Kto to powiedział? Nie pamiętam. Sam siebie wprowadzam w błąd, pokrętne i skomplikowane machinacje, rozważania doprowadzone do skrajności, byle tylko zobaczyć, jakie mam tak naprawdę szanse. Na ile procent da się stwierdzić, że mi się uda? Dosyć, żeż kurwa… Nie podoba mi się roztrząsanie tego wszystkiego.

– Mnie też się kręci.

A oto i moja prosta odpowiedź. Po prostu. Gin trochę mocniej zaciska swoją rękę na mojej, a ja, jak głupiec, dopatruję się w tym jakiegoś znaku. A może nie. Zawracanie dupy. Za dużo wypiłem.

Aventino.

Zakręt i potem już w górę, na wiadukt. Samochód pruje, że aż miło. Mój brat będzie szczęśliwy, że mu go znalazłem. Śmiać mi się chce. Ona patrzy na mnie, odwracam się i to dostrzegam.

– Co jest? O czym myślisz?

Gin, z lekko zmarszczonymi brwiami. Gin o lekko chmurnym spojrzeniu. Gin zmartwiona.

– To nic, sprawy rodzinne.

Gianicolo. Ogród botaniczny. Zatrzymuję się w okamgnieniu, zaciągam ręczny i wysiadam.

– Ej, dokąd się wybierasz?

– Nic takiego… nie martw się, zaraz wracam.

Zamyka drzwi, sięga do nich wsparta o moje siedzenie i blokuje zamki od środka. Gin pogodna. Gin bezpieczna. Gin przezorna. Rozglądam się wokół. Nic. Świetnie, ani żywego ducha. Raz, dwa i… trzy. Wspinam się na parkan, skaczę i już jestem po drugiej stronie. Idę w ciszy. Lekkie zapachy, mocniejsze zapachy, trochę ostre. Przyszłe wody kolońskie, których na razie jeszcze nie ma. Destylaty w ampułkach, kosztowne esencje. O, jest. A oto i moja ofiara. Intuicja mi to podpowiada, biorę ją ostrożnie, urywam, mocno pociągając, ale dbam o to, by jej nie uszkodzić. Od zawsze pragnąłem to zrobić i teraz… Teraz jesteś moja. Raz, dwa, trzy kroki i znów jestem na zewnątrz. Rozglądam się wokół. Nic. Świetnie, ani żywego ducha. Wracam do samochodu. Gin spostrzega mnie nagle. Aż się przestraszyła. Po chwili otwiera.

– Gdzieś ty się podziewał? Najadłam się przez ciebie strachu.

I wtedy rozchylam kurtkę i odsłaniam ją w całej okazałości. Niczym spinaker, który nagle na pełnym morzu nabiera wiatru. I w okamgnieniu jej zapach zalewa cały samochód. Dzika orchidea. Materializuje się ot tak, w moich rękach, za sprawą jednego gestu, jakbym miał więcej wspólnego ze sztukmistrzem aniżeli z pospolitym i nieudolnym złodziejaszkiem.

– To dla ciebie. Od kwiatu dla kwiatu, wprost z ogrodu botanicznego. Gin ją wącha, pochyla się, zanurzając twarz w samym środku kielicha dzikiej orchidei tak by poczuć jej zapach w najintensywniejszej postaci. Ona, młoda kobieta zastygła w bezruchu, po chwili unosi głowę znad tych okazałych płatków. Przypomina mi to jakąś kreskówkę. Bambi, tak właśnie, Bambi. Te jej wielkie oczy, roziskrzone, przejęte, kiedy podnosi wzrok sponad tych delikatnych płatków egzotycznego kwiatu. W tych oczach jest strach i niepewność co do najbliższej przyszłości. I to nie czyjejkolwiek, tylko jej własnej.

Jedynka, dwójka, trójka, znów jedziemy przed siebie. Pokonujemy łagodne zakręty i jedziemy pod górę. Mijam barierkę, zgodnie z którą właściwie powinniśmy się zatrzymać i parkuję dopiero kawałek dalej. Campidoglio.

– Chodź!

Pomagam jej wysiąść, a ona podąża w ślad za mną jak urzeczona.

– Ale zrozum tylko, że…

– Ciii! Mów cicho, ludzie tutaj śpią.

– Tak, dobrze. Ale chciałam ci tylko powiedzieć… Zrozum, że tutaj o tej porze nie udzielają ślubów. A poza tym nawet jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Ja chcę, żeby było jak w bajce, już ci to mówiłam.

– To znaczy?

– Biała suknia z dekoltem, wiązanka różnych gatunków kwiatów z kłosami i piękny kościół, cały pośród zieleni albo nie, nad brzegiem morza.

Śmieje się.

– A widzisz, że sama wciąż jesteś jeszcze niezdecydowana?

– Jak to?

– To pośród zieleni czy nad morzem?

– Ach, myślałam, że chodzi ci o to, iż jestem niezdecydowana, czy cię poślubić, czy też nie.

– Nie, w tym wypadku akurat jesteś zdecydowana na sto procent. Wszystko byś za to dała.

Przyciągam ją do siebie i próbuję pocałować.

– Zarozumiały i niezbyt romantyczny.

– Dlaczego niezbyt romantyczny?

– Nie składa się zawoalowanych propozycji. Ha, ha! – Udaje, że ją to bawi i wymyka mi się z uścisku, niczym ryba wywija się z sieci i ucieka, pędząc przed siebie, ogląda się dopiero za rogiem. Jestem tuż za nią. To raptem chwila. Wpadamy na piazza del Campidoglio. Światło pada na nas z góry. Na środku pomnik z tabliczką. Oczywiście trwają prace renowacyjne. Zatrzymujemy się, wprawdzie jesteśmy blisko, ale jednak rozdzieleni. Wszystko wydaje się takie piękne, a już zwłaszcza ona. Wychyla się zza pomnika.

– No i co z tobą? Już masz dość?

Udaję, że wyrywam do przodu, ona daje się nabrać i ucieka, chowa się za pomnikiem. Ja tymczasem biegnę od drugiej strony i bum, chwytam ją z zaskoczenia. Krzyczy.

– Nie… zostaw!

Podnoszę ją i zabieram. Na własną rękę uskuteczniam porwanie Sabinek albo coś w tym stylu. Byle dalej od światła i byle zejść z widoku. Docieramy pod kolumnady, gdzie panuje półmrok. Stawiam ją na ziemi, a ona obciąga sobie kurtkę, zakrywając ledwie odsłonięty brzuch, gładki i jędrny. Odgarniam Gin włosy, odsłaniając przy tym jej twarz, lekko zarumienioną pod wpływem niedawnego biegu albo dlatego, że ukrywa jakiś wstydliwy sekret, a może z jakiegoś jeszcze innego powodu. Jej klatka piersiowa gwałtownie unosi się i opada, ale z czasem stopniowo zwalnia.

– Ale ci serce mocno wali, co?

Moja dłoń na jej biodrze. Pod kurtką, pod koszulką, lekka, prawie taka jak zwyczajny dreszcz, i to na jej własnej skórze. Ona zamyka oczy, a ja powoli sunę w górę, brzegiem dłoni dotykam jej bioder, jeszcze wyżej, pleców aż po same ramiona. Rozchylam palce i przyciągam ją do siebie, tulę, przywieram do niej całym ciałem, całuję. Z tyłu za plecami mamy kolumnę nieco niższą od pozostałych, o szerszym od nich przekroju. Popycham ją delikatnie w tamtą stronę, tak by powoli mogła się na niej ułożyć. Ona nie waha się ani chwili. Jej włosy, jej ciało lgną do tej starożytnej powierzchni, sponiewieranej przez miniony czas, poprzecinanej spłowiała siatką żyłek, do tego marmurowego blatu z mnóstwem otworków, po którym widać oznaki zmęczenia, bo też w końcu już niejedno w życiu widział… Nogami oplotła mnie w pasie, zaciska mi je lekko na biodrach i kołysze mną raz w prawo, raz w lewo. Daję się jej ponieść. A tymczasem moje ręce zapuszczają się spokojnie i błądzą sobie wzdłuż jej paska, samych spodni, wokół guzików. Bez pośpiechu, bez… uwalniania czegokolwiek. Bez nadmiernej pożądliwości. Na razie. I nagle Gin odwraca się w lewo, otwiera oczy i rozgląda się wytrzeszczonym wzrokiem.