Wkrótce ją doganiam i idziemy już obok siebie. Tym razem nareszcie w ciszy, także dlatego że ja nie zdołałem wydusić z siebie ani słowa. W pewnym momencie kładzie mi rękę na plecach. Obejmuję ją i przytulam do siebie. Idziemy przed siebie wtuleni, oddycham nią. Ona, Gin, wciąż jeszcze emanuje zapachem swojej pierwszej miłości. Moja. Moja. Moja.

– Wiesz, Step, zastanawiałam się właśnie nad jedną rzeczą…

I masz ci, wiedziałem. Było za pięknie! Kobiety i te ich przemyślenia. Kończy się tym, że zepsują ci nawet te najpiękniejsze chwile, które jako jedyne zasługują na to, by je przeżyć w ciszy. Udaję, że wcale mnie to nie zmartwiło.

– Nad czym?

Opiera mi głowę na ramieniu.

– Przyszła mi do głowy dziwna myśl, to znaczy tak naprawdę ogarnęła mnie ciekawość… Pomyśl tylko… Kto wie, czy od czasów starożytnego Rzymu do dzisiaj ktoś już to robił przed nami w tym samym miejscu.

– Nikt.

– Skąd ta pewność!

– Nic na to nie poradzę, pewne rzeczy po prostu się czuje, intuicja ci to podpowiada, i tyle.

Przystaje. Patrzy na mnie. Ma tak intensywne spojrzenie. I uśmiecha się jakoś tak…

– Jestem tego pewien… nikt. Wierz mi.

I wobec tego znów składa mi głowę na ramieniu. Rzeczywiście ją przekonałem. Chyba wypadłem wiarygodnie. Cholera, naprawdę bym chciał wiedzieć, czy kiedykolwiek ktoś tu był. Ale nie sposób się o tym przekonać. A jednak, choć sam nie wiem jak, ale autentycznie sam w to wierzę. Gin ciągnie dalej:

– W takim razie sami zapisaliśmy kawałek historii… naszej własnej. – Uśmiecha się i całuje mnie w usta. Aksamitna. Ciepła. Zakochana. Nasza historia… Dwadzieścia euro to przy tym nic. Bo coś mi się zdaje, iż ostatecznie stanęło na tym, że i tak zrobiła mnie na szaro.

49

Zatrzymaj się tutaj, hamuj. – W ogóle się nie zastanawiam, tylko robię, co mi karze. Gwałtownie, błyskawicznie, bo i ona jest właśnie taka. Całe szczęście, że nikt z tyłu za mną nie jechał. Mój brat… A zresztą, kto by go tam słuchał. Właściwie to mógłby mieć pretensje do złodzieja, i tyle. Gin wysiada pospiesznie z samochodu.

– Chodź.

– Ale dokąd?

– Za mną, co się tak dopytujesz.

Jesteśmy przed Ponte Milvio, na małym placyku na Lungotevere, skąd odchodzi via Flaminia, która biegnie aż do piazza del Popolo. Gin wbiega na most i zatrzymuje się w połowie, przed trzecią latarnią.

– O masz, to ta tutaj.

– Ale co takiego?

– Trzecia latarnia. Z tym mostem związana jest pewna historia, bo Ponte MiIvio albo Mollo, jak go nazywał Belli…

– No co ty, będziesz mi tu teraz zgrywać prymuskę?

– Jestem prymuską! W niewielu sprawach, ale swoje wiem. To na przykład tak, chcesz wreszcie posłuchać, czy nie?

– Najpierw chcę cię pocałować.

– Weź lepiej posłuchaj… To przepiękna historia.

Gin się odwraca cała nadąsana. Obejmuję ją od tyłu. Opieramy się o balustradę. Patrzymy daleko przed siebie. Nieopodal widać drugi most. To ten na corso Francia. Błądzę wzrokiem po bezkresnym niebie. I żadne wspomnienie nie zakłóca tego momentu. Czyżby nawet zjawy z przeszłości umiały uszanować niektóre chwile? Wygląda na to, że tak. Gin daje mi się całować. Pod nami Tybr, mroczny i ciemny, płynie sobie w ciszy. Pada na nas wątłe światło latarni. Słychać powolny szum rzeki, która sunie przed siebie wzdłuż wałów. Jej bieg zostaje gwałtownie przerwany, kiedy trafia na pilastry mostu. Woda wokół nich zaczyna bulgotać, unosi się, kłębi, kipi. By już niedługo, tuż za nimi, znów połączyć się z resztą nurtu i płynąć sobie dalej w ciszy, w stronę morza.

– To co, opowiesz mi?

– To właśnie trzecia latarnia z kolei naprzeciwko sąsiedniego mostu… Widzisz to, czym jest opleciona?

– Tak… Coś mi się zdaje, że ktoś przegiął, przypinając tu motor…

– No co ty, głupku. To się nazywa „łańcuch zakochanych". Do tego łańcucha przypina się kłódkę, zamyka się ją na klucz, a sam klucz wrzuca się do Tybru.

– A potem?

– Jest się ze sobą do końca życia.

– Skąd się biorą takie historie?

– Nie wiem, ta jest stara jak świat, opowiada o niej nawet nasz Trilussa.

– Możesz mi spokojnie wciskać kit, bo i tak wiesz, że nie mam o tym pojęcia.

– Mówię prawdę… Tyle że ty boisz się przypiąć kłódkę.

– Nie boję się.

– To tytuł książki Ammanitiego.

– Albo filmu Salvatoresa, zależy od punktu widzenia.

– Tak czy siak, boisz się.

– Już ci powiedziałem, że nie.

– No pewnie, możesz wciskać kit, bo i tak nie mamy kłódki.

– Stój tutaj i nigdzie nie odchodź.

Wracam po minucie. Z kłódką w ręku.

– A skąd tyś to wytrzasnął?

– Mój brat. Wozi ze sobą kłódkę z długaśnym łańcuchem, żeby móc zablokować kierownicę.

– Właśnie, bo przecież w życiu się nie domyśli, że to jego własny brat mu go podpieprza.

– Słuchaj, odpowiadasz za to w takim samym stopniu jak i ja. A poza tym wciąż mi wisisz dwadzieścia euro.

– Znalazł się rabin.

– Znalazła się złodziejka!

– A to niby czego? Ej, o co ci chodzi, może chcesz kasę za kłódkę? Wobec tego podlicz mnie za wszystko razem…

– Skoro chcesz, ale wyjdzie tyle, że w życiu się nie wypłacisz.

– Dobra, stop, na tym skończmy. No to co, czujesz się na siłach czy nie?

– Pewnie, że tak.

Przyczepiam kłódkę do łańcucha, zamykam ją i wyjmuję kluczyk z zamka. Trzymam go przez jakiś czas w palcach i wpatruję się w Gin. Ona nie spuszcza ze mnie wzroku. Rzuca mi wyzwanie, uśmiecha się do mnie, unosi brew. – No i co?

Biorę klucz między kciuk a palec wskazujący. Macham nim przez chwilę, dynda sobie w próżni, niezdecydowany. I naraz raptem go wypuszczam. Spada w dół, nieodwołalnie, kołuje w powietrzu i znika w wodach Tybru.

– Zrobiłeś to naprawdę…

Gin patrzy na mnie jakoś dziwnie, rozmarzona, lekko wzruszona.

– Powiedziałem ci przecież. Nie boję się.

Rzuca się na mnie, wskakuje okrakiem, obejmuje mnie, całuje, krzyczy z radości, jest szalona, opętana, jest… Piękna.

– Ej, oszalałaś ze szczęścia. A ja myślałem, że to historia wyssana z palca?

– Głupek!

I pędzi przed siebie, krzyczy, przemierzając most. Spotyka mężczyzn, którzy idą w grupce. Pociąga za płaszcz tego, który wygląda najpoważniej, obraca nim w koło, nieomal zmusza, by z nią zatańczył. I znów ucieka. A tymczasem pozostali zanoszą się śmiechem. Popychają dla żartu tamtego mężczyznę, który się zdenerwował i najchętniej by ją skrzyczał. Mijam ich i rozkładam ręce. Wszyscy się cieszą ze szczęścia Gin. Nawet ten poważny facet w końcu sam też się do mnie uśmiecha. Tak, to prawda, jest tak piękna, że w jakiejś mierze wszystkim udziela się jej radość.

50

Rano. – Nie mogę w to uwierzyć! – Paolo wpada z impetem do pokoju. – Ale numer, nie miałem najmniejszych wątpliwości, wiedziałem, że ty, Step, zawsze jesteś niezawodny. Ale jak ty to, kurczę, zrobiłeś?

Wciąż nic z tego nie rozumiem, wiem tylko że „kurwa” brzmiałoby w tym kontekście znacznie lepiej. „Kurczę” jakoś wyjątkowo działa mi na nerwy. Odwracam się na drugi bok i daję nura między poduszki.

– Co takiego?

– Samochód, znalazłeś go, i to na dodatek w tak krótkim czasie. Wystarczył ci raptem jeden wieczór. Jesteś niesamowity.

– Ach tak… wykonałem parę telefonów. I musiałem „dać”, no, sam wiesz co.

– Co wiem? Nie, nie wiem… – Paolo przysiada na łóżku. – Co takiego musiałeś dać?

– Ej, nie rżnij mi tu głupa… Kasę.

– Ach, jasne. Ale nie tam, co to ma do rzeczy, co za szczęście… Sam już nie mogę się połapać. Słuchaj, a jak wyglądał koleś, który mi ją zwędził? Cwaniaczek, złamany wał, twardziel, a może jeden z tych, co to mają taką mordę…

Przerywam mu tę chybioną wyliczankę hipotetycznego portretu pamięciowego.

– Nie, nie widziałem go. Auto podstawił mi taki jeden, z którym się znamy, ale on nie miał nic wspólnego z kradzieżą.

– No, to nawet lepiej. Stało się, i z głowy.

– Co to znaczy?

– No, tak się mówi.

Odwracam się na bok i chowam głowę pod poduszkę. Mój brat. Mówi rzeczy, których znaczenia nawet nie zna. Czuję, że wstaje z łóżka.

– Dzięki raz jeszcze, Step.

Zbiera się, żeby wyjść z pokoju. Podnoszę się na łokciach.

– Paolo…

– Ej, co takiego…

– Kasa…

– Ach tak, ile nas to kosztowało?

– Nas? Ciebie to kosztowało dwa tysiące trzysta euro. O wiele mniej, niż mogłeś się spodziewać.

– Aż tyle, żeż kurwa mać.

Kiedy mowa o pieniądzach, proszę, stać go na porządne przekleństwa.

– A to złodzieje, najchętniej nic bym im nie zapłacił.

– Prawdę powiedziawszy, ja już to zrobiłem. Ale jeśli chcesz, zgłosimy kradzież samochodu, a ja tymczasem im go odstawię.

– Nie, skąd, żartujesz? Coś ty, dzięki. Step, ty nie masz z tym nic wspólnego. Zostawię ci kasę na stole.

Wkrótce wstaję, a ponieważ dzień już i tak się zaczął, to nabieram apetytu na śniadanie. W salonie natykam się na Paolo. Siedzi i właśnie kończy wypisywać czek.

– O, masz. – Cyzeluje swój podpis, nanosząc ostatnią poprawkę. – Zaokrągliłem, tak żeby ci zostało coś jeszcze za fatygę.

Biorę czek i patrzę na niego. Paolo przybiera rezolutny wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć:,,No i co… cieszysz się?”.

2400. Czyli o 100 euro więcej od tego, co teoretycznie powinienem wręczyć złodziejowi. 100 euro dla kogoś, kto się napocił, żeby odnaleźć mu samochód. A przynajmniej on tak sądzi. Co za żałosny biedak! Weź ty chodź raz pokaż, że masz gest! Szarpnij się przynajmniej na te 2500 i już, co?! Ale ponieważ w rzeczywistości dał mi kosmiczny napiwek za to, że „sobie od niego pożyczyłem” jego własny samochód, że zaliczyłem obłędne wyjście, z genialną kolacją i całą resztą… nie mogę mu powiedzieć nic innego, jak tylko: – Dzięki, Paolo.

– Ależ nie ma o czym mówić, to ja ci dziękuję. Właśnie takich tekstów szczerze nienawidzę.

– A, Step, nie słyszałeś jeszcze największego absurdu, na dodatek zwinęli mi kłódkę.

– Kłódkę?

Udaję, że urwałem się z choinki.

– Ech, no, tak się martwiłem o samochód, że kiedy gdzieś go zostawiałem, to zakładałem łańcuch na kierownicę. Wczoraj go nie założyłem, ale kto by przypuszczał, że podpieprzą mi samochód wprost z garażu? Ale tak w ogóle to na co złodziejowi kłódka?

– Ech, na co mu ona? A bo ja wiem.

Na tak postawione pytanie sam nie wiem, co odpowiedzieć. Weź idź mu, bracie, wytłumacz. Ale wiesz, bo była potrzebna do „łańcucha zakochanych”.

– Ale na tym jeszcze nie koniec. Step, wiesz? Sam popatrz. Rzuca mi to na stół. Biorę go w ręce, lepiej mu się przyglądam.

Delikatny. Prosty. Poznaję zapięcie, z którym poradziłem sobie wczoraj wieczorem. Stanik. Jej stanik.

– Widziałeś coś podobnego… te chuje nie dość, że ukradły mi samochód, to jeszcze pojechały się pieprzyć! Mam tylko nadzieję, że jak przyszło co do czego, to ta laska nie dała dupy temu zasranemu złodziejowi. A wręcz, że to ona zainstalowała sobie kłódkę.

– No, skoro już znalazłeś ten stanik w samochodzie, to nie sądzę, żeby sprawy ułożyły się po twojej myśli.

– A, racja, nie da się ukryć.

Wstaję i zmierzam w stronę kuchni.

– Co ty robisz, bierzesz go sobie?

Udaję, że nie wiem, o co chodzi.

– Co takiego?

– Jak to co? Stanik!

Uśmiecham się i macham nim sobie na wysokości twarzy.

– No, a dlaczegóż by nie, wypuszczę nową wersję Kopciuszka! Zamiast pantofelka poszukam takiej, na którą będzie pasował ten stanik.

– Poza tym że będzie leżał jak ulał na wszystkich z miseczką ce.

– Niezłe masz oko. To nawet lepiej, bo łatwiej pójdzie. Paolo patrzy na mnie i unosi brew.

– Step, wybacz pytanie… Ale czy ty się przypadkiem uważasz za księcia z bajki?

– To zależy, kim tym razem okaże się Kopciuszek.

51

– No i co? – Ele biegnie mi naprzeciw i prawie się na mnie rzuca. Wygląda, jakby ją coś opętało.

– Opowiedz mi wszystko, koniecznie… co takiego wyprawiałaś? Skacze na mnie, ściska mnie z całej siły, prawie się nade mną znęca.

– Jestem pewna, że dałaś czadu…

– Skąd ta pewność?

– Czuję to… Czuję to… Sama przecież wiesz, że jestem jak medium. Z powrotem sadowi się grzecznie obok mnie.

– Tak, medium. Dobra, opowiem ci, ale nikomu ani słowa, okay? Ele potakuje uśmiechnięta, wytrzeszcza oczy, mało nie wyjdzie z siebie.

– Kochaliśmy się.

– Co?

– To, co słyszałaś.

– Nie wierzę.

– To uwierz.

– Tak, dobra, tym razem przegięłaś.

– W takim razie dobra, do niczego między nami nie doszło.

– Tak, do niczego! Nie wierzę.

– No i sama widzisz? Tak czy siak mi nie wierzysz.

– Dobra, ale jest chyba jeszcze coś pośredniego.

– Tak, ale nie tym razem? Czego ty ode mnie chcesz?