– Chcę prawdy.

– Ale ja już ci powiedziałam prawdę.

– To znaczy?

– To pierwsze!

– To znaczy…? Pieprzyliście się!?

– Ale dlaczego zawsze musisz tak stawiać sprawę?

– Bo to właśnie robiliście, czyż nie?

Patrzy na mnie porozumiewawczo, wciąż jeszcze mi nie wierząc.

– W takim razie mnie okłamałaś?

– Dobra, więc się pieprzyliśmy, kochaliśmy się, uprawialiśmy seks, słowem, mów sobie, jak ci się żywnie podoba. Ale zrobiliśmy to.

– To znaczy, ot tak, ni stąd, ni zowąd, zrobiłaś to razem z nim?

– Taaak, a niby z kim innym!

– No, ale sorry, przecież tak długo się z tym wstrzymywałaś.

– Dokładnie! Słuchaj, ty naprawdę jesteś niemożliwa. Tyle razy mi mówiłaś: „Ale kiedy wreszcie to zrobisz, zrób to z tym, i pchałaś mnie w ramiona byle kogo, idź z tamtym, co ci zależy, jak ci się nie spodoba, to już więcej go nie zobaczysz, i tyle…”, a teraz mi trujesz, bo zrobiłam to ze Stepem, weź ty się zastanów, bo naprawdę nie można z tobą dojść do ładu.

– Nie, tylko że wydaje mi się to dziwne… I jak było?

– Jak było? A skąd ja mogę wiedzieć, przecież na razie nie mam porównania.

– Tak, ale tak ogólnie, dobrze ci było, bolało cię, miałaś orgazm, w jakich pozycjach to zrobiliście? Gdzie byliście?

– O Boże, nie mogę w to uwierzyć, jesteś jak rozpędzona lawina, nic tylko zasypujesz mnie pytaniami, no co ty?

– Taka już jestem!

– Czyli jaka?

– Rozpędzona lawina.

– Okay, byliśmy na Campidoglio. Tam zaczęliśmy… potem przenieśliśmy się na Forum Romanum…

– I czy tam się okazało, że ma u ciebie aż takie fory?

– Ele!!! Dlaczego zawsze musisz mi wszystko zepsuć? Było cudownie. Jeśli nie przestaniesz, to nic ci już nie opowiem.

– Ej, słuchaj, jeśli ty nie przestaniesz, to ja jak nic upomnę się o swoje prawa.

Nie mogę w to uwierzyć. To jego głos. Ja i Ele odwracamy się gwałtownie. Mamy ich jak na dłoni, siedzą dwa rzędy za nami. Step i Marcantonio. Wszystko słyszeli. Ale od kiedy tam siedzą? Co ja takiego powiedziałam? O czym mówiłam? W ułamku sekundy pospiesznie analizuję całe moje ostatnie pół godziny… moje życie, moje słowa. O Boże! Co ja takiego jej naopowiadałam? Coś tak, trochę jej powiedziałam. Ale od kiedy oni tam w ogóle siedzą? Jestem skompromitowana, skończona, chciałabym zapaść się pod ziemię. Z drugiej strony to przecież TdV Teatro delie Vittorie, świątynia rozrywki. To tutaj była ta kukiełka. Provolino. Co on takiego zawsze mówił? – Pysiaczku ty mój, trzymaj gębę na kłódkę. – I gdybym była jak Carra, chciałabym postąpić tak samo jak tamta czarno-biała postać. Maga Maghella – Wróżka Czary Mary. I zniknąć. Ale zamiast tego trafiam na spojrzenie Stepa, który unosi brew:

– No, słowem, całkiem nieźle się spisaliśmy, czyż nie? Prawda, Gin?

– Uśmiecha się rozbawiony. Nie wiem, co powiedzieć… Nie, nie mógł znów aż tak wiele usłyszeć. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Marcantonio przerywa tę dramatyczną ciszę. – I co robimy dziś wieczór? No, po tych wszystkich pięknych opowieściach moglibyśmy właściwie uznać się za członków klubu dla miłośników orgii. – Marcantonio patrzy na mnie. Ma takie intensywne spojrzenie. Nabiera mnie. A przynajmniej mam taką nadzieję… – Może się powymieniamy partnerami? – Ele wybucha śmiechem, patrzy przy tym na mnie. – To wcale nie jest taki zły pomysł. Z tobą. Gin, to by dopiero było! – Marcantonio podchodzi i gładzi mnie po włosach. Step nie rusza się z miejsca i z zapamiętaniem buja się na krześle, w przód i w tył. Ja sama już nie wiem, co robić. Czuję się, jakby brakowało mi tchu. Robię się czerwona, a w każdym razie tak mi się zdaje. Spuszczam wzrok i się obruszam. Włosy sprawiają wrażenie, jakby były pod napięciem elektrycznym. I dzieje się cud.

– No i co, wszyscy już gotowi? Zaczynamy próbę.

Te słowa asystenta studia wywołują ogólny popłoch. A może szefa studia, nie mam pojęcia. Kimkolwiek by był, ocalił mi skórę. Czmycham stamtąd, ale już po chwili zawracam. Widzę, że jest przygotowany na to, co zaraz zrobię, chyba nawet lepiej się składa. Podchodzę bliżej i go wołam.

– Step? – Odwraca się. Całuję go lekko w usta. No i proszę, już po wszystkim. Step patrzy na mnie. Uśmiecha się tak, jak tylko on jeden potrafi.

– To wszystko?

Nie mam zamiaru mu ustępować.

– Tak, to wszystko. Na razie.

I nie dodając już nic więcej, oddalam się zupełnie spokojna. Szef studia podchodzi do Stepa.

– Świetna dziewczyna.

– Rewelacyjna.

– Jak się nazywa?

– Ginevra, dla przyjaciół Gin.

– Jest naprawdę świetna.

Szef studia odchodzi. Ale ja, na wszelki wypadek, wołam do niego.

– Ej…

– Tak?

– To prawda, jest świetna. I moja.

52

Popołudnie prób. Jestem w reżyserce razem z Marcantoniem. Niedaleko nas, oddzieleni zaledwie zwykłą szybą, siedzą Mariani i cała reszta. Żmija wije się nerwowo. Kocur & Kocur niczym sępy usadowili się Romaniemu tuż za plecami. Patrzą w monitory na konsoli, jak szaleni podrywają się z przeciwległych kątów reżyserki, starając się znaleźć jak najlepsze ujęcie, idealne, takie, które w sam raz nadawałoby się do pokazania jako zwiastun tego, co widzowie będą mogli zobaczyć w przyszłości. A Romani nic. Romani jest spokojny. Powoli pali papierosa, trzyma go zawieszonego w próżni, w odległości kilku centymetrów od twarzy, trwając tak w jakimś przedziwnym stanie równowagi. Popiół układa się w skomplikowany łuk, który zaczyna mu się tuż przy palcach, biegnie w próżnię i tam się urywa, zawieszony w pustce, ale nie spada. Drugą ręką Romani wykonuje pojedyncze ruchy, strzela palcami. Zmienia kamery podsuwane mu w porę przez kolesia przy mikserze. Koleś jest niewzruszony. Wciska guziki na klawiaturze, zupełnie jakby grał na małym pianinie, ściąga obraz z małych monitorów i przerzuca go na duży monitor, przed którym siedzi Romani. Raz, dwa, trzy, rozjaśnienie obrazu, cztery, pięć, sześć, ujęcie z góry.

– Właśnie, Step, na tym polega telewizja. – Marcantonio poklepuje mnie w ramię. – Chodź, idziemy na stanowisko, zaraz zaczynamy.

– Ale co teraz?

– No, nic specjalnego. To tylko próba przed generalną. Tak na dobrą sprawę mamy kurewskie opóźnienie. Ale prawie zawsze tak jest.

– Aha, rozumiem.

Wzruszam ramionami, bo nie to, żeby rzeczywiście wszystko było dla mnie całkiem jasne. Ale musi to być jakiś ważny moment, bo wyczuwalne jest dziwne napięcie. Operatorzy kamer zakładają słuchawki, opuszczają je sobie na głowę niczym żołnierze gotowi ruszyć do boju. Szybko obracają rękojeścią zoomu, wystarczy jeden zdecydowany ruch, tak że sama się kręci, a przy tym błyskawicznie wycelowują obiektyw, stają w rozkroku, przybierając odpowiednią pozycję, niczym posiadacze karabinów gotowych w każdej chwili wystrzelić w dowolny obraz, jakiego sobie tylko zażyczy Romani – ich generał.

– Trzy, dwa, jeden… I już czołówka! – Rozlega się muzyka. Nieruchomy, kolorowy monitor, który mamy przed oczami, nagle się ożywia. Pojawia się na nim kilka kolorowych logo, które sami wymyśliliśmy. Po czym znikają wszystkie naraz. A pod nimi cały ciąg kurtyn, które odsłaniają się jedna po drugiej, doskonale zsynchronizowane. Kamera numer dwa, za którą siedzi operator, bo tylko on jeden ma tę możliwość i przyjemność, powoli przemieszcza się na środek studia. W kolorowym monitorze widzę to, co akurat filmuje. Czerwona lampka pali mu się cały czas. To znak, że jest na antenie. Posuwa się nieubłaganie, niczym niezawodna strzelba myśliwska. Wziął na cel ostatnią kurtynę, z małymi drzwiami w tle, które nagle się otwierają. A oto i one. Jedna za drugą, blondynka, brunetka, ruda, wyłaniają się niczym małe motyle zza tych niedużych drzwi, przypominają kolorowe liście, które opadają z jesiennego drzewa telewizyjnego, to one, tancerki. Zasłonięte, odkryte, zawoalowane. Umięśnione, choć tego nie widać, uśmiechnięte jak im przykazano, z ułożonymi lub pofarbowanymi włosami, z makijażem na twarzy. Lekkim krokiem zmierzają na sam środek. Pełne gracji zajmują swoje miejsca. Następnie, wszystkie naraz, niczym karne, delikatne, małe żołnierzyki, zaczynają się ruszać. Tańczą ze sobą, raz bliżej siebie, to znów dalej, prężą się, rozkładając szeroko ręce i się uśmiechają, gasną i rozpromieniają się, ilekroć znajdą się w obiektywie którejś z kamer z włączonym czerwonym światełkiem, bo to oznacza, że są na wizji. A operatorzy, bez najmniejszego choćby potknięcia, tańczą razem z nimi, zmieniają ujęcie, prowadzą je za rękę, porzucają, by zaraz znów je uchwycić. Romani dyryguje tym wszystkim, jak na urodzonego maestro przystało, oddany bez reszty dopiero co stworzonej przez siebie muzyce, kompozycji obrazów i dźwięków. Marcantonio w milczeniu uderza raz po raz w klawisze komputera i uruchamia jeden po drugim napisy w 3D, które pojawiają się i znikają, a to na tle twarzy jednej brunetki, a to na planie ogólnym z góry, a to na ujęciu panoramicznym tuż przed rozjaśnieniem obrazu. Idzie mu znakomicie. Jest bezbłędny. Ostatni akord i muzyka milknie. Cisza. Wszystkie dziewczyny ustawione w równym rzędzie rozkładają ręce i gestem wskazują w głąb sceny. Zza malutkich drzwi wyłania się prezenter.

– Dobry wieczór… dobry wieczór. O, no i proszę, jesteśmy… Co znaczy Wielcy geniusze? To znaczy, to znaczy. Na przykład, bycie geniuszem znaczy tyle, że człowiek jest w stanie tak się urządzić, by móc przebywać tutaj razem z tyloma pięknymi dziewczynami, i jeszcze na dodatek brać za to pieniądze…

Patrzę na Marcantonia.

– On naprawdę powie coś takiego?

– Ależ skąd, co to ma do rzeczy… Mówi tak na próbie dla żartu, żeby rozbawić ludzi i a nuż wyrwać którąś z tych tancerek, ale kiedy pojawia się na wizji, jest nie do poznania. Najbardziej zachowawczy ze wszystkich prezenterów. Fajnie by było, gdyby wyjechał z czymś takim. Co więcej, nawet nie ma bladego pojęcia, że tym samym zaskarbiłby sobie o wiele większą sympatię. Teraz mamy takie czasy, że ludzie są przyzwyczajeni, wszystko już widzieli, przeczytali, są na bieżąco. On zaś wciąż myśli, że oglądają go wyłącznie same ćwoki.

– No, skoro oglądają go tak chętnie, to chyba muszą choć po części być ćwokami

Marcantonio odwraca się i unosi brew.

– Oho, widzę, że się uczysz. Nieźle. Chodź no tu, usiądź, to ci wyjaśnię raz a dobrze, co masz robić.

– Jak to, co mam robić, no przecież ty tu jesteś, nie?

– Ale któregoś dnia może mnie akurat nie być, mogę być zajęty, a poza tym… Na tym polegają praktyki, jutro wszystko znajdzie się w twoich rękach i ty musisz wykazać się znajomością fachu.

Znajomość fachu. Coś kiepsko mi to brzmi. Tak, jakby zostać wessanym przez olbrzymi odkurzacz, który jak raz cię wciągnie, to już więcej nie wypuści. Siadam obok Marcantonia, który zaczyna mi wszystko objaśniać. – No więc tym przyciskiem resetujesz, tym znów puszczasz logo w 3D… – Staram się uważać, ale po chwili na moment się rozpraszam. Na monitorze pojawiła się Gin, przyniosła coś prowadzącemu, który teraz się do niej uśmiecha i jej dziękuje. Przyglądam się jej zbliżeniu, które Romani łaskawie nam pokazuje. Po czym Gin odchodzi, a prowadzący wciąż coś tłumaczy. Marcantonio też coś tłumaczy. Ja myślę o Gin i o umowie, którą podpisałem w sprawie tej pracy. Przeklęty odkurzacz. W obydwu przypadkach czuję, że dałem się wydymać.

Później. Po próbie. Za kulisami dziewczyny przebierają się w pośpiechu, włączają swoje komórki, które zaraz zaczynają im dzwonić. Gin podchodzi do Ele, która stoi pochylona ze zwieszoną głową w kącie przebieralni.

– Ele, co ty wyprawiasz?

– Nic, właśnie dochodzę do siebie, chce mi się rzygać. Ale wycisk! Chociaż można mieć z tego niezły ubaw. Zawsze tak to wygląda?

– To jeszcze nic, musisz zobaczyć, jak będzie, kiedy wystąpimy w czasie transmisji na żywo. Teraz to tylko próba.

– O, sama popatrz, inne dziewczyny też są nieprzytomne. A przecież występują tak od lat. Jeszcze ze dwie takie próby i będę nie do pobicia. Chyba dlatego, że kondycja jest moją mocną stroną.

Uśmiecha się i klepie ją w ramię, po czym puszcza do niej oczko. Jest w siódmym niebie. No, z drugiej strony wreszcie ją wybrali. Przynajmniej tym razem. Kto wie, czy ktoś maczał w tym palce… Gin nawet nie chce się nad tym zastanawiać. Patrzy na nią, jak się przebiera. Ściąga z siebie wszystkie rzeczy w taki sposób, ta Ele… myśli sobie Gin. Zawsze patrzyłam z rozbawieniem, jak się ubiera i rozbiera… Nie tyle ze względu na to, co na siebie wkłada, ale jak to robi. Wygląda to jak pojedynek między nią a poszczególnymi częściami jej garderoby. Zawsze ma wszystko powyciągane, stara się jakoś dojść z tym do ładu, obciąga sobie wszystko po kolei, poprawia włosy, odrzuca je do tyłu i już, jest gotowa.

– Ej, Gin, co potem robisz?

– No, sama jeszcze nie wiem.

– Przyznaj się lepiej.

Patrzy na mnie, unosząc brew.