56

Wchodzę do domu i kładę torbę. Zdejmuję kurtkę i słyszę Paola, który gada gdzieś w innym pomieszczeniu. Jest z kimś, czy to tylko telewizja? Paolo podchodzi do mnie cały rozpromieniony. – Cześć… niespodzianka. – To nie telewizja. Ktoś tam jest. I nagle dostrzegam, kto to taki. Staje w drzwiach do salonu, framuga drzwi jest jak rama, łagodne światło pada na nią z tyłu, od okna, i dlatego nie widzę zbyt wyraźnie jej konturów, niczym eteryczna zjawa, tak przecież wyraźna i obecna w moim życiu, w całym moim przeszłym życiu. Moja matka. Mama.

– Przygotowałem coś do jedzenia, w razie gdybyś był głodny. Step. – Mówiąc to, Paolo sięga do szafy po kurtkę i zakłada ją na siebie. – Wszystko masz już gotowe na stole, jeśli jesteś głodny. – Powtarza, cokolwiek zaniepokojony całą sytuacją. Nie wiem, na ile dręczą go wątpliwości, czy rzeczywiście jestem głodny, a na ile podejrzenie, że akurat teraz nie w smak mi jest to, co sam mi zgotował. Spotkanie z mamą. Może i nie miał na to ochoty, tak pewnie mógł sobie o mnie pomyśleć, a może nie. Ale to raptem jedna chwila. Paolo już wyszedł, zostawiając nas we dwoje, samych. Samych, bo od tamtego dnia nic się nie zmieniło. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Jestem sam, bez niej. Bez matki, którą stworzyłem sobie w wyobraźni, wychowany na tych jej wszystkich opowieściach, bajkach, które mi czytała, kiedy byłem mały, wszystkich tych historiach, które od niej słyszałem, kiedy to siedziała tuż przy moim łóżku, gdy ja tymczasem z kilkoma zaledwie stopniami gorączki z lubością zaszywałem się w pościeli, rozgrzany kocem oraz ciepłem bijącym właśnie od niej. Wiedziałem, że jest tak blisko, obok mnie, po to, by snuć opowieści, trzymać mnie za rękę, dotykać mi czoła, sprawdzając gorączkę, by mi przynieść szklankę wody. Ta szklanka wody… Ileż to razy, byle tylko mieć ją przy sobie jeszcze choć przez chwilę, bliski zaśnięcia, prosiłem o tę ostatnią rzecz, pragnąc ujrzeć ją raz jeszcze, jak pojawia się w drzwiach, których framuga jest jak rama, tylko że te drzwi są inne, tak jak i cały dom, i sama historia też… To historia jej związku z moim ojcem. I to zjawiskowe wyobrażenie, do którego ona sama tak bardzo się przyczyniła, pełne miłości, baśni, marzeń, cudów, światła, słońca… Trach, zostało przekreślone za jednym zamachem.

Fakt, że ją przyłapałem, nakryłem w łóżku z jakimś facetem. – Cześć, mamo… – Pierwszym lepszym, obcym, kimś innym niż mój ojciec, zdybałem go z moją własną matką, od tamtej chwili nic, tylko ciemność. Nieprzenikniona ciemność. Słabo mi się robi. Siadam przy stole nakrytym do obiadu. Nawet nie widzę, co to takiego, bo na samą tylko myśl, ze miałbym coś zjeść, od razu robi mi się niedobrze. Ale to mój jedyny ratunek. Spokojnie, Step. To minie. Wszystko mija. Nie, nie wszystko. Ból związany z nią wciąż jeszcze nie minął. Tamta szklanka wody… Spokojnie, Step. Jesteś już dorosły. Piję trochę wody. – No właśnie, wiem, że pracujesz… jesteś szczęśliwy? – Szczęśliwy? Kiedy słyszę to słowo w jej ustach, chce mi się śmiać. Ale tego nie robię. Odpowiadam cokolwiek, tak jak i na wszystkie inne, zadawane przez nią pytania. – Jak ci tam było w Stanach? Miałeś jakieś problemy? Czy jest tam dużo Włochów? Masz zamiar tam wrócić? – A ja odpowiadam. Odpowiadam na wszystko, z grubsza rzecz biorąc jak należy, starając się uśmiechać, być uprzejmym. Dokładnie tak, jak ona sama mnie tego uczyła. Uprzejmie.

– Spójrz, mam coś dla ciebie.

I wyciąga coś z torebki, nie tej, którą jej podarowałem wtedy, na Boże Narodzenie czy na urodziny, sam już nie pamiętam, kiedy to było. Ale pamiętam, że ujrzałem tę torebkę tamtego dnia, na krześle, w jego mieszkaniu. W salonie… Łóżko innego faceta, które ją gościło, moją własną mamę. Gościło. Gościło. Gościło. Dosyć, Step. Przestań, przestań.

– Poznajesz? To morselletti, za którymi tak przepadałeś.

Tak. Przepadałem. Przepadałem za wszystkim, co się z tobą wiązało, mamo. I teraz, po raz pierwszy, po tym jak kilkakrotnie już się jej przyjrzałem, widzę ją na nowo. Moja matka. Uśmiecha się trzymając w rękach tę niewielką przezroczystą reklamówkę. Kładzie ją ostrożnie na stole i znów się do mnie uśmiecha, przekrzywiając głowę lekko w bok. Moja matka. Ma teraz jaśniejsze włosy. Jej skóra też wydaje się jaśniejsza. Ona, od zawsze taka delikatna, wydaje się jeszcze bardziej krucha. Schudła. Właśnie, wydaje się chudsza, a skóra wygląda, jakby trochę spierzchła jej na wietrze. I oczy. Ma lekko przygaszony wzrok, jakby w jej oczach było mniej światła. Zupełnie jakby ktoś, na złość mi, odrobinę przekręcił gałkę włącznika i pogrążył w półmroku naszą miłość. Moją miłość. Wypijam jeszcze trochę wody.

– Tak, pamiętam. Strasznie mi smakowały.

I mimowolnie używam czasu przeszłego, odruchowo, obawiając się, że nawet te najzwyklejsze w świecie ciasteczka utraciły swój smak, który tak lubiłem.

– Otworzyłeś prezent ode mnie?

– Nie, mamo. – Nie jestem w stanie jej skłamać. Po tylu latach wciąż nie jestem w stanie powiedzieć jej nieprawdy. I to nie tylko z obawy, że mogłaby mnie na tym przyłapać… Przypominam sobie Gin i to, co mówiła o moich oczach. Przez chwilę mam ochotę się uśmiechnąć. To dobrze.

– Nie, mamo, nie zrobiłem tego.

– Wiesz, że to nieładnie.

Ale nie oczekuje, że będę ją za to przepraszał, nie ma takiej potrzeby. Po jej uśmiechu widzę, że wszystko jest w porządku, było minęło, nie ma o to do mnie pretensji.

– To książka i bardzo bym chciała, żebyś ją przeczytał. Masz ją tutaj?

– Tak.

– To ją przynieś.

Każde jej słowo brzmi tak łagodnie, że nie mogę postąpić inaczej, jak tylko się podnieść, przejść do mojego pokoju i bezzwłocznie wrócić z pakunkiem, położyć go na stole i rozpakować.

– O, właśnie. To Lucy Crown Irwina Shawa. Piękna historia. Zupełnie przypadkiem wpadła mi w ręce. Zrobiła na mnie niesamowite wrażenie. Jeśli znajdziesz czas chciałabym, byś ją przeczytał.

– Dobrze, mamo. Jeśli będę miał czas, to tak zrobię.

Przez chwilę siedzimy w milczeniu, a ja, mimo że to zaledwie chwila, mam wrażenie, jakby trwała całe wieki. Spuszczani wzrok, ale nawet okładka książki nie przychodzi mi z pomocą w przetrwaniu tej nieskończoności. Składam papier, w który zapakowany był prezent, ale to także dodatkowo tylko pogłębia mój dyskomfort, każda sekunda jest nieznośna, bo wydaje mi się, że nigdy nie minie. Matka uśmiecha się do mnie. W końcu to ona pomaga mi przebrnąć przez tę króciutką nieskończoność.

– Moja mama też zawsze składała papier po prezentach, które dostawała. Twoja babcia. – Śmieje się. – Może masz to po niej. – Wstaje. – No, to ja już idę…

Wstaję razem z nią. – Odprowadzę cię.

– Nie… nie fatyguj się.

Składa lekki pocałunek na moim policzku i zaraz się uśmiecha.

– Poradzę sobie. Zaparkowałam samochód tuż pod domem.

Idzie w stronę drzwi i wychodzi, już się nie odwracając. Wygląda na zmęczoną i ja też czuję się wykończony. Jakoś nie mogę odnaleźć w sobie tych pokładów energii, które, jak sądziłem, posiadam. Ten pocałunek, chyba, nie był wcale taki znów lekki.

57

Trochę później.

– O, właśnie o tobie myślałam… jesteśmy megazgrani! Poważnie, dosłownie zaraz miałam do ciebie dzwonić! – Gin jest rozbrajająca, zawsze taka radosna.

– Gdzie jesteś?

– Na dole. Otworzysz mi?

– Ale dopiero co skończyłam jeść, mój wujek jeszcze nie wyszedł. A tak w ogóle to co zamierzasz, chcesz przyjść do mnie do domu, przedstawić się moim starym, skorzystać z okazji, że jest tu również mój wujek, żeby zadać mi jakieś pytanie? – Śmieje się rozbawiona.

– Gin, no chodź, wymyśl coś. Bo ja wiem… że musisz pójść na górę, na taras po pranie, albo że musisz skoczyć po coś do przyjaciółki piętro wyżej, albo że musisz ze mną uciec, powiedz choćby to, jeśli chcesz, ale wyrwij się z domu… Pragnę cię.

– Nie powiedziałeś: pragnę cię zobaczyć, ale powiedziałeś dokładnie „pragnę cię”?

– Tak, potwierdzam! – Czuję się jak uczestnik jednego z tych debilnych quizów. Mam nadzieję, że nie popełniłem błędu przy odpowiedzi. Gin robi długą pauzę. Zbyt długą. Chyba źle odpowiedziałem na pytanie.

– Ja też ciebie pragnę.

Nie dodaje nic więcej i słyszę, że wpuszcza mnie na klatkę. Nie wsiadam do windy. Szybko jak błyskawica gnam po schodach, na samą górę, nie zatrzymując się po drodze, zdarza mi się nawet przesadzać po cztery stopnie na raz. Kiedy już docieram na ostatnie piętro, otwierają się drzwi od windy. To ona. Znów widać, jak bardzo jesteśmy zgrani. Wpijam się jej w usta i liczę, że dzięki nim znów będę mógł oddychać. Całuję ją, ani na chwilę nie przerywając, nie daję jej złapać tchu. Przywłaszczam sobie jej siłę, jej smak, jej usta, przywłaszczam sobie także jej słowa. W ciszy. Na tę ciszę nakładają się westchnienia, szmer rozpinanej koszulki, zapięcia od stanika, które odskakuje, naszych spodni, które opadają w dół, poluzowanej poręczy, która się wygina, jej samej, która się śmieje, ucisza mnie swoim: – Ciii – tak, by nas nikt nie przyłapał, i szepcze do mnie, tak bym jeszcze nie szczytował. A przynajmniej nie od razu. Do tego seria dziwnych pozycji wymuszona przez sidła naszych własnych nóg w tym dżinsowym kłębowisku, które sprawia, że moje podniecenie rośnie, że nie mogę oprzeć się jej urokowi, że jestem bliski ekstazy. Krótki przerywnik, klękam na zimnym marmurze posadzki, by całować jej sekretne miejsce między nogami. Ona, Gin, cowgirl, z ciuchami, o dziwo, w nieładzie, bez reszty pochłonięta własnym rodeo, daje z siebie wszystko, by utrzymać się jak najdłużej na moich ustach. I znów ją dosiadam i razem gnamy przed siebie, ogłupiali, dzicy, zaślepieni namiętnością, niczym zakochane rumaki, uziemione przez żelazną poręcz. Ta poręcz wibruje w ciszy zupełnie jak nasze pożądanie. Przez chwilę zastygamy w próżni. Echo dźwięków z oddali. Z mieszkań. Plusk spadającej kropli. Skrzypienie zamykanej szafy. Czyjeś kroki. A potem cisza. My. Tylko my. Ona z głową odrzuconą do tyłu, z rozpuszczonymi włosami, opadającymi luźno w dół, na tle serpentyny schodów. Wiją się jak oszalałe, zupełnie jakby chciały się wyrwać, tak samo jak i nasze pożądanie. Ale ostatni pocałunek oznacza apogeum rozkoszy i powrót z samego szczytu z powrotem na ziemię, dokładnie w tej samej chwili, w której ktoś ściąga windę. – Ciii – śmieje się, osuwając na ziemię. Prawie zupełnie wyczerpana, spocona, cała wilgotna i to nie tylko od potu. Włosy przyklejają jej się do twarzy i śmieją się razem z nią. Obejmujemy się, świata poza sobą nie widząc, otumanieni bokserzy, wyczerpani, wykończeni, skuleni na posadzce, pokonani. W oczekiwaniu na oczywisty werdykt: remis w walce na punkty… Całujemy się uśmiechnięci.- Ciii – powtarza.- Ciii. – Napawa się tą ciszą… Ciii. Winda zatrzymuje się piętro niżej. Nasze serca biją szybko, i to bynajmniej nie ze strachu. Chowam twarz w jej włosach. Wtulam ją w jej gładką szyję. Odpoczywam sobie błogo. Moje usta, wyraźnie zmęczone, szczęśliwe, zaspokojone łakną jednej tylko odpowiedzi.

– Gin…

– Tak?

– Nie zostawiaj mnie.

I sam nie wiem dlaczego, ale to mówię. I zaraz prawie tego żałuję. Ona siedzi przez chwilę w milczeniu. Po czym uwalnia się z mojego uścisku. Przygląda mi się badawczo. I zaraz mówi do mnie cicho, prawie szeptem.

– Wyrzuciłeś kluczyk od kłódki do rzeki.

I bierze moją głowę w swoje ręce, delikatnie, i mi się przygląda. To nie jest pytanie. To nie jest odpowiedź. I całuje mnie najpierw raz, potem drugi i trzeci. I już nic więcej nie mówi. Tylko wciąż mnie całuje. A ja się uśmiecham. I biorę tę jej odpowiedź za dobrą monetę.

58

Upalne popołudnie, dziwnie upalne jak na grudzień. Lazurowe niebo, o intensywnym odcieniu, tak jak w ciągu dnia w górach, kiedy wprost nie możesz się doczekać, żeby wyjść na stok. Tylko że ja akurat muszę pracować. Wpadłem do leja, jak utrzymuje Pallina, ale dziś mamy ostatni odcinek programu, a właściwie ostatni dzień na próbę przed ostatnim programem. A jednak dzień wydaje mi się szczególny. Dręczy mnie jakieś dziwne przeczucie, ale nie rozumiem dlaczego. Chyba szósty zmysł. Ale sam w życiu bym się nie domyślił.

– Dzień dobry, Tony…

– Dobry, Step.

W pośpiechu wchodzę do teatru. Grupa rozchełstanych fotografów z aparatami, każdy z innej bajki tak samo jak ich ciuchy, zachodzi mi drogę. Nie da się ukryć, że mają niewiele wspólnego z tymi zdyscyplinowanymi grupami Japończyków, na których można się natknąć na placach całego Rzymu. Ci żadnemu zdjęciu nie przepuszczą.

– Tam, poszła tam… szybko, to ją złapiemy.

Staję jak wryty i Tony, oczywiście, za nic nie zmarnuje takiej okazji.

– Łażą tak za Schiffer. Przyjechała wcześniej, bo ma zrobić próbę wejścia na scenę. Ale co tu jest w ogóle do próbowania, przecie trzeba tylko przejść w jedną i w drugą, nawet schodów tam nie ma. To co to próbować, przecie ona całe życie nic innego nie robi, tylko łazi. Phi! Może żeby jakoś usprawiedliwić to, że zgarnia tyle kasy, psia jej mać.