A przy okazji dodaje jeszcze: – A, jeśli szukasz Gin, to jest na górze, w garderobie tuż obok tej Schiffer. Wezwał ją jeden z realizatorów. A nuż puszczą ją na scenę razem z Schiffer. Weź pomyśl tylko, jeszcze się nauczy chodzić tak dobrze jak i tamta, to dopiero zacznie kosić kasę. Mało tam chodzenie… za jednym zamachem dacie radę od razu cały świat dookoła oblecieć. Naturalnie ty też będziesz sobie podróżował gratis, i to na dodatek z szoferem.

Tony. Zaśmiewa się rubasznie, póki nie zaczyna się krztusić, zanosząc się kaszlem, który dobitnie świadczy o zatrzęsieniu wypalonych papierosów kosztem nadwerężonego zdrowia. Nie powstrzymuje go to bynajmniej przed zapaleniem kolejnego, już ostatniego z tej paczki MS-ów, którą właśnie wyrzuca. Czy to ta sama, którą przyniosłem mu wczoraj, czy może nowa? Jakie to ma znaczenie. A tam, skoro jego samego to nie obchodzi. No, lepiej pójdę sprawdzić, jak się miewa Marcantonio i co z naszą pracą. To zwłaszcza, choćby tylko ze względu na podpisaną umowę, powinno mnie obchodzić. O, już go widzę. Siedzi przed komputerem, skupiony. Patrzę na niego z daleka przez uchylone drzwi. I widzę, jak się uśmiecha sam do siebie, wciska klawisz, nastawia drukarkę i zadowolony zapala sobie papierosa, w samą porę spostrzegając, że nadchodzę.

– Ej, Step, zapalisz? – No, on to przynajmniej, w odróżnieniu od takiego Toniego, częstuje i nie sprawia przy tym wrażenia, jakby był z tego powodu głęboko nieszczęśliwy.

– Nie, dzięki.

Zamyka paczkę. – To i lepiej! – Wkłada ją sobie do kieszeni kurtki, wygładza rzadkie włosy, które mu rosną po bokach głowy, zgarniając je do tyłu. – Dałem radę… Udało mi się zrobić wszystko tak, jak chcieli.

– A, to dobrze. – Dociera do mnie, że celowo unika powiedzenia, jak chcieli tego realizatorzy, ale nie ma powodu, by mu to wytykać. Choćby dlatego, że poczęstował mnie papierosem. Przez chwilę siedzimy w milczeniu i przyglądamy się kartkom, które wypadają z drukarki. Wrrr. Wrrr. Jedna po drugiej. Dokładnie, równiutko, we wzorowym porządku. Jasne, nieostre kolory, ale doskonale widoczne, wszystko zgodnie z ich widzimisię, tak sądzę. Marcantonio czeka, aż wypadnie ostatnia, po czym ostrożnie sięga do maszyny po całość i dmucha lekko na świeżo wydrukowany tusz.

– No proszę, gotowe. Wyglądają idealnie.

Patrzy na mnie, licząc, że potwierdzę. – Tak, chyba tak.

Nie o to nawet chodzi, że mam jakieś wątpliwości. Tylko że sam fakt, iż dostał tamtymi kartkami w twarz, sprawił, że kompletnie zapomniałem, jaki był powód całej awantury.

– Tak, idealnie!

Jestem oszczędny w słowach, starając się w ten sposób jakoś z tego wybrnąć. Ale to za mało. Niestety, nie wystarcza.

– Posłuchaj, Step, mógłbyś wyświadczyć mi przysługę? Zaniósłbyś je na górę do realizatorów?

Wreszcie to słowo przeszło mu przez gardło. Ale to chyba takie zwycięstwo, no jak mu tam? Pyrrusowe! Bo i tak to ja mam stawić im czoło. Zawracanie dupy! Ale nie mogę się wycofać. Chciał nie chciał, jestem już w leju. No i masz. A poza tym to Marcantonio poprosił mnie o przysługę, mój mistrz. Jakże mógłbym mu odmówić.

– Jasne, nie ma sprawy.

Patrzy na mnie podniesiony na duchu. Podaje mi kartki i kiedy już wychodzę z pokoju, z powrotem opada na fotel, gasi papierosa i natychmiast zapala kolejnego. Zawracanie dupy! Jednego tylko jestem pewien. Za dużo pali. No, muszę to zrobić. Nie ma nic lepszego od tego, kiedy musisz coś zrobić. Musisz, tak wygląda pierwsze prawo leja. Zaczynam chyba go nienawidzić. Tony posyła mi swój rozbawiany uśmiech. Zawsze taki sam, za każdym razem, kiedy koło niego przechodzę. A może Tony nie ogranicza się tylko do palenia MS-ów? To jak on tam mówił, że gdzie siedzą realizatorzy? A, tak, na pierwszym piętrze, tam gdzie się znajduje także garderoba Schiffer. Idę szybko po schodach na górę. O, są. Wszyscy fotografowie rozsiedli się, a właściwie rozwalili na małych, wypłowiałych kanapach. Czekają, aż w drzwiach pojawi się diwa, licząc na to, że a nuż uda im się przyłapać ją bez makijażu, ale jak zwykle zjawiskowo piękną. Wszystko, byle tylko te ich nielegalnie zrobione zdjęcia zyskały choć trochę na wartości. Przedziwny zawód. Męczący i bezwzględny, bo uzależniony od zbyt wielu niewiadomych. Kiedy się pojawiam, nie zaszczycają mnie ani jednym spojrzeniem, co zresztą zrozumiałe. Tylko jeden fotograf, gwoli ścisłości płci żeńskiej, poświęca mi dosłownie chwilę uwagi. Chyba najzwyczajniej przemawia przez nią kobieca ciekawość. Ale nawet ona nie wystarcza, by poderwać choć na chwilę aparat fotograficzny, który znudzony zwisa jej na szyi. To i lepiej. Już i tak doręczenie tych kartek wydaje mi się wystarczająco niewdzięcznym zadaniem. Z pewnością realizatorzy będą zgłaszali jakieś zastrzeżenia. Tego tylko brakowało, żeby jeszcze ktoś inny się tym interesował. Rozglądam się wokół i zastanawiam, gdzie też mogą siedzieć. „Schiffer”. Na pierwszych drzwiach widnieje niepozostawiający cienia wątpliwości napis wykonany bezbłędnie dużą czcionką na drukarce laserowej. Wybór wydaje się prosty. Pukam. Nie słyszę, by ktokolwiek zareagował. Po kilku sekundach sam sobie otwieram. Nic. Cisza. Gdyby nie to, że mam przed sobą mały korytarz. W głębi widzę następne drzwi. W tym samym stylu i w takim samym kolorze. Idę przed siebie, trzymając kartki w rękach. Może są tam, w środku. W tamtym drugim pomieszczeniu. No, skoro już tu jestem, to co mi szkodzi sprawdzić. Kiedy podchodzę bliżej, zza drzwi dociera do mnie hałas. Dziwny hałas. Czyjś zdławiony śmiech. I zaraz odgłos jakichś nieskoordynowanych ruchów, jakieś głuche gwałtowne dźwięki. Jakby rozpaczliwe przebieranie nogami małego dziecka, które podniesiono w górę, akurat w momencie kiedy przymierzało się do kopnięcia piłki. Ale ta piłka jest całkowicie poza jego zasięgiem, nie ma co liczyć, iż będzie miał frajdę z celnego strzału. I tak otwieram te drzwi. Bez pukania. Ot po prostu, bezczelnie. Robię to to odruchowo. To, co widzę, wydaje mi się wprost niemożliwe. Toscani stoi za plecami Gin i trzyma ją w kurczowym uścisku. Sesto opiera się o stół, jak zwykle z wykałaczką, która wystaje mu z ust i uśmiecha się rozbawiony tym, co ma przed oczami, Micheli stoi przed Gin i porusza się w dziwnym rytmie. Po chwili zaczyna do mnie docierać, co takiego się tu dzieje. Gin ma na sobie porwaną bluzkę. Nagie piersi wystają jej spod przekrzywionego stanika. Usta ma zaklejone scotchem do przesyłek. Toscani liże ją po szyi swoim ropuszym jęzorem. Micheli, Żmija, ma rozpięte spodnie, trzyma ptaka na wierzchu i się onanizuje. Gin, z posklejanymi w ferworze walki od potu włosami, nagle odwraca się w moją stronę. Jest zrozpaczona. Dostrzega mnie. Wzdycha. Przez chwilę wygląda, jakby jej ulżyło. Toscani napotyka mój wzrok i przestaje ją lizać. Stoi z wywalonym jęzorem i rozdziawionymi ustami. Sesto też nie jest gorszy. Zastyga przerażony i on także rozdziawia paszczę. Jego durna wykałaczka zwisa mu z dolnej wargi, jakby za moment miała spaść. Nareszcie się okazało, po co komu ten stos kartek. Jedna chwila. Z całej siły ciskam nimi w twarz Sesto, jedynemu, który mógłby ruszyć do ataku jako pierwszy. Trafiam prosto w niego. Usiłuje zrobić unik. Ześlizguje się ze stołu. Ląduje na ziemi. Micheli, Żmija, nie zdąża w porę się odwrócić. Trafiam go zaciśniętą pięścią, wykonuję szeroki zamach z prawej w lewo, tak by go odesłać na bezpieczną odległość. Z całej siły wymierzam mu cios blisko tchawicy. Odrzuca go w tył, upada, nakrywając się nogami, i dziwnie przy tym rzęzi. A tymczasem jego onieśmielony ptaszek wycofuje się w okamgnieniu. Wstyd mu wręcz, że w ogóle usiłował popisać się taką żałosną erekcją. Toscani wypuszcza z uścisku Gin. W jednej sekundzie jestem tuż przy nich. Uwalniam ją na dobre, zdzierając jej z ust plaster taśmy. – Nic ci nie jest?

Kręci na boki głową, jakby chciała potwierdzić, że nic, ma oczy zalane łzami i zmarszczone brwi. Usta jej drżą, widać, że rozpaczliwie usiłuje mi coś powiedzieć. – Ciii – zwracam się do niej. Łagodnie ją odciągam, delikatnie kieruję do wyjścia. Widzę, jak się oddala, zwrócona do mnie plecami. Czuję, że poprawia sobie stanik. Stara się doprowadzić do ładu bluzkę. A przy tym, na ile to możliwe, zebrać myśli. Chce znaleźć jakieś ujście dla swojego strachu. Próbuje płakać. Ale nie jest w stanie. W każdym razie się nie odwraca. Tylko idzie przed siebie. Niepewnym krokiem, chwiejnie, zastanawiając się, co ma robić dalej. Jeśli o mnie chodzi, to ja akurat nie mam najmniejszych wątpliwości. Trach. Odwracam się gwałtownie i uderzam Toscaniego tak brutalnie, że nawet sam po sobie się tego nie spodziewałem. Trafiam go prosto w twarz, od dołu, roztrzaskuję mu wargę, nos, czoło, prawie na niego wpadam, bo też na ten zamach składa się cała moja masa i cała moja wściekłość.

Rzuca go na ścianę, ale nie zdąża się nawet poderwać, bo dopadam go od razu. I prawą stopą wyjeżdżam mu z kopa prosto w brzuch, tak że aż brak mu tchu, zostawiam mu do dyspozycji w sam raz tyle czasu, by mógł sobie upaść, i zaraz znów biorę szybki, ale energiczny zamach i trafiam w niego niczym w piłkę, którą ktoś do mnie odbił. Trach. Prosto w twarz. Jakbym strzelał karnego, niczym Vieri w szczytowej formie, niczym Signori, Ronaldo i wszyscy inni razem wzięci, nikogo nie wyłączając. Z jednym okrzykiem na ustach, z groźbą na twarzy. Tego karnego nie wolno zmarnować. Trach. I znowu. Na ścianę. Ma miazgę zamiast policzka. Krew bryzga nawet obficiej niż u jakiegokolwiek gniewnego performera w najbardziej obskurnym wydaniu pop artu. Przeskakuję przez Michelego, który wciąż rzęzi, próbując złapać oddech. Mimowolnie się do niego uśmiecham. Napawam się, widząc, jak dochodzi do siebie. Musi być w dobrej formie, gotowy na atrakcje, które, ma się rozumieć, przewidziałem na wielki finał. I już jestem przy Sesto. Zasłania sobie twarz obydwiema rękami, licząc na cud, nie wiadomo skąd… Nadaremnie. Trach! Uderzam go prawym, szeroko, celnie, z rozmachem, napinając wszystkie mięśnie. Z prawej strony w lewą, całym ciężarem ciała. Trach! I znowu. Dokładnie, w samo ucho, z takim ładunkiem agresji, że aż jestem zaskoczony, iż jeszcze mu nie odpadło. Ale już po chwili robię się spokojniejszy. Dobrze, krwawi. A ten idiota, cały zaskoczony, wciąż jakby nie mógł w to uwierzyć, zabiera ręce z twarzy i podstawia je sobie pod same oczy. Przygląda im się i własnym oczom nie wierzy, poszukując choćby i najbardziej nawet absurdalnego wytłumaczenia dla całego tego bólu, krwi i dzwonienia w uszach. Ale się nie wyrabia, nie ma pojęcia, co jest grane. Trach! Teraz ma odsłoniętą twarz. Łup. Łup. Raz za razem zadaję mu serię ciosów w maskę. Jeden po drugim, celnie i precyzyjnie, bez chwili przerwy, w oczy, w nos, w usta, w zęby, w kości policzkowe, łup! Łup! Łup! Jeden po drugim, coraz szybciej, coraz szybciej, coraz szybciej, jak szaleniec, jak ktoś całkiem normalny. Łup! Łup! Łup! Tylko dzięki zadawanym przeze mnie ciosom jeszcze się trzyma, gdyby nie one, sama twarz, której rysy się zacierają, nie wytrwałaby w uniesionej pozycji. Łup! Łup! Łup! I nie czuję bólu, i nie czuję litości, i nie czuję niczego poza czystą przyjemnością. Sam już nie mam pojęcia, czyja jest ta cała krew, którą mam na rękach. Uśmiecham się. Zatrzymuję. Oddycham. Gdy tymczasem on pada na ziemię niczym martwy wór. Osuwa się, bezwładny, otumaniony, może nawet podświadomie szczęśliwy, że jeszcze żyje. Może. Ale to tylko detal. Po chwili przypadkowo dostrzegam jedną rzecz. Uznaję, że w sam raz nada się na zakończenie. Schylam się, z obrzydzeniem biorę ją do ręki. I cyk. Wbijam mu jego wykałaczkę w to, co zostało po dolnej wardze. Nie udaje mi się odwrócić w porę. Trach. Z tyłu dosięga mnie krzesło. Trafia mnie z całej siły w kark. Dociera do mnie jedynie samo uderzenie. Odwracam się. Micheli stoi przede mną. Znów może oddychać. Za jego plecami wyrośli wszyscy ci bezużyteczni dziennikarze. Pazerni, ożywieni, patrzą z niedowierzaniem, prawie że się oblizują niezdrowo podekscytowani na widok tego apetycznego kąska, który im podstawiono pod sam nos. Nienasyceni wymachują aparatami fotograficznymi, zalewając nas światłem błyskających fleszów. Pewnie widzieli, jak Gin stąd wychodziła. Pewnie widzieli, że jest wstrząśnięta, że ma poszarpaną bluzkę, że płacze. Ale przynajmniej widzieli, jak stąd wychodzi. Jakoś podnosi mnie to na duchu. Wytrzeszczam oczy, staram się złapać ostrość po tym, jak przed chwilą oberwałem. W samą porę. Znów widzę kolejne krzesło, które na mnie leci. Odruchowo się pochylam, tak że przelatuje mi nad głową. Wzzz, raptem jedna chwila. Czuję lekki podmuch tuż nad czołem. Pudlo. Niewiele brakowało, ale pudło. Podnoszę się gwałtownie i chwytam go za ramię, ściskam mu nadgarstek, tak że wypuszcza krzesło z ręki, i szybko go do siebie przyciągam, od razu wyjeżdżam mu z główki. Trach! Bezbłędny cios, i to prosto w nos, który mu roztrzaskuję. Błyskawicznie go powtarzam. Trach. Tym razem zaliczam łuk brwiowy. I jeszcze raz. Trach. W samą twarz. Pada na ziemię w świetle fleszów, na oczach fotografów, którzy niewzruszeni nie przestają trzaskać zdjęć. Micheli leży jak długi. W amoku, przejęty genialnym w swoim przekonaniu pomysłem, by obezwładnić mnie krzesłem, nawet przez chwilę nie pomyślał, by ukryć ten żałosny instrument, który go pchnął do tego, co się tu rozegrało. Wciąż ma ptaka na wierzchu. Zleceniodawca tego plugawego zamachu, który nie wypalił, dynda cały pomarszczony na tle bezużytecznych, szarych spodni. Jakby wystarczył kawałek flaneli, żeby wyglądał elegancko. Nie mam najmniejszych wątpliwości. To on w istocie jest wszystkiemu winien. A skoro tak, powinien za to zapłacić. I natychmiast przechodzę do rzeczy. Przymierzam się. Niczym do rzutu z większej odległości. Czas lada moment się skończy. Środkowy gracz zastygł w bezruchu z piłką w rękach. To ostatni mecz koszykówki, ma przesądzić o zwycięstwie w całych mistrzostwach. I oto nagle wyrzuca ją do góry… Albo niczym lekkoatleta, który przygotowuje się do ostatniego skoku. Nabiera rozpędu, stara się złapać odpowiedni rytm, by pobić rekord poprzedniego skoczka. Albo jeszcze prościej, niczym w grze w klasy, tej typowej podwórkowej zabawie, w której rzuciwszy uprzednio kamyk, należało, skacząc na jednej nodze i nie tracąc przy tym równowagi, pokonać wyznaczoną trasę. Albo jak we Wzgórzu złamanych serc… - Uważaj na to, czego szukasz, bo a nuż jeszcze to znajdziesz… – Właśnie, to wy mnie znaleźliście. Nie mam najmniejszych wątpliwości i to nie ja pierwszy rzucam kamieniem, przymierzam się, odbijam od ziemi i unoszę w górę, w rytm błyskających fleszów. Mam to gdzieś. Trach! Skaczę mu na niego i raz jeszcze trach. Trach. Obcasem, w sam środek, gdy tymczasem Micheli aż się zwija, a ten śmieszny interes, który ma między nogami, skręca mu się coraz bardziej. Trach, i jeszcze, bez litości, całym ciężarem miażdżąc to, co tylko umownie można uznać za ptaka, któremu nieodwołalnie podcięto rzekome skrzydła. Trach, ptak mu krwawi, albo to, co z niego zostało… Biorę rozpęd i trach, puentuję, perfekcyjnie zgrany z ostatnimi błyskami fotograficznych fleszów, rozwalam mu jaja, zakładając oczywiście, że ten, kto tak postępuje, w ogóle je posiada. Ale na wszelki wypadek chcę się zabezpieczyć. Byle tylko wykluczyć, że ktoś taki jak Micheli może w przyszłości wygenerować kolejną kanalię swojego pokroju, zasilając nowym pomiotem ten plugawy ród… I tak, by przypieczętować to spotkanie, czas na finał, szczęściarz ze mnie. Skądinąd to przecież pokój realizatorów. Korzystanie z niego należy do ich obowiązków. Dostrzegam to, o co mi chodzi. Jest mały, czerwony, metalowy. Przyciąga moją uwagę, prawie tak jakby do mnie migał. Biorę go. Pochylam się nad Michelim. Kilka zaintrygowanych fleszów dotrzymuje mi towarzystwa. Co takiego będzie chciał zrobić? No i postanawiam zaspokoić ich ciekawość. Klik! Przyciskam raz jeden. Mocno, zdecydowanie, dokładnie, bezbłędnie. Micheli drze się jak opętany, a tymczasem zszywacz definitywnie kładzie kres wszelkim zapędom tego durnego ptaka, tak by już nigdy nie ważył się wychylać i nawet nie próbował robić a kuku. Micheli cały się kuli. Zrozpaczony próbuje ustalić, co takiego zostało mu między nogami po tym jego mocno naciąganym rajskim ptaku. I nie jest w stanie udzielić sobie na to odpowiedzi. Jak to? Mój zszywacz… Buntuje się w ten sposób i to przeciwko mnie! Mnie, realizatorowi we własnej osobie. Właśnie. Wychodzę uśmiechnięty. Ale nie ja. Ja nie jestem realizatorem. I na chuj mi zszywacz… To tak a propos. Zaniepokojeni fotografowie się rozsuwają, robiąc mi przejście. Uśmiecham się rozbawiony, odprowadzany pojedynczymi błyskami fleszów. Ta kobieta z aparatem, która wcześniej rzuciła na mnie okiem z wyrazem lekkiego zainteresowanie, teraz jest mną pochłonięta bez reszty. Jest pod wrażeniem tej sensacyjnej wiadomości. Zaraz jednak odzyskuje zimną krew profesjonalistki i uwiecznia całe zajście. Robi ostatnie zdjęcie. Ale to, co ma przed oczami, najwyraźniej ją przerasta. Wymiotuje, opierając się o drzwi. Ktoś się odsuwa. Komuś innemu udaje się zrobić mi zdjęcie z bliska. Już staje mi przed oczami nagłówek w nieistniejącej gazetce: „Wiadomość z ostatniej chwili. Step wydostał się z leja!”. Tak. Jesteście świetni. Dokładnie tak. I jestem z tego powodu szczęśliwy. Na koniec schodzę ze sceny.