– No, teraz już się muszę z tobą pożegnać, za chwilę wracamy na antenę. Tylko wpadnij do mnie koniecznie. Mam coś dla was. To prezent. Ja i tak nie mogę z tego skorzystać. Mam nagrany kolejny program, który rusza za dwa miesiące, i nie mogę się teraz ruszyć.

Staram się nie przywiązywać zbytniej wagi do jego propozycji. Co tu dużo gadać, facet naprawdę zasługuje na szacunek.

– W ten sposób trochę sobie odpoczniecie. A potem, jeśli będziecie chcieli, znów możemy pracować razem…

Zawiesza głos.

– Jeśli będziecie chcieli… Byłoby mi miło. Czekam na ciebie… Stefano?

Przez chwilę się obawia, że połączenie zostało przerwane. Nie powiedziałem ani słowa. Nawet na moment się nie wtrąciłem, ale za to wyjeżdżam z puentą jak się patrzy.

– Tak, dobrze, panie Romani, zajrzę jutro, dziękuję.

I kończymy rozmowę. Patrzę na ekran telewizora. Jakby za sprawą czarów, reklamy się kończą i rusza dalszy ciąg programu. Popijam piwo. No, przynajmniej ja sam też zdołałem choć raz jeden powiedzieć dziękuję.

60

W TdV przystąpiono już do demontażu całej scenografii. Jej fragmenty są wynoszone jeden po drugim, wydaje się to dziecinnie proste. Ekipa niszczycieli działa bez zarzutu. Pełni determinacji, pozbawieni wątpliwości, jakby przemawiała przez nich złość. Śmieją się w swoim gronie, wyglądają, jakby to, co robią, sprawiało im przyjemność.

– Łatwiej jest burzyć, aniżeli tworzyć…

Jestem zaskoczony, słysząc za sobą jego głos. Jak zwykle budzi zaufanie. Uśmiecham się i wyciągam do niego rękę. Nawet uścisk dłoni, jakim się ze mną wita, też wzbudza moją sympatię. Szczery, pogodny, mocny, niczego nie musi udowadniać. Już nie. Romani. To najciekawsza osoba spośród tych, które poznałem. Tak różna od pozostałych, najbardziej zaskakująca. Prawdziwy właściciel tego leja, tak rozczarowującego i niepokojącego z wielu powodów, postać, której ostatecznie udaje się pokazać również i jego dobre strony. Idziemy ramię w ramię. Fragmenty scenografii nie przestają spadać z góry na dół. Walące się w skali mikro, malownicze kolosy z Rodi, o których nazajutrz nikt już nie będzie pamiętał. Byle tylko iść naprzód, istota i głupota sukcesu, jego nałóg i piękno zarazem. Chwilowa wiara w to, że nie zostanie się zapomnianym. Choć i tak nie ma na to szans. Nie ma szans.

– Trzymaj. – Podaje mi kopertę. – W środku są dwa kontrakty, jeden dla ciebie i drugi dla Ginevry na następny program, który robię. Jeśli tylko chcecie, to już jesteście w zespole. W marcu, teleturniej muzyczny. Program jest banalnie prosty, z powodzeniem sprawdził się w wielu innych krajach Europy. W Hiszpanii ma ponad trzydziestopięcioprocentową publiczność. Zaangażowałem już Marcantonia, tego samego choreografa. Wziąłem też niektóre spośród tancerek. Z innych ludzi zrezygnowałem… – Uśmiecha się, nawiązując do tamtych trzech. – Także dlatego, że nie sądzę, by dane im było jeszcze kiedyś pracować w naszej branży. Zarządziłem kampanię prasową wymierzoną w całą trójkę, taką, że aż włos się jeży na głowie. Nie na darmo… ale po to, byśmy na ich tle wszyscy wypadli jak najkorzystniej, bo na to zasługujemy! – I się śmieje. – Poza tym napisałem też coś specjalnie o tobie. Ukaże się za kilka dni. Będziesz sławny. – Znowu. Nic się nie da zrobić. Nie ma na to rady. Pisane mi jest, bym stał się sławny dzięki bijatyce. – Więc chciałbym, żebyście, ty i Ginevra, podpisali ze mną kontrakt. Podwyższyłem wam honoraria, obydwojgu. Powiedzmy, że to taki kontrakt… tytułem zadośćuczynienia. Wina nie leży po naszej stronie, ale skoro sama stacja przyjęła moją sugestię… To dlaczego wy mielibyście to odrzucić? – Znów się śmieje. Po chwili milknie. – No, to się zastanówcie…

– Panie Romani, czy mogę pana o coś zapytać?

– No pewnie.

Patrzę na niego przez chwilę. A co mi tam. Zapytam go o to i już.

– Dlaczego ma pan zawsze rozpięty guzik po jednej albo drugiej stronie kołnierzyka?

Spogląda na mnie. Przez chwilę stoi w milczeniu. A potem zaraz się uśmiecha.

– Z prostego powodu: żeby się przekonać, z kim mam akurat do czynienia. Wszystkich to interesuje, korci ich, by mnie o to zapytać, są ciekawi. Ale wielu z nich się na to nie zdobywa. I tak oto ludzie dzielą się na dwie grupy: tych, którzy nie ośmielają mi się zadać tego prostego pytania, i tych, którzy zdobywają się na odwagę. Ciekawość tych pierwszych nigdy nie zostanie zaspokojona. Ci drudzy zaś przekonają się, jaki jest prawdziwy powód tej kolosalnej bzdury!

Obydwaj się śmiejemy. Nie wiem, czy to prawda. Ale podoba mi się takie wytłumaczenie i uznaję, że nadaje się w sam raz.

– A to już koperta ode mnie. Świetne miejsce, w które możecie się udać, żeby przemyśleć nasz kontrakt… Niektóre gorące plaże sprawiają, że chętniej się godzimy na składane nam propozycje.

I uśmiecha się porozumiewawczo, nawiązując do wszystkich tych potencjalnych propozycji, które można by przyjąć. I zaraz oddala się szybkim krokiem, udając, że ma coś do zrobienia. Wydaje ekipie pro forma jakieś polecenie. Chociaż już i tak wszystko porozkręcali. Zarazem jednak udało mu się mnie przechytrzyć. Tym razem nawet nie zdążyłem mu podziękować.

62

Nie mogę w to uwierzyć. Gin się zgodziła. Musiała tylko zmyślić, że poza mną będą jeszcze trzy czy cztery osoby, ale jej rodzice wyrazili zgodę. Mało tego. Powiedzieli przy tym coś bardzo krzepiącego: – No, skoro i on tam będzie… – Ten on to właśnie ja. Czysty absurd. Po raz pierwszy jacyś rodzice uważają, że ich córce nic nie grozi, gdy przebywa w moim towarzystwie. No, w końcu ten lej się na coś przydał… Gin nic nie grozi… Tak, w moich ramionach! Bajka. Tak jak koperta od Romaniego. Kolejna bajka. Przelot pierwszą klasą. Tajlandia, Wietnam i Malezja. Wszystko opłacone z góry, wszystko zorganizowane. Czasami opłaca się postąpić jak należy. Nawet w świecie, który często okazuje się zbyt obojętny i niesprawiedliwy. Czasami. Kiedy spotykasz kogoś odważnego i uczciwego. Kogoś takiego jak Romani. Najlepsze loty. Najlepsze bungalowy. Najpiękniejsze plaże. Słońce, plaża i kontrakt, który czeka na nas, kiedy już wrócimy, i to od nas zależy, czy go przyjmiemy, czy nie. I swoboda. Swoboda mówienia „tak”, ilekroć mamy na coś ochotę albo i nie, bez zobowiązań, bez odwiecznego „podano do stołu”, bez konieczności robienia czegokolwiek, bez niespodziewanych telefonów, bez problemów, bez niechcianych spotkań. Wsiadamy do samolotu całkiem wolni, spokojni.

Może ja akurat trochę mniej. Rozglądam się wokół. Chyba zgłupiałem. Nie, nie widać. Nie ma prawa tu być. Eva, stewardesa, nie pracuje dla Thai. Skośnooka dziewczyna, o lekko bursztynowej skórze, w nienagannym mundurku prowadzi nas na miejsce. Uśmiecham się do mej. Jest bardzo uprzejma. I bardzo ładna. Przynosi nam coś do picia. Kiedy odchodzi, Gin daje mi kuksańca.

– Ała!

– Masz być bezczelny i nieuprzejmy wobec wszystkich stewardes.

– No oczywiście, od zawsze taki jestem.

– Pokaż oczy…

Śmieję się i zakładam okulary. – Strasznie razi to światło!

Usiłuje mi je zabrać. – Nie, poważnie, naprawdę jestem ciekawa, odpowiedz… miałeś kiedyś do czynienia z jakąś stewardesą?

Uśmiecham się. Wypijam to, czym gościnnie poczęstowała nas pracująca dla Thai skośnooka dziewczyna. I od razu zaczynam całować Gin. Lekki szampan ożywia nasze usta. Całuję przez dłuższą chwilę. Bąbelki szampana najwyraźniej działają na nią uspokajająco. A może to zasługa mojego pocałunku. A już zwłaszcza moja odpowiedź: – Nigdy. – Choć tak naprawdę nieoceniony okazuje się fakt, że samolot zaczyna kołować. Gin przytula się do mnie mocno, upominając o mojej niejasnej przeszłości, całkowicie przejęta nieuchronną teraźniejszością. Tadam. Jesteśmy w powietrzu. Wjeżdża wózek. Samolot osiąga odpowiednią wysokość. Dosięga chmur. Zachodzące słońce, które teraz mamy na wyciągnięcie ręki, wdziera się przez okno i nie szczędzi nam pieszczot. Gin rozluźnia uścisk i składa mi głowę na ramieniu.

– Będzie ci niewygodnie, jeśli się tak ułożę? – Właściwie to nawet nie wyrabiam się z odpowiedzią. Słyszę, jak zapada w sen, zapomina o całym napięciu, które ostatnio jej nie opuszczało, rozluźnia się, wtulając mi się w ramiona, w samolocie zawieszonym w powietrzu, pośród naszych chmur, lekkich jak piórko. Czuje się bezpieczna. Rozczula mnie. Staram się jak najmniej wiercić. Z worka, który mam pod ręką, wyciągam Lucy Crown, książkę, którą podarowała mi matka, i zaczynam czytać. Podoba mi się, jak jest napisana. A przynajmniej przez pierwsze strony udaje mi się przebrnąć bezboleśnie. Na razie.

Oh happy day.

Ni stąd, ni zowąd muzyka. Dociera do mnie, że zasnąłem. Książka leży na stoliku. Gin jest tuż obok, patrzy na mnie i się uśmiecha. W rękach trzyma malutki aparat fotograficzny.

– Zrobiłam ci kilka zdjęć, kiedy tak sobie smacznie spałeś. – I jeszcze: – Wyglądałeś tak ślicznie… zupełnie jakbyś był dobry! – Obejmuję ją i przyciągam do siebie blisko.

– Ależ ja jestem dobry… – I ją całuję. Z grubsza przekonana co do słuszności mojego stwierdzenia, daje się ponieść. W pewnym momencie uświadamiamy sobie, że ktoś na nas patrzy. Przerywamy, bynajmniej niespeszeni. Ja w każdym razie na pewno nie. Za to ona się rumieni. To ta sama stewardesa, co wcześniej, z dwoma kieliszkami w ręku. Uprzejma i profesjonalna, w żadnym razie nie chce wprawiać nas w zakłopotanie.

– To dla was… To już niedługo…

Bierzemy je od niej zaintrygowani. Stewardesa subtelna i zwiewna oddala się równie niepostrzeżenie, jak się pojawiła.

– To prawda, zupełnie zapomniałem: mamy przecież trzydziesty pierwszy grudnia…

Gin spogląda na swój zegarek. – Zostało jeszcze tylko kilka sekund. Dziwnie brzmiące odliczanie z amerykańskim akcentem rozlega się z kabiny pilota: – Trzy, dwa, jeden… Szczęśliwego Nowego Roku! Muzyka leci teraz głośniej. Gin mnie całuje.

– Szczęśliwego Nowego Roku, dobry Stepie…

Wznosimy toast, trącając się kieliszkami, które podano nam w samą porę. I zaraz znów wpijamy się sobie w usta. I jeszcze raz. I jeszcze. Nie obawiając się już, że ktoś nam może przerwać. Wszyscy na pokładzie samolotu śpiewają i świętują, zadowoleni z minionego roku albo z tego, który ma nastąpić, szczęśliwi, że są na urlopie albo że właśnie wracają do domu. W każdym razie szczęśliwi. Raczą się szampanem. Z głową i nie tylko w chmurach. Samolot obniża trochę lot i to nieprzypadkowo.

– Popatrz… – I pokazuje mi coś za oknem. W jednym z krajów, nad którymi przelatujemy, właśnie świętują. Sztuczne ognie zostawiają za sobą ziemię i wyruszają na spotkanie z nami. By uczcić nasz przelot. Rozpościerają się niczym świeżo zakwitłe kwiaty. Zatrzęsienie niespodziewanych barw. Cała masa rozmaitych wzorów. Proch, umiejętnie skoncentrowany, uwalnia się i zapala wysoko na niebie. Jeden ładunek po drugim. Jeden w drugim. A my po raz pierwszy patrzymy na to z góry.

Ja i Gin, razem, przytuleni, z twarzami przy samym oknie, zastygli niczym na oprawionym w ramkę zdjęciu, przyglądamy się temu, co jest na końcu, tej części, która od zawsze pozostaje poza zasięgiem ludzkiego wzroku, która jest zarezerwowana tylko dla gwiazd, dla chmur i dla nieba… Gin, oniemiała z zachwytu, obserwuje sztuczne ognie. – Jak pięknie! – Dalekie refleksy świateł dosięgają jej i malują na różne kolory. Delikatne pociągnięcia świetlistych błysków rozjaśniają jej policzki. A ja, samozwańczy, onieśmielony artysta malarz, przytulam ją do siebie. I całuję. Uśmiecha się do mnie. Nie możemy oderwać wzroku od tego, co widzimy za oknem. Zadziwiająca kombinacja różnych stref czasowych, czasu urzędowego, szybkiego przemieszczania się nad odległymi od siebie krajami sprawia, że po raz kolejny przeżywamy Nowy Rok, i jeszcze raz, i jeszcze. A wraz z nimi nowe serie sztucznych ogni, w innych kolorach, wystrzelone w niebo z innych krajów, znów wychodzą nam naprzeciw. Rozpromieniają się na nasz widok, przynosząc życzenia od bliżej niezidentyfikowanego speca od fajerwerków. Muzyka leci nieprzerwanie. A samolot, szybki i stateczny, pruje przed siebie. Przemierza niebo pełne radości i nadziei trudnej do policzenia rzeszy narodów. A stewardesa, skrupulatna i sumienna, pojawia się i znika przy okazji każdego Nowego Roku i konsekwentnie raczy nas szampanem. My, upojeni szczęściem, choć nie wyłącznie, składamy sobie życzenia i jeszcze raz, i jeszcze. Po wielokroć wznosimy toast za nieodmiennie ten sam Nowy Rok, przeświadczeni tylko o jednym: – Żeby ten rok był szczęśliwy… – I już po tym, jak uczciliśmy go tak hucznie, zmęczeni wszystkimi tymi latami, które przewinęły się w okamgnieniu, zasypiamy nareszcie spokojni i pełni optymizmu. Budzimy się na plaży. I czujemy się, jakbyśmy wciąż jeszcze śnili. Przed nami roztacza się morze, kryształowoprzejrzysta, wiecznie ciepła woda i do tego słońce z jego bajecznymi zachodami.

Tajlandia, Koh Samui.

– Widziałeś, Step, wygląda dokładnie tak, jak na pocztówkach, które do mnie przychodziły. Zawsze podejrzewałam, że a nuż jakiś nadgorliwy fałszerz podrasowywał je na komputerze.