– Słuchaj, wpadłam na świetny pomysł. Jutro wybierzemy się na wyspę, tę, która jest z przodu, albo czekaj, weźmiemy łódkę i pójdziemy łowić ryby, nie, nie, coś lepszego przyszło mi do głowy, pochodzimy sobie po wyspie… Ha, i co ty na to?

Uśmiecham się. Nie mówię jej nawet, że cała wyspa ma średnicę bez mała jednego kilometra.

– Jasne, świetny pomysł.

– Ale który jest świetny? Przecież są aż trzy!

– Wszystkie trzy są świetne.

– Czasami wydaje mi się, że się ze mnie nabijasz.

– Dlaczego tak mówisz? Jesteś prześliczna.

– Widzisz, nabijasz się ze mnie.

Wstaję, siadam obok niej i ją całuję. I to długo. Bardzo długo. Z zamkniętymi oczami. To absolutnie wolny pocałunek. A wiatr próbuje przecisnąć się pomiędzy naszymi ustami, naszym uśmiechem, naszymi policzkami, naszymi splątanymi włosami… I nic, bezskutecznie, nie daje rady się przecisnąć. Nic nas nie rozdziela. Słyszę jedynie plusk małych fal rozpryskujących się pod nami, to oddech morza, który jest echem naszych oddechów, o słonym smaku… I o smaku jej samej. I na chwilę ogarnia mnie strach. Czyżbym znów chciał się zatracić? A potem? Co będzie dalej? Bo ja wiem. Daję się ponieść. Zatracam się w tym pocałunku. I przestaję się zamartwiać. Bo ten strach mi odpowiada, jest zdrowy. Gin nagle odrywa swoje usta od moich, odsuwa się i wpatruje we mnie.

– Ej, dlaczego tak się na mnie patrzysz? O czym myślisz? Sięgam do jej włosów, które za sprawą wiatru opadły jej na twarz.

Zbieram delikatnie wszystkie pasma i trzymam przez chwilę w dłoni. Odgarniam je do tyłu, odsłaniam jej twarz, która jest teraz jeszcze piękniejsza.

– Chcę się z tobą kochać.

Gin wstaje. Bierze kurtkę. Przez chwilę wygląda, jakby ogarnęła ją złość. Ale już po chwili się odwraca i uśmiecha się do mnie promiennie.

– Już mi minął głód. Idziemy?

Wstaję, zostawiam na stole pieniądze i ją doganiam. Zaczynamy się przechadzać po wilgotnym piasku, w miejscu, do którego raz po raz docierają fale. Obejmuję ją. Noc. Księżyc. Łagodne podmuchy wiatru. Gdzieś w oddali, na morzu widać łodzie. Białe żagle łopoczą. Wyglądają jak chusteczki, którymi machają nam na pożegnanie. Ale nie, my nie wyjeżdżamy. Jeszcze nie. Morskie fale pieszczotliwie gładzą nas po kostkach, dyskretnie przy tym szemrząc. Są ciepłe, leniwe, ciche. Potrafią uszanować momenty takie jak ten. Są niczym preludium do pocałunku, który pragnie posunąć się dalej. Obawiają się, by swoim odgłosem niczego nie zakłócić. Pojawia się kelner i przynosi nam do stołu talerze. Ale nas nie zastaje. I wtedy nas dostrzega. Oddaliliśmy się już nieco. Woła do nas. – Jutro, zjemy jutro. – Koleś kręci głową i się uśmiecha. Tak, to doprawdy przepiękna wyspa. Tutaj wszyscy potrafią uszanować miłość.

64

Kiedy byłem mały i wracałem z wakacji, Rzym za każdym razem wydawał mi się inny. Czystszy, bardziej uporządkowany, z mniejszą liczbą samochodów, z nieoczekiwanie pozmienianymi kierunkami ruchu, z nową sygnalizacją świetlną. Tym razem wydaje mi się identyczny jak wtedy, kiedy wyjeżdżaliśmy. To Gin wydaje mi się inna. Patrzę na nią, tak żeby się nie zorientowała. Czeka posłusznie w kolejce, aż będziemy mogli wsiąść do taksówki. Co pewien czas poprawia włosy, wzburzając je sobie trochę, odgarnia je z twarzy, a one, wciąż jeszcze przesiąknięte słonym zapachem morza, podporządkowują się jej życzeniu. Nie, nie tyle inna. Po prostu bardziej kobieca. Oparła sobie o nogi worek, a przez prawe ramię przewiesiła plecak, nawet niezbyt ciężki. Surowa i wyprostowana, ale o lekko zaokrąglonych kształtach. Odwraca się, patrzy na mnie i się uśmiecha. Czyżby została mamą? O Boże, czy rzeczywiście spodziewa się dziecka? Ja chyba naprawdę wtedy oszalałem. Patrzy na mnie zaintrygowana, może nawet starając się odgadnąć, co chodzi mi po głowie. Za to ja patrzę na nią i usiłuję odgadnąć, co kryje się w jej brzuchu. Czyżbym miał do czynienia z dwiema osobami zamiast jednej? Przypominam sobie taki film, który widziałem jako dziecko. Historia Ligabue. Ale nie tego piosenkarza. Malarza. Kiedy Ligabue patrzy na swoją modelkę podczas uwieczniania jej na płótnie, to po oczach, które mają w sobie jakiś inny blask, po miękkich zarysach jej ciała, orientuje się, że kobieta jest w ciąży. Ale ja nie jestem malarzem. Choć być może wykazałem się większym szaleństwem od samego Ligabue.

– Można się dowiedzieć, o czym tak rozmyślasz?

– Może uznasz to za absurdalne, ale o Ligabue.

– O, no co ty, nawet nie masz pojęcia, jak mi się podoba, zarówno jako piosenkarz, jak i mężczyzna.

Nuci sobie wesoła, w ogóle nie fałszując. Zna całe słowa do Certę notti, ale nie przejrzała, co takiego sobie myślałem. Przynajmniej ten jeden raz.

– Ej! Wiesz co? Ligabue podoba mi się również jako reżyser… Widziałeś może Radiofreccia?

– Nie.

Teraz kolej na nas. Ładujemy walizki do bagażnika i wsiadamy do taksówki.

– Szkoda, w którymś momencie pojawia się tam bardzo fajne zdanie… Myślę, że mam w sobie, gdzieś w środku wielką czarną dziurę, ale rock and roli, panienki, piłka nożna, jakieś sukcesy w pracy, wygłupy z przyjaciółmi i takie tam, raz na jakiś czas mi tę dziurę zapełniają.

– Fajnie się zapowiada… Muszę przyznać, że masz łeb do cytatów, wiesz?

Gin nie odpuszcza. – A Da dieci a zero?

– Też nie.

– A tak w ogóle to jesteś pewien, że chodziło ci właśnie o tego piosenkarza, a nie o Ligabue malarza?

Patrzy na mnie pytająco, z bezczelną arogancją. Ta dziewczyna martwi mnie na poważnie. Wymieniam taksówkarzowi ulicę, na której mieszka Gin, a ten potakuje skinieniem głowy. A tam. Wszyscy wszystko wiedzą. Zakładam sobie okulary. Gin się śmieje.

– Przyłapałam cię, co? A może nawet nie wiesz, kto to taki?

Nie spodziewa się odpowiedzi. Postanawia dać mi spokój. Opiera się na moim ramieniu, tak samo jak podczas rejsów samolotem. Tak samo jak podczas tych wszystkich ostatnich nocy. Widzę jej odbicie w lusterku taksówki. Zamyka oczy. Wygląda, jakby sobie odpoczywała, po chwili otwiera je ponownie. Nasze spojrzenia się spotykają, wpatruje mi się w oczy, mimo że mam okulary. Uśmiecha się. Może sama wszystko zrozumiała. Może. Ale jedno jest pewne. Jeśli to będzie dziewczynka, nazwę ją Sybilla.

Ostatnie pożegnanie. – To cześć. Zdzwonimy się. – Z plecakiem na ramieniu i workiem w ręku wchodzi na klatkę. Patrzę, jak się oddala, i nawet nie mogę jej pomóc. Sama nie chciała.

– Nie chcę, żebyś mi pomagał, a poza tym nie lubię zbyt długich pożegnań. No, jedź już sobie!

Gin jest wprost niemożliwa. Z powrotem wsiadam do taksówki i podaję nazwę ulicy. Taksówkarz potakuje skinieniem głowy. Ten adres też zna. No, w końcu to przecież jego praca. W okamgnieniu przypominają mi się przeróżne momenty z podróży. Jakbym szybko przerzucał album fotograficzny. Więc wybieram sobie same najładniejsze zdjęcia.

Jak rzucaliśmy się do wody, jak się całowaliśmy, jak się wygłupialiśmy, jak jedliśmy kolacje, jak sobie gadaliśmy, wcale nie licząc się z czasem, jak się kochaliśmy, też wcale się z nim nie licząc, jak wstawaliśmy, mając go za nic. A teraz? Martwię się, i to nie tylko z powodu zmiany strefy czasu. Brak mi jej. To, że odwiozłem ją do domu wprost po wspólnej podróży, jest jak ponowne wyruszenie w drogę, tylko że nie bardzo wiadomo dokąd, a już zwłaszcza z kim. Sam. Już mi brakuje mojej Gin. I właśnie to mnie martwi. Czyżbym się stał przesadnie romantyczny?

– Jesteśmy na miejscu, szefie.

Na szczęście jest taksiarz, który przywołuje mnie do rzeczywistości. Wysiadam. Nie czekam na resztę, zabieram swoje rzeczy i wchodzę do domu.

– Czy jest tu kto? – Cisza. To nawet lepiej. Potrzebuję stopniowej aklimatyzacji, możliwie jak najmniej dźwięków, najmniej pytań, by powrócić do swojego życia. Wyjmuję rzeczy z worka, część wkładam na miejsce, pozostałe, te do prania, wrzucam do wanny w łazience i biorę prysznic. Nie dociera do mnie zmęczenie związane, ze zmianą strefy czasu, ale na szczęście dociera do mnie, że dzwoni mi komórka. Wychodzę spod prysznica. Błyskawicznie sięgam po telefon. Wycieram się szybko ręcznikiem i odbieram. To ona. Gin.

– Hola, włączyłem go dopiero przed sekundą, zanim poszedłem pod prysznic. Wiedziałem, że za długo nie wytrzymasz.

– Wierz mi, zadzwoniłam tylko po to, żeby się zorientować, jak tam sobie radzisz. Chyba nie walisz głową w co popadnie? Czyżbyś był na totalnym głodzie… kochania się?

– Ja?

Odsuwam nieco komórkę od twarzy i udaję, że zwracam się do licznego grona dziewczyn, które mam przed sobą. – Spokojnie, dziewczyny, tylko spokojnie… Już przychodzę!

Gin udaje poirytowaną.

– Aż dziw, że nie powiedziałeś: Już dochodzę. I to raz-dwa, dziewczyny! Powinieneś być wobec nich bardziej szczery. Po co mają się łudzić? Ha! Ha!

– Mhm! Jadowita. Skoro tak stawiasz sprawę, to pogadamy z Romanim, parę występów w kilku programach na żywo jako zwyczajni nie zwyczajni i natychmiast znów wyruszamy, tym razem w podróż dookoła świata.

– Nie odbiegajmy zbytnio od tematu… Za kilka dni będziesz musiał do nas tutaj zajrzeć, więc lepiej się zastanów, co chcesz, by usłyszała od ciebie moja rodzina.

– Co?

– No, o ile „ona” sama się nie pojawi, to chyba lepiej, żebyś ty tu zajrzał, nie?

– Co znowu?

– No tak, już najwyższy czas, bo „jej” najwyraźniej się nie spieszy, a zatem jestem w ciąży! Przygotuj sobie oświadczyny, przeprosiny i całą resztę.

Nie mówię ani słowa.

– Proszę, zuch chłopak! Czyli dotarło! Zabaw się z tymi dziewczynami, które tam masz, bo niewiele czasu ci już zostało!

– Ale ja myślałem, że będę tylko musiał się zająć wyborem imienia dla dziecka.

– No pewnie. Najprostsza sprawa! Nie, słuchaj, tym to akurat ja się zajmę. Ty się lepiej martw całą resztą. Wiesz, co mi zawsze powtarza moja mama? „Chciałeś rower? To teraz pedałuj!”.

– Rower… Jeśli to syn, to możemy mu dać tak na imię. Chłopczyk z pewnością okazałby się bardzo wysportowany, a poza tym, ja wiem, miałby imię na cześć twojej mamy.

– Całe szczęście. Obawiałam się, że już cię dopadła czarna depresja. A tymczasem wciąż jeszcze stać cię na wygadywanie bzdur.

– Tak, ale to już moje ostatnie podrygi, sama rozumiesz, że jako ojciec będę musiał zachowywać się jeszcze poważniej. Ale czy aby rzeczywiście masz niezbitą pewność, że to właśnie ja jestem ojcem? Mój dziadek zawsze powtarzał: „Matka jest zawsze pewna, ojciec nigdy”.

– Proszę, moje gratulacje, możesz się łudzić. Ale bądź pewny, iż jeśli się okaże, że to palant, to znaczy, że na pewno jest twój.

– Całe szczęście, że byłem na głodzie kochania!

– Step… nie kłóćmy się.

– A kto tutaj chce się kłócić?

– Brak mi ciebie… – Znów odsuwam telefon od twarzy.

– Dziewczyny, chcecie wiedzieć, co powiedziała? Że jej mnie brakuje…

– Weź przestań… nie udawaj głupka.

– Zmieniłaś się.

– To znaczy?

– Zwykle nazywasz mnie palantem.

– A jak wolisz: palant czy głupek?

– No, powiedzmy, że do mnie bardziej pasuje grupek… a poza tym, sorry, sama powiedziałaś, że mojego synka nazwiesz palant, więc chcąc nie chcąc, do mnie i tak musisz się zwracać per głupek, w przeciwnym razie w tym domu wszystko stanie na głowie i już w ogóle nie będzie wiadomo, o co chodzi. Masz pojęcie, jaki bajzel?

– Idiota!

– No proszę… A ten idiota to znów co za jeden? Jest ktoś trzeci? Śmiejemy się. I dalej sobie żartujemy. Gadamy tak, sami już nawet nie wiedząc, o czym ani dlaczego. W końcu postanawiamy się rozłączyć i obiecujemy sobie, że zagonimy się jutro. Ta obietnica jest w ogóle niepotrzebna. I tak przecież będziemy się słyszeć. Kiedy trwonisz czas, wisząc na telefonie, kiedy mijają kolejne minuty, a do ciebie to nie dociera, kiedy wypowiadane słowa nie mają większego sensu, kiedy sobie myślisz, że gdyby ktoś przypadkiem cię posłuchał, to niechybnie by uznał, że oszalałeś, kiedy żadne z dwojga nie ma ochoty się rozłączać, kiedy po tym, jak już odłożyła słuchawkę, sprawdzasz jeszcze, czy rzeczywiście tak zrobiła, to znaczy, że już po tobie. Albo, co gorsza, że się zakochałeś. Co w gruncie rzeczy oznacza praktycznie to samo…

65

Z czasem nasze dni w Rzymie wracają do normalności. Godziny zajmują swoje stałe miejsce. Znów jest zimno. Każde z nas mieszka u siebie. Morze oddala się od nas. A wraz z nim także i samo wspomnienie. Zostają nam już tylko zdjęcia z tej cudownej podróży. Lądują na dnie jakiejś szuflady i też rychło odchodzą w niepamięć. Romani bardzo się ucieszył, kiedy nas zobaczył, takich wesołych i opalonych, a to przecież zwłaszcza dzięki niemu. Jeszcze bardziej się ucieszył, kiedy zobaczył, że jesteśmy gotowi podpisać umowę o pracę, a to też przecież zwłaszcza dzięki niemu. Paolo i Fabiola najwyraźniej dobrze się rozumieją. Paolo zarzucił pomysł bycia agentem. Moim agentem. Wrócił do bycia księgowym. Swojej kobiecie, Fabioli, zostawia całkowitą swobodę w podejmowaniu decyzji, dzięki temu dwa plus dwa zawsze jest cztery. Bo gdyby się okazało, że bilans zarówno w biurze, jak w związku nie zawsze jest równie oczywisty, to chyba by zwariował. Z tego, co dociera do mnie z opowieści Paola, to ojciec i jego kobieta, której imienia kompletnie sobie nie przypominam i nawet nie zamierzam się wysilać, żeby je zapamiętać, wcale się nie czubią. Ale lubią. Choć i ten temat wolę przemilczeć. Za to o sprawach sercowych mamy Paolo nie wie nic. A przynajmniej o niczym mi nie mówi. Jednak martwi się stanem jej zdrowia. Zorientował się, że robiła sobie różne badania w szpitalu. Ale i o tym Paolo nic nie wie. A może również w tym wypadku to on sam nie chce powiedzieć mi nic więcej. Choć i w tej sprawie jakoś nie jestem w stanie zadać sobie większego trudu. Nie dam rady. Już samo przeczytanie książki, którą podarowała mi mama, dużo mnie kosztowało. Historia podobna do naszej, ale ze szczęśliwym zakończeniem. Szczęśliwe zakończenie, owszem. Tylko że to książka.