– A ona?

– A ona ciągnęła rozmowę dalej, jakby nigdy nic, powiedziała mi, że się zapisała na basen i chodzi pływać… A, tak, rozśmieszyła mnie nawet, bo zapytała, czy chciałabym chodzić razem z nią… choć jakby się tak lepiej zastanowić, to jest w tym wszystkim coś dziwnego…

– Co?

– Od kiedy wróciłeś, już wiele razy byłam w supermarkecie…

– I co z tego?

– Od tamtej pory już jej więcej nie spotkałam.

Patrzę na nią. Nic nie mówię. Po chwili potakuję i się uśmiecham. Ona chciałaby odwzajemnić mój uśmiech, ale kolejna fala bólu zmusza ją, by zamknęła oczy. Tym razem trwa to dłużej. Biorę jej rękę. Ona mocno ściska moją dłoń, z niespotykaną siłą. Po czym zwalnia uścisk i otwiera oczy, zmęczona jeszcze bardziej niż przedtem, uśmiecha się z wysiłkiem.

– Stefano… proszę cię… – Wskazuje na kubek, który stoi tuż obok. – Przyniesiesz mi trochę wody, z łaski swojej?

Biorę kubek i wstaję. Robię kilka kroków i znów słyszę, jak mnie przywołuje.

– Stefano… Odwracam się.

– Tak?

– A tej mojej przyjaciółce, Gin… wyślij kwiaty, przepiękne kwiaty. – Opiera głowę na poduszce i się do mnie uśmiecha.

– Tak, mamo, oczywiście…

Opuszczam oddział, od razu trafiam na łazienkę z wodą pitną, którą pokazała mi Martina. Odkręcam i czekam, aż trochę spłynie, po czym napełniam kubek, tak jak ona mnie tego nauczyła, nalewam nie za dużo, ale i nie za mało. Trochę więcej niż połowę, tyle ile trzeba. Wracam na oddział. Robię zaledwie parę kroków. I od razu ją dostrzegam, jest taka spokojna, odpoczywa. Pod sto czternaście. Na jej twarzy maluje się lekki uśmiech, ma zamknięte oczy, wygląda tak samo jak wtedy, kiedy wychodziłem. Ale nie chciała na mnie poczekać. Odkąd pamiętam, mama nie znosiła pożegnań. I sam nie wiem dlaczego akurat teraz przypominam sobie, jak wyjeżdżałem pociągiem na moją pierwszą szkolną wycieczkę do Florencji. Wszystkie inne mamy czekały na peronie, dzierżąc chusteczki, białe albo wzorzyste, cokolwiek akurat miały pod ręką, żeby pomachać na pożegnanie dzieciom, które wychylały się z okien przedziałów. Ja też wyjrzałem. Rozglądałem się za nią po całym peronie, wypatrywałem jej wśród ludzi pod wiatą, wśród innych mam, ale jej nigdzie już nie było. Nie było jej, i już. Tak samo jak teraz. Już sobie poszła. Mama. Stawiam kubek na szafce nocnej tuż obok łóżka. Mamo, przyniosłem ci wodę. Nie nalałem za dużo, zrobiłem dokładnie tak, jak mnie tego uczyłaś. Mama. Jedyna kobieta, której nigdy nie przestanę kochać. Mama. To kobieta, której nigdy nie chciałbym utracić. A którą mimo to utraciłem, i to aż dwukrotnie. Mamo… Wybacz mi. Odwracam się i wychodzę, w milczeniu, mijam ponumerowane łóżka i obcych ludzi. Zaprzątnięci swoim cierpieniem, nie dostrzegają mojego. Gdzieś daleko słychać sygnał alarmowy. Dwóch pielęgniarzy wyprzedza mnie w pośpiechu. Jeden z nich potrąca mnie niechcący, ale jest mi to obojętne. Biegną do mojej matki. Zgłupieli, nie wiedzą, że już wyruszyła w swoją podróż. Dajcie jej spokój. Ona już taka jest, nie przepada za pożegnaniami; nie ogląda się za siebie, nie macha na pożegnanie. Mamo. Będzie mi ciebie brakowało, i to nawet bardziej niż w ciągu tych pięciu lat. „Jeśli to, co mnie zraniło, zraniło również ciebie, ja na polu pełnym truskawek wyobrażam sobie ciebie, wyobrażam sobie, że jesteś szczęśliwa, że tańczysz beztrosko, przepiękna, cała ty…”. Słowa piosenki, która do mnie wraca. Dla ciebie, mamo, tylko dla ciebie. Zabierz je ze sobą, miej je zawsze przy sobie, dokądkolwiek byś się udała. Tańcz przepiękna pośród truskawkowych pól, nareszcie wolna od tego wszystkiego, co cię tutaj ograniczało. Płaczę. I schodzę. W recepcji nie ma pielęgniarza. Jest jakaś kobieta. Patrzy na mnie, widzę, że jest ciekawa, trwa to tylko chwilę, ale nic nie mówi. Z pewnością nie raz widziała tu ludzi, którzy wychodzili, nie kryjąc się ze swoim bólem. Już nie zwraca na to uwagi. Wszyscy wyglądamy dla niej tak samo, wydaje się prawie znudzona naszymi głupimi łzami, które są bezsilne. Wychodzę. Już dawno minęło południe. Słońce wciąż jest wysoko, niebo jest przejrzyste. Dzień taki sam jak wszystkie, ale inny od pozostałych, i to na zawsze. Widzę ojca i brata, którzy właśnie przyjechali. Są jeszcze daleko. Gadają sobie beztrosko, śmieją się. Kto wie, o czym rozmawiają. Nie mam pojęcia i wcale mnie to nie obchodzi. Oni na razie mają to szczęście, że o niczym nie wiedzą. To już ostatnie chwile, zanim nieuchronny ból, całkowita bezsilność i ostateczna rezygnacja nie staną się także i ich udziałem. Niech się nimi nacieszą. Wciąż jeszcze spokojni i szczęśliwi, bo pogrążeni w błogiej nieświadomości. Już niedługo. Odwracam się i idę w przeciwnym kierunku. Mam teraz co innego do roboty. Daję się ponieść, pozwalam, by wiatr robił ze mną, co mu się żywnie podoba. Chciałbym, żeby mój ból przestał mi tak ciążyć. Ale nic z tego. I dziwnym zrządzeniem losu staję się mimowolnym świadkiem pewnej scenki, czysty przypadek, przysięgam. W chwili takiej jak ta żadne kłamstwo nie przeszłoby mi przez gardło. Dostrzegam znanego mi z widzenia chłopaczka w towarzystwie swojego przyjaciela.

– No to do zobaczenia na boisku o czwartej, dobra? Ej, Thomas, do ciebie mówię, dobra?

– Tak, dobra, załapałem, o czwartej, przecież nie jestem głuchy.

– Głuchy może nie, ale głupi na pewno. Nie ma sensu, żebyś tu wystawał, Michela i tak nie przyjdzie.

– A kto mówi, że czekam na Michelę. Rozglądam się za Marco, który miał mi oddać piłkę!

– Dobra, dobra, piłkę…

Czasami jesteśmy tą właściwą osobą na właściwym miejscu. Patrzę na niego. Nie wygląda mi na kogoś, kto ma prawo olewać miss „maskotkę” z osiedla Stellari. Martina zasługuje na przynajmniej jedną szansę. Choćby jedną. Podchodzę bliżej. Nie zwraca większej uwagi. Przez chwilę spogląda na mnie z zainteresowaniem, przygląda mi się baczniej, żeby sprawdzić, czy mnie aby skądś nie zna, czy już mnie gdzieś nie spotkał. I wówczas wyjeżdżam mu z otwartej prosto w twarz. Stoi jak wryty, oniemiały. Patrzy na mnie wstrząśnięty, ale nie płacze, poczucie godności mu na to nie pozwala. A ja mówię to, co musiałem mu powiedzieć. On zaś słucha w milczeniu, nie ucieka. Podoba mi się ten chłopaczek. Wreszcie odjeżdżam na motorze. Patrzę w lusterko. I widzę, jak robi się coraz mniejszy. Mała mrówka w świecie, który dopiero ma odkryć i zrozumieć. Ręką rozmasowuje sobie lewy policzek. Czerwony tak samo jak tamta wyśmienita pizza, którą mnie częstowała swego czasu Martina. I przez chwilę świadomość, że dopiero co stałem się częścią jego przyszłych wspomnień, sprawia, iż czuję się jakoś pewniej. Dzięki temu pożyję trochę dłużej. I zaraz myślę o mamie, o jej ostatnich słowach, o tym, co mi radziła. Uśmiecham się. Tak, mamo. Dobrze, mamo. Jak sobie życzysz, mamo. I posłuszny, jak jeszcze nigdy dotąd, jak przystało na syna, którym tak bardzo chciałbym wcześniej być, wstępuję do najbliższej kwiaciarni.

77

Trochę później. Dom rodziny Biro.

– Ginevra, mogę wejść? – Gin wpuszcza matkę do pokoju. – O co chodzi, mamo?

– Dzisiaj po południu przynieśli je dla ciebie.

Schowana za wielkim bukietem czerwonych róż, mama wkracza do pokoju córki i uśmiechnięta, kładzie kwiaty na łóżku.

– Widziałaś, jakie piękne? O, i popatrz… w środku jest jedna biała róża. Wiesz, co to znaczy, prawda?

– Nie, co takiego?

– To prośba o przebaczenie. Ktoś ci coś zrobił, ktoś winien ci się z czegoś wytłumaczyć?

– Nie, mamo, wszystko w porządku. – Ale mamy mają to do siebie, że nic nie ujdzie ich uwagi. A poza tym zaczerwienione oczy Gin nie pozostawiają najmniejszych wątpliwości.

– Trzymaj… – Podaje jej chusteczkę do nosa i się uśmiecha. – Kiedy zgłodniejesz, możemy siadać do stołu.

– Dzięki, mamo. Ale teraz nie chce mi się jeść.

– Dobrze. Tylko za bardzo się nie przejmuj. Nie warto.

Gin uśmiecha się do mamy. – Łatwo powiedzieć…

Przed wyjściem mama wręcza jej jeszcze liścik. – Masz, był włożony w bukiet. Może to pozwoli ci zrozumieć, co oznacza ta biała róża.

– Może…

Mama zostawia ją samą, sam na sam z bólem, z kwiatami, z listem. Zdarzają się takie chwile, które każda mama dobrze zna. Chyba dlatego, że też przez to przeszła. Chyba dlatego, że wie, iż własną córkę można kochać nawet z daleka. Chyba dlatego, że kiedy ma się do czynienia z takim bólem, to cała matczyna miłość może wręcz zawadzać. Zamyka drzwi i zostawia ją samą. Z listem w rękach. Z listem ode mnie. Gin go otwiera. Z zainteresowaniem czyta początek.

„Tyle razy mnie o to prosiłaś. Zawsze ci odmawiałem. Chciałbym móc podarować Ci go na twoje urodziny, na Gwiazdkę, z jakiejkolwiek innej okazji. Oprócz tej jednej: by prosić Cię o przebaczenie. Ale gdyby tylko mogło się to na cokolwiek przydać, gdyby okazało się, że to za mało, że mam ich jeszcze napisać całe tysiące, miliony i jeszcze więcej, też bym to zrobił, bo nie mogę bez Ciebie żyć." Gin czyta dalej. „Masz to, co tak bardzo chciałaś. Mój wiersz." Uśmiecha się i czyta, nie może się oderwać. Przebiega wzrokiem tekst, płacze, pociąga nosem, to znów się śmieje. Podnosi głowę i zabiera się za czytanie. Wspólnie spędzone chwile, wzajemna namiętność, podróż, wrażenia. Czyta uśmiechnięta, wciąż pociągając nosem, wyciera sobie oczy, pojedyncza łza wymyka jej się i ścieka wprost z ręki na papier, rozmazując jedno z napisanych przeze mnie słów. I rozczulona, śmiejąc się i płacząc na przemian, czyta dalej, aż do końca. Nie wspominam jej o mojej matce.

Tylko o nas. Nie odbiegam od tematu, piszę jej wyłącznie o sobie, o moim sercu, o mojej miłości, o moim błędzie. Podkradam słowa z filmu, który oglądałem na okrągło podczas mojego pobytu w Nowym Jorku… „Chcę, żebyś się unosiła w powietrzu, żebyś śpiewała w uniesieniu… Bądź bezgranicznie szczęśliwa, a przynajmniej nie odtrącaj od siebie szczęścia. Wiem, że te słowa wydają Ci się przesłodzone, ale miłość to namiętność, opętanie, to ktoś, bez kogo nie możesz żyć, uwierz mi: rzuć się na oślep, znajdź kogoś, kogo pokochasz do szaleństwa i kto pokocha Ciebie w ten sam sposób. Jak go znajdziesz? Cóż, zapomnij o zdrowym rozsądku i posłuchaj swojego serca. Ja nie słyszę Twojego serca. Bo prawda, skarbie, jest taka, że życie jest bez sensu, o ile tego zabraknie. Podróż, podczas której nie zakochamy się bez opamiętania, jest równoznaczna z wegetacją. Ale musisz próbować, bo jeśli nie próbowałaś, to jakbyś nigdy nie żyła naprawdę…”. Mam nadzieję, że udało mi się ją przekonać, iż ona już znalazła tego kogoś. Kogoś, kto liczy na to, że pewnego dnia zasłuży sobie na przebaczenie. Ale wcale jej nie popędzam. „Będę na Ciebie czekał. Będę czekał. I czekał, ile tylko zechcesz. Byle tylko móc Cię zobaczyć, byś była moja, bym znów mógł się poczuć szczęśliwy. Szczęśliwy jak niebo podczas zachodu słońca”. Gin zaczyna się śmiać. I wtem ogarniają dziwne przeczucie, ni stąd, ni zowąd. Odwraca się gwałtownie. Spogląda na swój stół. Na sam brzeg, tam w głębi, gdzie zawsze trzymała je schowane wszystkie razem. I niespodziewanie dociera do niej, co się stało. I czuje, jakby za chwilę miała umrzeć. Podrywa się z miejsca.

– Mamo! Pozwoliłaś mu wejść do mnie do pokoju!

– Ale bo to przecież był ten przemiły chłopak, ten od szampana, nieprawdaż? Wydaje się taki porządny. A poza tym przyszedł tutaj z tymi przepięknymi kwiatami… Nie mogłam mu odmówić, nie wypadało.

– Mamo… Nawet nie masz pojęcia, coś ty najlepszego zrobiła.

78

Siedzę u siebie w pokoju. Czuję się jak złodziej. I rzeczywiście nim jestem. Ale zżera mnie ciekawość. Kiedy je zobaczyłem u niej na stole, nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Trzy pamiętniki, po jednym na każdy rok. Począwszy od pierwszej klasy liceum. Gin jest niesamowita. Wieczna bałaganiara, a tu nagle taki wzorowy porządek. Zaczynam kartkować pierwszy z nich. Jest w nim mnóstwo przezabawnych wpisów. Kto wie, co to za jeden ten Francesco. Fra'. Tak sama go nazywa. I do tego jeszcze te wszystkie serduszka. W każdym razie koleś i tak jej nie miał. Byłem naprawdę zaskoczony, że nigdy wcześniej z nikim nie była. Sam z siebie nigdy bym w to nie uwierzył, naprawdę. Jest taka czuła… I do tego piękna… Cała ona. Jedyna. Ma w sobie niesłychaną siłę, determinację… Czasami sprawia wrażenie roztrzepanej, ale w rzeczywistości i tak nic jej nie umknie, ma oczy szeroko otwarte, tak samo jest też na imprezach, kiedy chociażby gada sobie z jakąś przyjaciółką, ale jednocześnie sprawdza, z kim rozmawiam, co porabiam, co się dzieje w głębi pomieszczenia, kto taki właśnie wszedł, kto co o kim mówi… I śmieje się jak szalona i zawsze potrafi powiedzieć coś zabawnego, ma dziewczyna refleks… Gin. Bardzo żałuję tego, co się stało. Ale sytuacja między mną a Babi wymknęła mi się spod kontroli. Nie miałem pojęcia, co robię, byłem pijany. Tak… Odpuść sobie, Step, zachowujesz się, jakbyś ją miał przed sobą i usiłował jej wszystko wyjaśnić… przecież to niedorzeczne. Czasami wszystkim, do czego dążysz, jest miłość. Tak, ale nie dociera do ciebie, że ta kobieta, którą tak kochałeś, gdzieś przepadła, bezpowrotnie. Czy w takim razie sam ją sobie wymyśliłeś? Doszukujesz się w tym pocałunku tak drogiego ci smaku tego, co kiedyś czułeś, czego doznałeś… ale na próżno. Kto ci to odebrał? Schował? Ukradł? Kto? Odnalazłem jej oczy, ale tego światła już nie, a po uśmiechu, którego tak mi brakowało, nie ma już ani śladu. W ten sposób, uwalniając się z jej uścisku tamtego wieczora, nagle zrozumiałem: mojej Babi już nie ma. Nic, tylko jej włosy, tak samo pozbawione blasku jak jej twarz, z której zniknął tamten uśmiech, przepadł bez wieści. Więc zamknąłem oczy i uciekłem w dal, zatraciłem się we wspomnieniach, dałem się im prowadzić, tańcząc ręka w rękę w tym olbrzymim, zgodnym korowodzie, śmiejąc się i żartując. I znów ujrzałem tamtą dziewczynę, Babi sprzed kilku lat, piękną jak morze na wiosnę, świeżą i niepewną, spragnioną miłości i tego, by być kochaną, onieśmieloną, kiedy zdejmowała z siebie stanik. To ona, na zawsze moja, należy tylko i wyłącznie do mnie… Ale czasami nie warto zakłócać wspomnień. Dosyć. Nie chcę więcej o tym myśleć. To, co się stało, już się nie odstanie. Gin to zrozumie. Musi zrozumieć. Gdybym tego nie zrobił, już na zawsze żyłbym w ukryciu, nigdy nie wyszedłbym na zewnątrz. Wyjście naprzeciw światła miłości. Zrozumie. Musi zrozumieć. W gruncie rzeczy przecież nic o mnie nie wiedziała, nigdy wcześniej mnie przecież nie widziała. A to co takiego? Zaczynam czytać.