Step. Zawsze cię pragnęłam.

I teraz też tylko ciebie chcę.

Bo już tyle o tobie marzyłam, śniłam, tak bardzo cię pożądałam. Tylko ciebie chcę.

Bo tyle już o tobie wiem, a nawet jeszcze bardziej, bo tylu rzeczy wciąż nie wiem. Tylko ciebie chcę.

Bo tyle znaczy dla mnie ten pocałunek, którego wciąż ci nie dałam.

Pragnę cię.

Bo wciąż się jeszcze nie kochałam.

Pragnę cię, choć jeszcze nigdy cię nie zakosztowałam.

Pragnę cię, całego ciebie. Z twoimi błędami, z twoimi sukcesami, z twoimi porażkami, z twoimi bolączkami, z twoimi codziennymi zwątpieniami, z troskami, które cię gnębiły i z tymi, o których już, mam nadzieję, zapomniałeś, a także z tymi, o których sam nic jeszcze nie wiesz.

Pragnę cię.

Tak bardzo cię pragnę, że nic nie jest w stanie mnie zaspokoić.

Tylko ciebie chcę i sama nawet nie wiem dlaczego…

Ufff. TYLKO CIEBIE CHCĘ.


Ni stąd, ni zowąd dociera do mnie hałas. Odwracam się gwałtownie. Gin stoi w drzwiach pokoju. Paolo jest tuż za nią.

– Nie gniewaj się. Step, ale nie udało mi się jej zatrzymać. Sama przecisnęła się przez drzwi, zanim zdążyłem się obejrzeć i…

Podnoszę rękę. Paolo chwyta w lot. Nie robi ani kroku dalej. Milknie. Słowem się więcej nie odzywa. Zastyga z niezbyt bystrym wyrazem twarzy, tkwi nieruchomo w drzwiach, gdy tymczasem Gin wchodzi do pokoju. Powoli stawia krok za krokiem, spogląda na mnie, ale wydaje się, jakby wzrokiem przenikała mnie na wylot. Zupełnie jakby patrzyła przed siebie w skupieniu, w dal, i czegoś szukała. Zdemaskowana w swojej najprawdziwszej miłości. A nawet bardziej… Ma takie smutne oczy. Mokre od łez. Pozbawione choćby cienia uśmiechu. Przepiękne. Serce mi się ściska. Bo jest w nich światło, które tak dobrze znam. Widzę to wszystko, co sam przeżyłem, wszystko, przez co przeszedłem, to wszystko, co przepadło.

– Gin… ja…

– Ciii – zwraca się do mnie. I przykłada sobie palec wskazujący do ust, niczym mała rozbrajająca dziewczynka. Zamyka oczy i potrząsa głową. – Nic nie mów, proszę cię… – Sięga po swoje pamiętniki, bierze jeden po drugim, opiera je na stole i sprawdza. Liczy i wkłada je sobie do torebki. Po czym odwraca się do mnie plecami, ani razu się nie oglądając, i odchodzi w milczeniu.

79

Kościół. Surowy. Około stu zgromadzonych osób. Niektórzy stoją, inni siedzą, są i tacy, co opierają się o cenne, zabytkowe kolumny, pociemniałe od minionego czasu; te kolumny to niemi świadkowie rozlicznych modlitw, wznoszonych pragnień, przeżytych cierpień. Przez nich. Przez wielu. Przez innych. A teraz i mój ból. Tutaj. Namacalny. Ból, że nie potrafiłem być tak do końca bohaterem własnego życia, że tylko zmarnowałem czas… Bo co takiego robiłem? Osądzałem. Ja osądzałem własną matkę. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego nie dotarło to do mnie wcześniej. Nagle sobie uświadamiam, jak bardzo wszystko wymknęło mi się spod kontroli, gdy zaślepiony nie wiadomo jakimi względami, rzuciłem się przed siebie jak opętany, głuchy na wszystko, wściekły i żądny bliżej nieokreślonej sprawiedliwości… Dopiero teraz dociera do mnie, jak kolosalną poniosłem porażkę. I to w mojej najmniej wymagającej roli. Nie proszono mnie o nic specjalnego, o nic wielkiego, jedynie o ciszę. Bym się nie wypowiadał. Również dlatego, że nie byłem upoważniony, nie takie było moje zadanie, nikt mi tego nie zlecił, nie miałem prawa… Nic. Nic, co by mi dało do tego podstawę: by przebaczać. Przebaczenie. Kim jestem, bym miał wybaczać innym? Kim jesteśmy, byśmy mieli przebaczać, kim jesteśmy, by rościć sobie do tego prawo? A jednak nie, uparty, egoistyczny, zaślepiony, chciałem zostać sędzią. Mimo że nie miałem do tego żadnego prawa, choć nie taka była moja rola, niczym sobie na to nie zasłużyłem, nie było żadnego powodu. Żadnego. Pycha. Nie wiedzieć skąd się wzięła, w jakich przekonaniach znalazła dla siebie potwierdzenie, owoc mentalności drobnomieszczańskiej w najhaniebniejszym wydaniu… A nawet jeszcze gorzej. Uzurpowanie sobie prawa do wybaczenia, a jednocześnie całkowita niewiedza, jak to zrobić. Bez przebaczenia. Właśnie. Jestem tutaj, w tym kościele. Pogrążony w ciszy. I czuję się podle. Nie ma nic gorszego niż przeświadczenie, że życie przelatuje ci między palcami, niczym zwykły piasek, choć swego czasu zdawało ci się, że jest twoje, a potem odkryłeś, że wcale do ciebie nie należy. Jakbyś zastygł w bezruchu, przypadkiem, gdziekolwiek, zdany na pastwę wiatru i tego wszystkiego, co on ze sobą niesie. Już nic więcej mi nie pozostało, moje ręce są próżne. I wstyd mi z tego powodu. Rozglądam się. Mój ojciec, mój brat, ich partnerki. A nawet Pallina, Lucone, Balestri i jeszcze inni moi przyjaciele. Niektórych brakuje… Choć są i tacy, bez których by się obyło. Ale nawet nie mam ochoty się nad tym zastanawiać. Bo tak wypada, tego się od nas wymaga, bo trzeba zgrywać dobrego, bo brakuje odwagi, by być konsekwentnym do końca, bo nigdy nie wiadomo, co nas czeka… Nie. Nie chcę o tym myśleć. Nie dzisiaj. Wokół mnie jest poza tym mnóstwo ludzi, których imion nawet nie znam. Dalecy krewni, kuzyni i kuzynki, ciotki i wujowie, przyjaciele rodziny, osoby, które pamiętam jedynie z wyblakłych fotografii, związane z niewyraźnymi wspomnieniami z imprez, z minionymi, wspólnie spędzonymi chwilami, mniej lub bardziej szczęśliwymi, z odwzajemnionymi uśmiechami, z pocałunkami i innymi jeszcze okazjami, których nawet nie potrafię wymienić, sprzed sam nawet nie wiem ilu lat. Ksiądz przeczytał jakiś tekst. Teraz coś mówi. Stara mi się wytłumaczyć, jak to wszystko, co nas spotyka, dzieje się dla naszego dobra. Dla mojego dobra. Ale nie jestem w stanie podążać za jego tokiem rozumowania. Nie. Nie daję rady. Mój ból jest bezmierny. Nie jestem w stanie myśleć, pojąć, zaakceptować, pogodzić się… Jakże to wszystko może się dziać dla mojego dobra? Jak, w jaki sposób, z jakiego niedorzecznego powodu? Tyle się naopowiadał, tyle historii przytoczył, tyle mi obiecał… Ale nie udaje mu się mnie przekonać… Nie. Tylko jednego jestem pewien. Mojej matki już nie ma. Tylko to jest dla mnie jasne. I to mi wystarczy. Choć gwoli ścisłości, to wcale mi nie wystarczy… Mamo, brakuje mi ciebie. Brakuje mi tego czasu, który mógłbym przeżyć razem z tobą, kiedy mógłbym ci powiedzieć to, co nareszcie zrozumiałem. I mówię to bezgłośnie. Ty jednak mnie słyszysz. Rozlega się dźwięk organów. Widzę, jak z głębi kościoła zbliża się Gin. Jest ubrana na czarno, idzie w milczeniu. Przechodzi wzdłuż naw, przemyka się niepostrzeżenie, choć ja nie spuszczam jej z oka. Na stopniach ołtarza z czułością składa wieniec i patrzy na mnie. Z daleka. Ma nieprzenikniony wyraz twarzy. Ani śladu uśmiechu, ani pretensji. Nic. Czyste spojrzenie, na jakie stać tylko ją samą. Wolne od wszystkiego innego, zdolne do oddzielenia bólu i szacunku od całej reszty. Ostatnie spojrzenie. I zaraz widzę, jak wraca na koniec kościoła. Niedługo potem jest już po wszystkim. Rozglądam się za nią przy wyjściu, ale jej już nie ma. Zgubiłem ją. Podchodzą do mnie różni ludzie, obejmują, mówią mi rozmaite rzeczy, wymieniają uścisk dłoni. Ale ja ich nie słyszę, nie rozumiem… Staram się uśmiechnąć, podziękować, usiłuję nie płakać. Ale mi się to nie udaje. I wcale się tego nie wstydzę. Mamo, będzie mi ciebie brakowało. Łzy same płyną. Szlocham. Odreagowuję, wyrzucam to z siebie, wyzwalam się, pragnę być nadal małym dzieckiem, być kochanym, cofnąć czas, nie dorastać, wciąż być otoczonym jej czystą miłością. Ktoś mnie przytula, obejmuje ramieniem, przyciska do siebie. Ale to nie ty, mamo. To nie możesz być ty. I ja wspieram się na tym ramieniu, wtulam w nie głowę. Chowam twarz i skrywam łzy. I chciałbym, żeby nie było za późno. Mamo, wybacz mi.

80

Kilka dni później. Sam nie wiem ile. Ten ból, który cię nie opuszcza. I nawet nie masz pojęcia, skąd się bierze. Jest taki niewytłumaczalny. Zwala cię z nóg niczym olbrzymia fala, której się nie spodziewasz, a ona dosięga cię akurat wtedy, kiedy jesteś odwrócony plecami, przewraca cię, uniemożliwia złapanie oddechu, wyrzuca na wilgotny piasek, po którym turlasz się siłą rozpędu, zacierając ślady, jak sam sądziłeś, tak pewne w twoim życiu. A jednak okazuje się, że nie. Nie są wcale takie pewne. Już nie. Od wielu dni krążę wokół jej klatki. Od wielu dni obserwuję, jak wychodzi, za każdym razem wygląda inaczej. Choć każde z jej wcieleń nieodmiennie łączy jedno. Jest piękna. Prześliczna. Raz ubrana niedbale, to znów na luzie albo elegancko, ze spiętymi włosami, lub z rozpuszczonymi, spływającymi swobodnie na ramiona, z rozwianymi, niesfornymi kosmykami. Z wypuszczonymi dwoma pasmami włosów, w sukience w kwiaty, w ogrodniczkach z opuszczonymi szelkami, w idealnej garsonce, w błękitnej koszuli z podniesionym kołnierzykiem i do tego granatowej spódnicy. W jasnych dżinsach, w kombinezonie, w poszarpanych dżinsach z przeszyciami na wierzchu, które odcinają się od reszty, tak że od razu sieje zauważa. We wszystkich tych swoich ubraniach zakupionych na Yoox. Razem z dodatkami. W różnych kolorach. Wyobraźnia, dzięki której każdego dnia jest kimś innym. Ale dostrzegłem też coś, co zawsze wygląda jednakowo. Jej oczy. Jej twarz. Odbijają się w nich odległe ślady po przebytej przykrości. Niczym przepiękny sen, który został nagle przerwany, bo ktoś, szarpiąc z furią, odsłonił żaluzję. Niczym natrętny sygnał komórki, którą ktoś zapomniał wyłączyć i ta dzwoni, bo z uporem maniaka telefonuje na nią ktoś, komu pomyliły się numery, albo, co gorsza, osoba, która nie ma nic do powiedzenia. Niczym alarm uruchomiony przez jakiegoś gapowatego, nieudolnego złodzieja, który już dawno przepadł gdzieś pośród nocy. Jakaś roztrzepana istota wpadła na nią i jednym kuksańcem rozprawiła się z jej szczęściem. I to ja za tym stoję. I nie mogę się niczym zasłonić, nic mnie nie usprawiedliwia. Mogę mieć tylko nadzieję, że w końcu zostanie mi to jakoś wybaczone. O, właśnie. Widzę, jak wychodzi. Widzę, jak przecina ulicę. Jest już w samochodzie. I po raz pierwszy od tylu dni, gdy tak skrywam się w cieniu, robię krok do przodu i patrzę jej prosto w oczy. Zatrzymuję jej spojrzenie. Na chwilę je sobie przywłaszczam. I zdany na nie, nieśmiały i zawstydzony, czule się uśmiecham. Mówię i wyjaśniam, i opowiadam, i robię wszystko, byle tylko nie przestała na mnie patrzeć. A wyrażam to samym tylko spojrzeniem. Wpatrując się w jej oczy, odnoszę wrażenie, jakby słuchała w milczeniu, potakiwała, rozumiała, rzeczywiście przyjmowała do wiadomości to wszystko, co, mam nadzieję, wyrażają moje oczy. Po chwili ta cisza, na którą składają się tysiące słów, tak intensywna jak jeszcze nigdy dotąd, zostaje przerwana. Gin spuszcza wzrok. Jakby czegoś szukała. Trochę siły. Uśmiechu. Słów, które by się dało powiedzieć na głos. Ale niczego takiego nie znajduje. Niczego. Więc znów zwraca swój wzrok na mnie. Lekko kręci głową. Na jej policzku widać nieznaczny grymas, jakby ślad po bladym uśmiechu, a nuż choćby cień szansy. Jakby chciała powiedzieć: „nie, jeszcze nie, wciąż jest na razie na to za wcześnie”. A przynajmniej ja sam coś takiego chcę wyczytać. I odjeżdża, nie dane mi jest wiedzieć dokąd, w stronę życia, które na nią czeka, może na spotkanie nowego marzenia, z całą pewnością lepszego od tego, które ja jej skradłem. I ma rację. I ze wszech miar na to zasługuje. A ja zastygam tam, gdzie jestem, w ciszy. Zapalam sobie papierosa. Biorę raptem dwa machy i go wyrzucam. Na nic nie mam ochoty. Ale po chwili orientuję się, że to nieprawda. I dlatego sięgam do kufra po jeszcze jednego szluga.


Daleko, a nawet jeszcze dalej, w tym samym mieście. Ruch na drodze, samochody, klaksony, zapracowani policjanci z drogówki, strażnicy miejscy – ewidentni dyletanci, ale za to eksperci w upierdliwości. Rina, pomoc domowa Gervasich, wychodzi z osiedla Stellari. Żegna się z portierem swoim zwykłym, okraszonym nadmiernym zarostem uśmiechem. I zmierza zdecydowanym krokiem w stronę kontenera na śmieci, roztaczając wokół siebie woń tanich perfum, które nie najlepiej maskują skutek całego, pełnego wysiłku dnia pracy. Otwiera kontener, następując z impetem stopą na żelazny drążek. I zataczając idealny łuk, lepiej od niejednej siatkarki, która jest przy piłce, wrzuca do środka worek ze śmieciami. Kontener się zamyka, niczym ostrze gilotyny, nad którym jakiś nieprzytomny kat zupełnie stracił kontrolę. Ale klapa się nie domyka. Z jednego bowiem rogu wystaje zwinięty plakat. To tamto powiększone zdjęcie chłopaka i dziewczyny, obydwoje siedzą okrakiem na motorze, który jedzie na jednym kole… Zbuntowany krzyk w chwili szczęścia… skowyt miłości, która już dawno uległa erozji czasu. Wszystko minęło. I teraz, jak to często bywa, wylądowało na śmietniku.


Pallina w pośpiechu wychodzi ze swojej kamienicy. Wesoła i rezolutna, elegancka, od dawna nikt jej takiej nie oglądał. Wsiada do samochodu i cała uśmiechnięta obejmuje chłopaka, który siedzi za kierownicą. Znów chce kierować własnym życiem.