– Nie, daj spokój.

– Aha, okay, okay. – Oddycha z ulgą. Od razu się rozluźnia. Po czym stara się w jakiś sposób ułatwić mi życie. – Widziałeś, Step? Sprowadziłem ci tutaj twój motocykl, stoi na dole w garażu.

– Tak, widziałem, dzięki. – Ale moje życie jest nieco bardziej skomplikowane. Wsiadam do windy i zjeżdżam do garażu. Pod szarą plandeką, w głębi parkingu widzę wystające koło. Poznaję go. Lekko nadwerężony, ale wciąż na chodzie, trochę kurzu i cała masa przejechanych kilometrów. Jednym gestem niczym torreador zrywam z niego plandekę. Oto i on. Honda Custom VF 750, niebieski metalik. Gładzę zbiornik paliwa. Palcami rysuję znak w miękkim kurzu, który drzemie na niebieskiej karoserii. Po chwili podnoszę kanapę, podłączam kable akumulatora, z powrotem ją opuszczam. Dosiadam go. Wyciągam kluczyki z kieszeni kurtki i wkładam je do stacyjki. Tuż obok silnika. Breloczek dynda rezolutnie, obraca się i odbija, raz po raz uderzając o zimny silnik. Powyżej słabe światło podświetla na zielono i czerwono zegar zapłonu. Akumulator się wyładował. Próbuję tak sobie dla picu, ale nie ma szans, żeby udało mi się odpalić. Prawą ręką wciskam czerwony przycisk. Próżne nadzieje teraz stają się faktem. Nic już się nie da zrobić. Muszę pchać. Wychodzę z garażu, prowadząc motocykl, przechylam go i opieram sobie na boku z prawej strony, największy ciężar spoczywa mi na nogach. Mięśnie mi się napinają. Krok za krokiem, powolutku, coraz szybciej. Odgłos kroków raz po raz przeplata się z chrzęstem drobnych kamyków, raz, dwa, trzy, coraz szybciej. Zostawiam za sobą podwórko i wyprowadzam go na ulicę. Teraz jeszcze szybciej. Kilka kolejnych kroków. Już wrzuciłem dwójkę. Lewą ręką wciskam sprzęgło. Właśnie teraz jest odpowiedni moment. Puszczam sprzęgło. Motocykl gwałtownie hamuje. Ale ja nie przestaję pchać, a on warkotać. Pociągam za sprzęgło i ponownie je puszczam. Krztusi się. Teraz, jeszcze raz, z całej siły. Jestem zlany potem. Wystarczy pchnąć po raz ostatni, czuję to. I rzeczywiście nagle odpala. Wyrywa do przodu. Pociągam za sprzęgło i prawą ręką dodaję gazu. Silnik się ożywia i ryczy pośród nocy, pod oknami, na ciemnej ulicy. Więcej gazu. Z rury wydechowej wydostają się stare spaliny, olbrzymie kłęby, które krztuszą się przeszłością, latami bezczynności. Więcej gazu. Rozsiadam się wygodnie i włączam światła. Po chwili puszczam sprzęgło i ruszam przed siebie w noc niesiony wiatrem. Cały spocony, pędzę przed siebie via Famesina i momentalnie robię się suchy. Przejeżdżam pod wiaduktem. Wjeżdżam w zakręt, biorę go, niemal kładąc się na jezdni, nie zwalniam. Spuszczam trochę z gazu po to tylko, żeby dodać go w połowie zakrętu i ponownie spieszyć. Zarzuca motorem. Dodaję więcej gazu, na co maszyna, niczym posłuszne psisko, razem ze mną pruje przed siebie w stronę Ponte Milvio, za kościołem stoi Pallotta, te tysiące pizz, które tam zjadłem, na lewo Gianfornaio i kwiaciarnia nieopodal. Kurwa mać, ileż kwiatów stamtąd wysłałem, właściciel dawał największe zniżki ze wszystkich. Zatrzęsienie kwiatów, za każdym razem innych, za każdym razem dla Jednej i tej samej. Wcale o tym nie myślę, nie chcę o tym myśleć. Pistola, sprzedawca arbuzów, stoi na zewnątrz i wypróbowuje komórkę. Naciskam dwa razy na klakson, patrzy na mnie. Witam się z nim, ale mnie nie poznaje. Później go odwiedzę, by mu o sobie przypomnieć. Mam to gdzieś, dodaję gazu i przepadam w ciemnościach. Ja pierdolę… Jakiż ten Rzym piękny. Brakowało mi ciebie. Dodaję więcej gazu i jadę przed siebie Lungotevere. Wymijam zygzakiem samochody. Z prawej, z lewej… Wreszcie rozpędzony zjeżdżam na pobocze. Ocieram się o sosny rosnące wzdłuż Poro Italico. Jakieś kurewki już się rozlokowały przy swoich jeszcze nierozpalonych ogniskach. Wałki tłuszczu, które formują im się na nogach, są podtrzymywane jedynie przez przyciasne podkolanówki. Jedna z nich zgrywa nie w ciemię bitą albo rzeczywiście jest niegłupia i czyta gazetę.

Rozdziawia usta i śmieje się ordynarnie z jakiejś bzdury, którą dopiero co przeczytała. Może chodzi o coś smutnego, tyle że do niej to nie dotarło. Inna z kolei rozsiadła się na małym rozkładanym leżaku, ma przy sobie krzyżówki i z długopisem w ręku rozwala jedną po drugiej. Pisze co popadnie albo rzeczywiście zna hasła. Dodaję więcej gazu i jednocześnie redukuję biegi. Piątka, czwórka, trójka, ostry zakręt po prawej. Kawałek dalej hamuję przed cineporto – kinem pod gołym niebem. Wystawiam podnóżek i zsiadam z motoru. Dziewczyny zbite w grupki zaśmiewają się rozbawione i palą papierosy, poza zasięgiem wzroku rodziców, wciąż żyjących złudzeniami. Jedna blondynka z krótkimi włosami i przesadnym makijażem przygląda mi się i szturcha łokciem przyjaciółkę. Brunetkę, z orzechowymi oczami, fryzurą na pieczarkę, która siedzi z nogą na nogę na hondzie SH 50 w kolorze szarobrunatnym. Ta z kolei patrzy na mnie porażona, zastyga z otwartymi ustami. Przeciągam sobie dłonią po krótkich włosach z tyłu głowy. Jestem opalony, szczupły, uśmiecham się, dopisuje mi dobre samopoczucie. Jestem wyluzowany. Mam ochotę na zimne piwo i na oglądanie filmu. Mam ochotę na coś jeszcze, szczerze powiedziawszy, ale wiem, że nic z tego.

– Step, nie wierzę własnym oczom!

Brunetka zsiada z hondy SH 50 i biegnie mi na spotkanie, wydzierając się jak szalona. Patrzę na nią, usiłując dojść, co to za jedna. Ale już po chwili doznaję olśnienia: to Pallina. Wierzyć się nie chce… Pallina. Pallina, kobieta mojego przyjaciela, mojego najlepszego przyjaciela. Pollo, towarzysza pierwszych ekscesów alkoholowych, pierwszych spotkań z dziewczynami, tysięcy bzdetów, żartów i poszturchiwań, walk, kiedy to tarzaliśmy się na ziemi, w deszczu, w błocie, w środku nocy, podczas mrozu, w upał, gdy wakacje od życia trwały w najlepsze. I te wspólnie wypalone papierosy, te setki litrów wypitego piwa, właśnie. Pollo i tysiące wyścigów na motorze, z ostatnim włącznie…

– Pallina. – Rzuca mi się na szyję i obejmuje mnie z całej siły. I właśnie ten jej mocny uścisk przypomina mi go, mojego przyjaciela, którego już nie ma. Usiłuję o tym nie myśleć. Przytulam ją mocno, jeszcze mocniej i oddycham z twarzą w jej włosach, staram się opanować, wrócić do teraźniejszości, do życia. – Pallina. – Odchyla się i nieruchomieje, wpatrując się we mnie przejętym wzrokiem. Chce mi się śmiać.

– Ja pierdolę, zrobiła się z ciebie megalaska!

– Oho, wreszcie zajarzyłeś!

Śmieje się rozbawiona, śmieje się i płacze, jak zwykle, szalona jak to ona, piękna, co widać jak na dłoni. Pociąga nosem i wyciera go sobie ręką.

– I kto by cię tam poznał!

Obraca się przede mną uśmiechnięta, z wyrazem miłości w oczach. Paraduje mi tuż pod nosem, jakby była na wybiegu.

– No i jak wyglądam? Schudłam, co, a jak ci się podobają moje krótkie włosy? Co ty na to? Znasz tę fryzurę?

– Nie, wcale.

– O kurwa! Weź przestań, to ostatni krzyk mody! Jak to i to właśnie ty, byłeś przecież w Stanach i nie wiesz! – Śmieje się jak szalona. – Jestem modna! Ściągnęłam ją z,,Cosmopolitana" i z „Vogue'a". Kojarzysz Angelinę Jolie i Cameron Diaz, właśnie, pomieszałam jedną z drugą i je przebiłam!

Trudny moment mamy już za sobą. Szturcha mnie.

– Strasznie mi ciebie brakowało. Step. – I znowu mnie obejmuje.

– Mnie ciebie też.

– Ejże, ale ty też obłędnie wyglądasz. Pokaż się. Schudłeś. A czy one wciąż tam są?

Dotyka mojej koszulki i przejeżdża mi ręką po mięśniach brzucha.

– A gdzieżby indziej miały być… I to lepsze niż kiedyś!

Łaskocze mnie.

– Ajaj, zostaw.

Śmieje się.

– O rany, szczęka opada na twój widok. Chodź, to cię przedstawię. To moja przyjaciółka Giada.

– Cześć.

– To Giorgio, a to Simona. – Spoglądamy na siebie i pozdrawiamy się skinieniem. Tę jedną chwilę za długo przypatruję się twarzy Giady, która się rumieni i tym samym jej policzki już i tak przesadnie umalowane, wyglądają jakby raz jeszcze przejechała sobie po nich różem. Pallina to dostrzega.

– No to pięknie. Dopiero co przyjechałeś, a już siejesz spustoszenie.

Giada się obraca, tak że włosy spadają jej na twarz. Chowa się, uśmiecha, zielonymi oczami spoziera zza jasnej gęstwiny zmierzwionych włosów. Zupełnie jak Bambi. Pallina kręci głową.

– No tak… Nie ma co… Już po niej. A skoro tak, to nic tu po nas, spadamy. Wejdźmy do środka na piwo. Ej, w razie czego potem się do nas przyłączycie, co? Musimy powspominać stare dzieje.

Nie starcza mi czasu, by się pożegnać, bo Pallina już mnie za sobą ciągnie. – O rety, mam ci do opowiedzenia masę rzeczy. Ej, gdybyś chociaż napisał kilka słów, przedzwonił, wysłał kartkę. A czy chociaż pamiętasz mój numer telefonu?

Bez zająknienia mówię go jej z pamięci. Zaraz potem mnie ponosi: – Wykręcałem go, ilekroć chciałem pogadać z Pollo. – Kurwa mać, żałuję, że to powiedziałem. Na szczęście stoimy przy samym wejściu. Pallina ratuje mnie z opresji. Albo nie usłyszała, albo tylko udaje. Wita się z cherlawym bramkarzem:

– Cześć, Andrea. To co, wpuścisz nas?

– Jasne, Pallina, przyprowadziłaś ze sobą tylko jednego kumpla?

– Tak, a wiesz kto to?

Andrea nie odpowiada.

– No co ty, to Step, pamiętasz, opowiadałam ci…

– No pewnie. – Uśmiecha się: – Ja pierdolę, a czy to wszystko, co o tobie słyszałem, to prawda?

– Powiedzmy, że zaledwie jakieś sześćdziesiąt procent ma w sobie krztynę prawdy.

Pallina kręci głową, ciągnie mnie za rękę i wchodzi do środka.

– Jest skromny. – Pallina klepie go po plecach. – Dzięki, Andrea.

Idę za nią rozbawiony.

– Nie ma co, czasy się zmieniły…

– A to dlaczego?

– To takich teraz stawiają na bramce?

Pallina patrzy na Andreę, który wodzi za nami niepewnym wzrokiem. Może nie jest tak do końca przekonany, że właśnie ja to Step, o którym tyle się nasłuchał.

– Ale uwierz mi, Step, to akurat bardzo przykładny koleś.

– Właśnie, przykładny. Co to ma właściwie znaczyć? Za dawnych dobrych czasów, zanim postawili cię na bramce, to dawali ci nieźle popalić, żeby sprawdzić, czy dasz sobie radę, czy też nie. Wiesz, że raz w Green Tunele powiedzieli mi, żebym zaniósł pieniądze do pomieszczenia w głębi lokalu… Wszedłem tam, rzuciło się na mnie trzech naraz. – Zaczynam opowiadać. Pollo też tam był. Tym razem jednak udaje mi się go w to nie mieszać, nie burzyć jego spokoju, pozostawić go na swoim miejscu, gdziekolwiek by ono było. Mam tylko nadzieję, że mnie teraz słucha, i że bawi go to wspomnienie.

– Słowem, że niby ja miałbym im zostawić kasę, takiego wała. Błyskawicznie zdjąłem z siebie pasek i trach! Wszystkim trzem jak nie sieknę po twarzy. Jednego trafiłem sprzączką w kość policzkową. Z pozostałymi dwoma uwinąłem się raz-dwa. Zainkasowali po kilka ciosów w maskę. Od tamtego dnia przez cztery bite miesiące stałem na bramce w Green Time'ie. Stówa za wieczór. Żyć nie umierać, a do tego każda laska była twoja.

– Pollo miał ślad na twarzy, pod lewą kością policzkową. Powiedział mi, że oberwał paskiem.

Nic jej nie uniknie. – Może ojciec mu przylał.

Patrzy na mnie i się śmieje. – Kłamczuch z ciebie. Wcale się nie zmieniłeś. Siadamy przy plastikowym stoliku na białych krzesłach i zastygamy w milczeniu. Odwracam się, żeby popatrzeć, co jest grane. Za nami znajduje się coś w rodzaju gigantycznego pontonu po byle jakich przeróbkach, który pełni funkcję basenu. Mieszane towarzystwo popiskuje i pluska się zanurzone w środku. Jedna z osób siedzi na brzegu, zaczyna wydzierać się jak szalona, obejmuje podkurczone nogi i rzuca się w sam środek niczym torpeda. Woda bryzga wszędzie wokół. Jakaś gruba kobieta w niebieskim kostiumie zasłania sobie włosy. – Najświętsza… – Zaklina, wyciągając ręce w stronę chłopaka, który zanosi się śmiechem w gronie swoich przyjaciół. Kobieta mamrocze coś jeszcze i wraca do przerwanego spaceru w tym basenie wypełnionym ciepłą i spienioną wodą. Wyleniały i otyły mąż śmieje się, patrząc na nią z przeciwległego brzegu. Kręci głową i pali papierosa. Z pewnością właśnie się odlewa. Po chwili zaczyna się krztusić. Papieros wpada mu do wody i gaśnie, na co on lekko odpycha go od siebie ręką, w głąb basenu, gdzie akurat pływa dziecko, próbując swoich sił w cokolwiek nieporadnym stylu wolnym.

– To powiedz, jak się masz?

– Świetnie, a ty?

– Dobrze. Dobrze. – Milczymy przez chwilę, zawstydzeni tym, co już przeminęło. Na szczęście z wszędzie rozmieszczonych głośników rozlegają się dźwięki piosenki: The lion sleeps tonight. Kto wie, które z nas jest teraz lwem. A przede wszystkim, czy ten lew aby zapadł w sen. Kelner podchodzi, żeby odebrać zamówienie.

– Poczekaj, niech zgadnę. Corona z kawałkiem cytryny.

Uśmiecham się: – Nie, teraz Bud.

– No co ty, ja też strasznie je lubię. Dwa razy Bud, dzięki. Kto wie, czy mówi poważnie.

– Wiesz, często o tobie myślałam, kiedy tam siedziałeś… W Nowym Jorku, tak?

– Tak. – Bawi mnie, wcale się nie zmieniła, wyrzuca z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego, czasami jedynie po to, by sobie pogadać. Tak często o mnie myślała, że aż sama nie była pewna, gdzie się właściwie podziewałem. Kurwa mać, Step, to przecież Pallina. Daj jej spokój. To kobieta twojego przyjaciela Pollo. Nie zabieraj się za ocenianie także i jej, przestań w kółko roztrząsać każde jej słowo. No już, odpuść sobie. Mój mózg zbiera zasłużone razy. – Tak, w Nowym Jorku. Zajebiście się tam bawiłem.