Liv przyglądała mu się ze współczuciem.

– To musi być okropne, spotykać się z takim uwielbieniem – roześmiała się złośliwie.

Jo sprawiał wrażenie, że zaraz wybuchnie gniewem, ale dostrzegł życzliwość w jej oczach i sam się roześmiał skrępowany.

– Znowu okazałem się zarozumiały. Wybacz mi, Liv.

– Nie, nie jesteś zarozumiały. Jesteś szczery, a to wielka różnica.

– Wiesz, nigdy przedtem nie rozmawiałem z nikim w ten sposób. Jak powiedziałem, pod niektórymi względami jesteś strasznie naiwna, ale za to pod innymi zdumiewająco dojrzała. Kiedy się z tobą rozmawia, ma się wrażenie, że ciebie naprawdę interesuje to, co człowiek mówi.

– Bo tak jest – szepnęła Liv. – Wiesz, muszę ci teraz coś wyjawić. Pamiętasz ten dzień, kiedy ja widziałam coś… no, to morderstwo na brzegu. Widzisz, ja tam wtedy poszłam, bo bardzo chciałam spotkać ciebie, miałam ci coś powiedzieć… i coś ci dać…

Przerwała. Jo patrzył na nią wyczekująco.

– Ja wiem, że lubisz dawać ludziom różne rzeczy – uśmiechnął się. – Co takiego miałaś dla mnie?

– Nie wiem, boję się, że mógłbyś to źle zrozumieć. Teraz moje zachowanie wydaje mi się takie natrętne, ale to nie było tak, i w ogóle nic takiego. Może motywy mojego postępowania były trochę niejasne, ale właściwie to chciałam cię tylko ucieszyć, a przy okazji także siebie.

Poczuła, że zarumieniła się okropnie, i nie miała odwagi spojrzeć na niego. Bez słowa podała mu bilet na szkolną zabawę.

– Dziękuję – rzekł z uśmiechem. – Ale nie bardzo rozumiem…

– W ogóle to ja nie mam zwyczaju chodzić na takie imprezy – wyjaśniła pospiesznie. – Ale zdawało mi się, że zaprzyjaźniłam się z tobą, polubiłam cię tak bardzo od pierwszej chwili, chciałam więc cię zapytać, czy byś ze mną na tę zabawę nie poszedł. Teraz to już nie ma znaczenia i zresztą tak jest pewnie lepiej, ale gdybyś chciał zachować ten bilet na pamiątkę…

Przerwała, by zaczerpnąć powietrza. Poczuła się głęboko nieszczęśliwa i pożałowała, że zaczęła tę rozmowę. I wtedy poczuła jego dłoń na swojej ręce.

– Dziękuję, Liv – powiedział z powagą. – Wiem, że to nie był żaden wygłup z twojej strony.

Starannie schował bilet do kieszeni.

– A jeśli wrócisz do osady na czas, to myślę, że nie bacząc na nic powinnaś pójść na tę zabawę. Towarzystwo rówieśników bardzo dobrze na ciebie wpływa i na pewno nie zabraknie ci partnerów do tańca. W przeciwnym razie z chłopakami w Ulvodden musiałoby być coś nie w porządku.

– Jo, ile ty masz lat?

– Dwadzieścia cztery. Siedem lat więcej niż ty. Czy wydaję ci się bardzo stary?

– Owszem – westchnęła Liv. – Wolałabym, żebyśmy należeli do jednego pokolenia.

Nie mogła pojąć, dlaczego na jego twarzy nagle pojawił się wyraz wesołości.

Finn miał rację. W rzece aż się roiło od ryb, z żalem musieli przerwać połów, kiedy mieli już dość na obiad. Liv z wielkim wrzaskiem wyciągnęła z wody szczupaka. Wylała mnóstwo łez nad nieszczęsnym losem biednej ryby i stanowczo odmówiła podjęcia jeszcze jednej próby. Nawet zrównoważony i pedantyczny Morten uległ gorączce rybnej i łowił jak szalony.

Zjedli wspaniały obiad. Chmury też ostatecznie odsłoniły słońce i ukazały się monumentalne szczyty na tle błękitnego nieba. Ognisko nad rzeczką dymiło z początku nieznośnie, bo drewno okazało się wilgotne, ale i tak można się było przy nim ogrzać. Płaszcze przeciwdeszczowe zostały zapakowane do plecaków.

– Czy pójdziemy teraz w dół brzegiem rzeczki? – zapytała Liv.

– Ha, ha – zaśmiał się Finn szyderczo. – Chciałabyś najłatwiejszą drogą, bez wysiłku? O, nie, nie, moja kochana, przeprawimy się przez tę straszną górę, tam dalej. Ale za to, kiedy już ją pokonamy, będziemy na miejscu.

– O, to ja już wiem, gdzie my jesteśmy! – zawołała Liv. – Jesteśmy po drugiej stronie największej góry w Månedalen! Nigdy nie miałam odwagi pokonać tej drogi sama. Ale czy to nie jest trochę niebezpieczne?

– Trzeba znać szlak – powiedział Finn. – W przeciwnym razie można wpaść do rozpadliny. A gdzie się podział Harald?

– Spaceruje po okolicy – wyjaśnił Morten. – Kiedy jedliśmy, widziałem go wysoko przy rozpadlinie. Stał uważnie nad czymś pochylony. Pewnie studiował jakieś kamienne formacje.

– Pewnie tak, ale teraz idzie brzegiem rzeczki.

Zagasili ogień i Liv po raz ostatni rozejrzała się jeszcze po obozowisku. Należała do tych ludzi, którzy zawsze opuszczają ze smutkiem miejsce, do którego nie mają nigdy wrócić. Potem poszła za Finnem, najpierw brzegiem rzeki, a potem wprost ku wysokiej, groźnej górze przed sobą.


Mimo że odpoczywali dosyć długo, wspinaczka po kamienistym zboczu okazała się bardzo męcząca. Niekiedy trzeba było iść na czworakach, przeciskać się pomiędzy skałami. Co chwila musieli przystawać.

Krajobraz był wspaniały w swojej dzikości, a widoki porażające. Co prawda szczyty gór po zachodniej stronie nadal były dla nich niewidoczne, ale od wschodu nic nie przesłaniało perspektywy. Ciężkie, czarne góry, które minęli zaledwie parę godzin temu, piętrzyły się teraz groźnie za nimi i Liv nie mogła się pozbyć uczucia, że są to żywe istoty, złe, które uważnie śledzą każdy krok ludzi.

Droga do szczytu wydawała się nieskończona. Liv za każdym razem, gdy spoglądała w górę, myślała: tylko jeszcze ten kawałeczek! Po czym zza wzniesienia wyłaniała się nowa stromizna. Mimo że starała się jak mogła dotrzymywać kroku innym, to i tak wlokła się na końcu – była rozczarowana i wściekła na siebie.

Ale Jo zaczekał na nią.

– No i jak ci się idzie? – zapytał przyjaźnie. – Gdybyś wzięła mnie za rękę, byłoby ci lżej.

Zdyszana potrząsnęła głową.

– Zatrzymaj się na chwilę i posłuchaj, Jo!

Stanęli oboje. Otaczała ich kamienna pustynia, daleko przed nimi wspinali się ich trzej towarzysze, wyglądali jak kozice pośród skał.

– Słyszysz coś? – zapytała Liv.

– Nie, nic, najmniejszego dźwięku.

– No właśnie. Słyszałeś kiedyś taką ciszę? Znajdujemy się ponad rzekami, ponad wszystkim, co szumi, góry jakby pochłonęły wiatr, tutaj panuje kompletna cisza. Cisza gór.

– Nirwana – powiedział Jo.

– Dlaczego tak to nazywasz?

– Ponieważ „nirwana” znaczy tyle co „bezwietrzny”, stan, gdy „żaden wiatr nie wieje”. Może jesteśmy martwi, a może znajdujemy się w wiecznej pustce.

– Jeśli tak, to nirwana jest czymś bardzo pięknym – stwierdziła Liv.

– Hallo! – wołał Morten z daleka. – Czy macie zamiar stać tam cały dzień?

– No tak, to akurat ktoś, kto pozostaje niewrażliwy na piękno natury – westchnął Jo i ruszył dalej.

– To prawda, ale i tak myślę, że dzisiaj dociera do niego znacznie więcej niż wczoraj – rzekła Liv. – I nie jest już taki dokuczliwy w sprawie byle głupstwa.

– Może powoli zrobimy z niego człowieka. Spójrz, tamci doszli do szczytu. Ale co się tam dzieje? Wygląda, jakby się coś stało.

Przyspieszyli kroku i wkrótce zbliżyli się do chłopców, którzy machali do nich rękami. Na wierzchołku góry znajdował się kamień oznaczający najwyższy punkt, a przy nim stał jakiś człowiek.

Liv poczuła dziwne ssanie w żołądku. Coś jej mówiło, że to spotkanie nie zwiastuje niczego dobrego. Postać na górze miała w sobie coś niepokojącego, coś, co wydawało jej się groźne. To, oczywiście, mógł być turysta. Chyba jednak ów człowiek czekał właśnie na nich.

ROZDZIAŁ VII

Wyglądało na to, że mężczyzna nie ma żadnego bagażu. Ubrany był w szarozieloną sportową kurtkę z kapturem, ciemne spodnie i wysokie gumowe buty. Kiedy podeszli bliżej, Liv stwierdziła, że jest to niewysoki, ciemnowłosy, mniej więcej czterdziestoletni człowiek. Na ich widok zaczął coś krzyczeć, ale słowa ulatywały z wiatrem.

– Czy panienka nazywa się Liv Larsen?

– Tak – odpowiedział Jo.

Mężczyzna podszedł jeszcze kilka kroków, Liv kurczowo ściskała rękę Jo.

– Jestem z górskiego hotelu Bjørnemyr – oznajmił. – Mam wiadomość dla Liv Larsen.

– Dla mnie? – zapytała Liv z niedowierzaniem.

– Telefonowano do nas – wyjaśnił mężczyzna. – To siostra panienki, powiedziała, że powinna pani natychmiast wracać do domu, bo mama jest ciężko chora. Odprowadzę panią do hotelu, a stamtąd odwiezie panią samochód, panno Larsen.

Liv była jak sparaliżowana.

– Mama… chora? Ale… – Niepokój o matkę spadł na nią jak ciężkie brzemię. Dochodziło do tego rozczarowanie, że będzie musiała wracać, że trzeba będzie opuścić Jo.

– Gdzie znajduje się ten hotel Bjørnemyr? – zapytał Jo.

– Dokładnie na północ stąd, u podnóża tamtej góry.

– A jak jest położony w stosunku do Månedalen?

– Na zachód od doliny.

– W takim razie nasze drogi tutaj muszą się rozejść, Liv – stwierdził Jo. – Bardzo mi przykro, że spadło na ciebie takie zmartwienie. Mam nadzieję, że z mamą wszystko będzie dobrze.

– Ale, Jo… – szepnęła. – Pomyśl, to może być zasadzka.

– Dlaczego? Masz przecież towarzystwo aż do samego hotelu, a stamtąd odjedziesz samochodem prosto do domu. Nie powinnaś więc się bać! Wszystko ułoży się dobrze, zobaczysz. I chociaż jest mi przykro, że musisz zawrócić i przerwać wycieczkę tak blisko celu, przecież niedługo znowu zobaczysz Finna, kiedy on również wróci do Ulvodden.

– Finna? – syknęła Liv. Nie miała odwagi mówić głośno. – Jak możesz być taki głupi, by sądzić, że będzie mi brakowało akurat jego?

– Czy to nie w nim jesteś zakochana?

– Nigdy nie byłam! – parsknęła ze złością. – W każdym razie nie na poważnie. A teraz się po prostu boję! Z tobą czułam się bezpieczna, ty jednak pójdziesz inną drogą. Boję się tego człowieka, Jo!

– Opanuj się! Do widzenia, Liv, i wszystkiego najlepszego. Milo było cię poznać.

Nie miała wyjścia. Pożegnała się z resztą grupy i poszła za nieznajomym w dół zbocza. Raz jeszcze odwróciła się i zobaczyła, że jej niedawni towarzysze zeszli już dość nisko po swojej strome. Wkrótce zniknęli jej z pola widzenia i została sama w górach z obcym człowiekiem, który ją przerażał.

Nie była w stanie wzbudzić w sobie sympatii dla niego. Wymuszona bliskość kogoś takiego męczyła ją, starała się więc trzymać od niego z daleka, na ile tylko sytuacja pozwalała.

Schodzili w dół w milczeniu. Wkrótce opuścili szare kamieniste zbocze i weszli na porośniętą trawą łąkę. Kolejny wodospad, potężny i dziki, wyłonił się zza pobliskiej góry, długo słyszeli jego grzmot. Znajdowali się teraz w zagajniku górskich brzóz, przypominających raczej szare, na pół zbutwiałe pieńki niż drzewa. Stały niczym groźne upiory i starały się chwytać idących rozczapierzonymi palcami. Liv czuła się coraz gorzej, opuszczały ją resztki odwagi.

– Jak daleko mamy do hotelu? – zapytała.

– Do jakiego hotelu? – zaśmiał się obcy niemądrze.

Serce Liv zaczęło bić jak młotem.

– Do hotelu Bjørnemyr. Tam przecież miał mnie pan odprowadzić.

– Tak? A kto to powiedział?

Nie! Nie, to nie może być prawda! Liv zawróciła i zaczęła uciekać.

Obcy jednak schwytał ją natychmiast i zacisnął rękę na jej ramieniu niczym żelazne kleszcze.

– No, no, panienko, zaczekaj! Będziesz łaskawa pójść ze mną do wodospadu. Taki nieszczęśliwy wypadek każdemu może się tu przydarzyć…

– Ratunku! – wrzasnęła Liv w panice.

Mężczyzna zasłonił jej usta dłonią.

– Zamknij pysk! Już dosyć mamy z tobą korowodów. Ale dam ci szansę. Powiedz mi tylko, gdzie są te cholerne papiery? Gdzie jest ta dziura w kamieniu?

– Nie wolno mi nikomu tego powiedzieć – wyjąkała Liv. – To niemożliwe… Czy… Moja mama jest zdrowa?

– Co mnie, do cholery, obchodzi twoja mamuśka? Musiałem cię tylko wyrwać spod opieki tego gagatka. Ale tym razem on ci już nie pomoże, teraz pokażesz mi drogę do kamienia!

– Nie! Nie mogę tego zrobić i nie chcę!

– W takim razie nie będę miał wyboru. Jak nie dowiem się po dobroci, to może zmiękniesz, kiedy się z tobą trochę pobawimy…

Liv zrobiło się gorąco, a potem zimno z obrzydzenia.

– Nie, nie, nie!

Wyrwała się i udało jej się odbiec kawałek, ale natychmiast ją dogonił i przewrócił na ziemię. Liv drapała, gryzła, kopała, a napastnik klął siarczyście.

Poprzez swoje własne wrzaski i przekleństwa mężczyzny Liv słyszała dudniący łoskot wodospadu. Wiedziała, że nie ma żadnych szans. Jej zwłoki zostaną wrzucone właśnie tam i znikną pod huczącymi masami wody.


Jo Barheim odczuwał niepokój. Wszystko było niby jak należy. Liv co prawda musiała zawrócić, ale miała przecież bezpieczne towarzystwo. Mimo wszystko coś go dręczyło. Wciąż widział jej błagalne, przestraszone spojrzenie, które prosiło o pomoc. Ale on ją odesłał. Postąpił właściwie, jak inaczej mógłby się zachować, a mimo to nie był z siebie zadowolony. W gruncie rzeczy to wspaniała dziewczyna. Szczególnie cenił sobie jej wzruszająco dziecinne reakcje, a zwłaszcza ufność, z jaką odnosiła się do niego. Tak łatwo się z nią rozmawiało. Rozmawiał też z nią więcej niż z jakąkolwiek dziewczyną od wielu lat, co tam, niż z jakąkolwiek dziewczyną kiedykolwiek. Niech to diabli!