Na brzegu biurka Mila Swansona stał włączony laptop i czekał, aż Ty przeniesie kolejne notatki na ekran.

Ale tej nocy brakowało mu słów i wiedział dlaczego. Czuł jakąś blo¬kadę – cierpiał na cholerną chorobę pisarzy, która atakowała bez naj¬mniejszego ostrzeżenia.

Był tylko jeden sposób, aby ją zwalczyć.

Musiał spotkać się z panią doktor twarzą w twarz.

Rozdział 7

– Chcę sprawdzić, co dzieje się z Samantą Leeds. – Melinda Jaskiel podała raport Rickowi Bentzowi. – Prowadzi nocną audycję – po¬rady psychologa radiowego. Sądzi, że ktoś ją prześladuje.

– Słyszałem o niej -przyznał Bentz. – Moje dziecko czasamijej słu¬cha. – Siedział za biurkiem, przeżuwał starą gumę nicorette i żałował, że nie może zapalić papierosa i łyknąć jacka danielsa… Choć bardzo by mu to pomogło.

– Doktor Sam, jak siebie nazywa, nie mieszka w mieście. Ma ładny dom nad jeziorem w Cambrai. Kiedy to się zaczęło kilka dni temu, za¬dzwoniła do swojego komisariatu. Byli tak uprzejmi, że przysłali nam faksem kopię raportu, a ci, którzy prowadzą sprawę, z przyjemnością skorzystają z pomocy kogoś z miasta.

Bentz przerzucił kilka stron, a Melinda skrzyżowała ręce na piersi i nachyliła się nad jego biurkiem.

– Ghciałabym zamknąć to śledztwo – powiedziała. – Ta babka jest bardzo znana. Nie ma powodu jeszcze powiadamiać prasy, chociaż już węszą tu i tam z nadzieją, że mamy w mieście seryjnego mordercę• Nie dawajmy im żadnego powodu do niepokojenia ludzi.

Bentz nie miał zamiaru się spierać. W wydziale był zatrudniony tymcza¬sowo i tylko dzięki Melindzie pomagał w sprawach o morderstwa. Nie chciał niczego zepsuć i zamierzał zrobić wszystko, o co go poprosi. W zakres jego obowiązków wchodziły sprawy o włamania, podpalenia i przemoc domo¬wą. Zgadzał się z nią również co do tego, że nie należy nagłaśniać historii doktor Sam. Ostatnią rzeczą, jakiej im było trzeba, to naśladowcy dzwonią¬cy do radia. Na pewno wśród jej słuchaczy znalazłoby się wielu chętnych.

– Sprawdzę to – powiedział i odrzucił na bok akta Rosy GiIlette. Przez ostatnich kilka godzin przeglądał raport z sekcji zwłok i dowody w spra¬wie morderstwa prostytutki. Melinda rzuciła okiem na jego notatki.

– Nie rezygnuj z tych spraw – powiedziała – ale sprawdź też Sa¬mantę Leeds. Wygląda na to, że przyczepił się do niej jakiś wariat. Chcę się tylko upewnić, że nie jest groźny.

_ Takjest – oznajmił i odwrócił wzrok od ekranu komputera, na któ¬rym widniały fotografie dwóch zamordowanych kobiet, Rosy Gillette i Cherie Bellechamps.

– Wiem, że wolałbyś pracować nad 'tym – powiedziała Melinda i wskazała na raporty z sekcji. – Nie dziwię ci się, ale mamy też inne zmartwienia na głowie. Zresztą zajmie się tym wydział zabójstw.

Zdziwiony uniósł brwi. Miał większe doświadczenie niż inni, ale nie po¬wiedział ani słowa. Nie mógł, bo kiedyś całkowicie zrezygnował z tej pracy.

_ Brinkman wkrótce wróci. – Melinda popatrzyła na niego zza oku¬larów bez oprawki. Była inteligentna i rozsądna. Zawsze ubrana wele¬gancki kostium, z nienaganną fryzurą i makijażem, była bezpośrednią przełożoną Bentza, ale nigdy nie dawała mu tego odczuć. Nie wspomi¬nała, chociaż oboje dobrze o tym wiedzieli, że gdyby nie ona, nie dostałby pracy w Nowym Orleanie.

– Słuchaj,.Rick, wiem, że jesteś przepracowany, przemęczony i za mało zarabiasz, ale brakuje nam ludzi. Urlopy, zwolnienia chorobowe… Rozumiem, że nie podoba ci się przerzucanie z jednej działki na drugą, ale do następnej oceny twoich osiągnięć, tak musi być. – Uśmiechnęła się do niego. – Poza tym, kiedyś powiedziałeś, że już nie chcesz prowa¬dzić śledztw w sprawie zabójstw.

– Może zmieniłem zdanie.

– Na razie chciałabym, żebyś porozmawiał z Samantą Leeds.

– Postaram się.

To nie była prośba, tylko rozkaz. Bentz zrozumiał, ale nie musiało mu się to podobać i to nie wtedy, kiedy miał ważniejsze rzeczy do zrobienia – poszukiwanie seryjnego mordercy.

– Montoya może ci pomóc w zbieraniu informacji. Skinął głową•

– Jesteś mi coś winna.

– A ty mi dwa razy więcej. Czas na wyrównanie rachunków.

_ Myślałem, że już się zrewanżowałem. – Dobrze wiedział, że ni¬gdy jej się nie odwdzięczy. Przeszłość prześladowała go jak zły sen. Nie potrafił się od niej uwolnić, bez względu na to, jak bardzo się starał. Zawdzięczał Melindzie coś więcej niż pracę; zawdzięczał jej życie.

_ Dobra, posłuchaj – powiedziała, przechyliła głowę na bok i popa¬trzyła na niego uważnie. – Powiem na górze o twoich dobrych uczynkach i żamiarach. Nie zapomnę•

Bentz rozparł się na krześle i uśmiechnął się półgębkiem.

– Patrz, a ja myślałem, że to ty jesteś górą, która decyduje. Ludzie tak o tobie mówią, jakbyś była tu jakąś boginią.

Oczy ukryte za modnymi okularami błysnęły. Wycelowała palec pro¬sto w jego pierś.

– Bogiem. Jestem tu Bogiem. Nie mam określonej płci, ale mam całą władzę. Zapamiętaj to sobie…

Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Pod granatową garsonką kryło się zgrabne, wysportowane ciało, kształtny biust, wąska talia i długie nogi. – Ciężko jednak nie zauważyć płci..

– Uważaj, bo cię oskarżę o molestowanie seksualne.

– Trudno, ty tu jesteś szefem.

– Nie zapominaj o tym. – Na biurku Bentza zadzwonił telefon, a ona dodała:

– Daj mi znać, jak porozmawiasz z panią Leeds. – Jak już wspominałem, będziesz mi coś winna.

– Jak na wierzbie wyrosną gruszki.

Odeszła i Bentz podniósł słuchawkę. – Rick Bentz.

– Montoya – odezwał się jego partner, a po trzaskach na linii Bentz domyślił się, że młodszy kolega dzwoni z telefonu komórkowego w swo¬im samochodzie. Na pewno pędził z niedozwoloną prędkością. – Nie uwierzysz! Dzwonił Maryin Cooper, pamiętasz go? Ten z Riyeryiew, gdzie znaleźliśmy ostatnią ofiarę, tę Gillette.

– No. – Bentz usiadł wygodniej, aż zatrzeszczało krzesło.

– Powiedział mi, że Denise, ta współlokatorka przypomniała sobie o bransoletce na nodze. Mówi, że Rosa zawsze ją nosiła, bo to był jakiś prezent. Pojechałem tam, Maryin znalazł Denise i opowiedziała mi o złotej bransoletce..

Bentz przysunął krzesło do biurka i przyciskając telefon ramieniem, sprawdzał raport dotyczący Rosy Gillette.

– Nie miała na sobie żadnej biżuterii – powiedział i nadal przeglą¬dał akta Rosy i Cherie. – Ta pierwsza też nie. – Dwa razy sprawdził zdjęcia na ekranie komputera.

– Może to nic takiego – powiedział Montoya – ale może ma jakieś znaczenie. Denis sądzi, że ta trzecia dziwka, Cindy Sweet, mogła okraść Rosę, ale nie wydaje mi się.

– Nasz sprawca nie byłby pierwszym, który zabiera ze sobą małą pamiątkę. – Rick powiększył zdjęcia ofiar, kostki Rosy, a potem. całe ciało. Niczego nie znalazł. Nie widać było żadnych ozdób. A więc mor¬derca zbierał trofea. Nie zdziwiło go to.


– Jest coś jeszcze co powinienem wiedzieć? Cholera! – Rozległ się ryk klaksonu. – Jakiś idiota o mało nie zajechał mi drogi. Chl'yste, lu¬dzie w tym mieście nie potrafią jeździć.

– Tylko ty umiesz, Montoya, tylko ty. Pogadamy później. – Bentz skrzywił się, patrząc na raport zostawiony przez Melindę. – Muszę gdzieś pojechać. Jaskiel osobiście poprosiła mnie o rozmowę z babką z radia, która dostaje telefony z pogróżkami.

– Jakbyś nie miał wystarczająco dużo roboty.

– Właśnie. – Bentz odłożył słuchawkę i wypluł pozbawioną smaku gumę. Sięgnął po papierosa i po marynarkę.


Sam przejechała palcem po grzbietach książek, które przechowywa¬ła od czasu studiów. Od lat do nich nie zaglądała, ale stały na najwyższej półce biblioteczki, na wszelki wypadek. Była pewna, że miała gdzieś Raj utracony Miltona. Był na liście lektur zajęć z literatury na uniwersy¬tecie Tulane.

– Wiem, że gdzieś tu jest – mruknęła do kota, który wskoczył na biurko. – Aha! – Uśmiechnęła się i wyciągnęła tom w twardych okład¬kach. Wsunęła go pod pachę. – Mam cię. No to idziemy nad jezioro poczytać trochę i odpocząć.

Do płóciennej torby, w której miała już ręcznik plażowy, włożyła tele¬fon bezprzewodowy, książkę, dietetyczną colę i okulary. Zabolała ją noga i Sam, krzywiąc się, wyszła na dwór i ruszyła ścieżką nad jezioro: Słońce stało wysoko, ajego promienie odbijały się od tafli wody. Dziesiątki łodzi ślizgało się po falach. Pełno było narciarzy wodnych i wędkarzy.

Sam uwielbiała to miejsce; w nowym domu czuła się już prawie jak u siebie. Mimo że David ciągle uważał, że i w Houston odniosłaby suk¬ces, pokochała Nowy Orlean. Przez pierwsze sześć miesięcy mieszkała w apartamencie bliżej centrum miasta, potem znalazła ten dom i zako¬chała się w nim, mimo jego ponurej historii. David dostał szału, kiedy Sam kupiła dom i zaczęła zapuszezać korzenie. Zamieszkała w miejscu, w którym kiedyś popełniono morderstwo..

Morderstwo, które zostało wykryte, przypomniała sobie. Zbrodnia w afekcie.

Usiadła na ławeczce pod parasolem, otworzyła puszkę coli i prze¬rzuciła kilka stron pachnącej pleśnią książki. Może szukała za daleko; może telefony Johna nie miały nic wspólnego z dziełem Miltona? Miała jednak przeczucie, że istniał jakiś związek, choćby niewielki, między tymi dwoma rzeczami.

Pelikany i mewy latały jej nad głową. Sam przeglądała książkę. Sza¬tan i jego armia zostali wrzuceni do piekieł i do płonącego jeziora.

– "Lepiej być panem w Piekle niż sługą w Niebie" – wyszeptała, czy¬tając słowa Szatana. – A to dopiero zdanie. – Spojrzała na kota, który próbował złapać motyla lecącego nad wodą. – Tak, wiem. Chyba prze¬sadzam. – Szybko przerzucała strony i zastanawiała się, czy źle zinter¬pretowała słowa mężczyzny.

Zatopiła się lekturze, popijała colę i wygrzewała się w ciepłym słoń¬cu. Pszczoły brzęczały, gdzieś w dole ulicy kosiarka ścinała trawę, a mops pani KilIingsworth zaczął szczekać jak szalony, prawdopodobnie na wie¬wiórkę lub jakieś dziecko na rowerze. Zakasłał i zakrztusił się silnik ja¬kiejś łodzi. Sam nie zwracała na to uwagi. Czytała i wyobrażała sobie sceny, które Milton opisał ponad Jrzysta lat temu.

Słońce stało już nisko, kiedy podniosła głowę i zobaczyła łódź; nie jakąś łódź. Tę samą, która stała przed domem Mila Swansona. Tę, którą mogła widzieć na jeziorze tamtej nocy. Żagle były opuszczone i łódź płynęła na włączonym silniku, który zakasłał kilka razy, zgasł, znowu się zakrztusił i chyba zamarł na dobre.

Przy sterze kręcił się mężczyzna i starał się doprowadzić łódź do brze¬gu. Tym razem pani Killingsworth chyba się nie myliła. Nawet z daleka Sam zauważyła, że był wysportowany, silny i przystojny. Miał rozpiętą koszulę, która trzepotała na wietrze, a słońce świeciło wprost na szero¬ką, opaloną klatkę piersiową. Obcięte dżinsy wisiały mu luźno na bio¬drach, a mięśnie ud naprężały się przy każdym ruchu. Jego skóra błysz¬czała od potu. Miał ciemne, gęste włosy. Spoza ciemnych okularów nie widać było oczu. Tuż przy jego nodze, na pokładzie, leżał pies, miesza¬niec, jak sądziła, owczarka niemieckiego.

Z trudem skierował łódź do brzegu przy domu Sam i zarzucił linę na miejscu do cumowania. Zawiązał ją, zupełnie jakby był u siebie. W tym samym momencie, jak na ironię, silnik warknął kilka razy i zgasł.

Sam wyprostowała się i odłożyła książkę. Przyglądała się kancia¬stej twarzy o wydatnych kościach policzkowych i mocno zarysowanej szczęce pokrytej kilkudniowym zarostem. Nie, nie znała go. Facet krę¬cił się po pokładzie i zaczął dłubać w silniku. Nawet nie spojrzał w jej stronę•

Wstała.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Nie odpowiedział. Był zbyt pochłonięty' pracą.

– Halo! – Podeszła wzdłuż brzegu. Pies szczeknął ostrzegawczo i wtedy mężczyzna obejrzał się przez ramię.

– Przepraszam – powiedział i dalej grzebał w silniku. – Mam mały kłopot. Myślałem, że dopłynę do domu, ale… o cholera. – Uśmiechnął się przepraszająco. – Cholerna łódź musiała wykręcić mi numer.

– Mogę w czymś pomóc?

Popatrzył na nią przez ciemne okulary oparte na lekko garbatym nosie.

– Znasz się na silnikach?

– Pływałam trochę na łodziach.

Zamyślił się i spojrzał na nią ponownie.

– Proszę. Zapraszam na pokład, ale to nie Iy Iko silnik. Mam kłopoty z kilem, i żagle mi się porwały. Nie powinienem dzisiaj wypływać.¬Zmarszczył czoło, a włosy koloru kawy rozwiały mu się na wietrze. Wyprostował się i klepnął boom otwartą dłonią. – Nie trzeba było się ruszać.

Boso, ostrożnie wdrapała się na pokład. Skrzywiła się lekko, kiedy całym ciężarem stanęła na chorej nodze.

– Jestem Samanta – powiedziała. – Samanta Leeds.

– Ty Wheeler. Mieszkam tam niedaleko. – Pokazał na oddalony kawałek lądu i pochylił się nad silnikiem. Pociągnął za jakiś kabel, potem za drugi. Zadowolony, włączył zapłon. Silnik mruknął, zakrztusił się i ucichł żałośnie, a Ty zaklął pod nosem. – To nie ma sensu. Chyba po¬szedł przewód paliwowy. Muszę skoczyć do domu i przynieść jakieś narzędzia. – Otarł pot z czoła. – Jeszcze nie jest moja. Tylko ją wypró¬bowuję. – Pokręcił głową. – Teraz wiem, dlaczego jest taka tania. "Swie¬tlisty anioł", a niech mnie… Powinna się nazy~ać "Zemsta diabła". Może ją przemianuję, jeśli zdecyduję się na kupno.