– Nie jesteś do niczego – zapewniła ją Sam. – Pam iętasz, że nie wolno mówić o sobie negatywnie?

– Zgoda. Nie jestem do niczego, ale narobiłam głupot. Tylko że do¬brze się bawiłam.

– Zrobiłaś krok do tyłu. Pora znowu ruszyć do przodu.

– Tak, wiem – powiedziała Leanne i odprowadziła wzrokiem chłopaków, którzy zatrzymali się dwie ulice dalej i dołączyli do grupki przy¬słuchującej się ulicznym muzykom grającym przed wejściem do parku. – Do zobaczenia za tydzień.

– Tak. Jasne. – Leanne machnęła ręką i ruszyła na drugą stronę ulicy St Peter. Zatrzymała się na rogu, żeby zapalić papierosa. Była inteli¬gentną dziewczyną, córką kobiety, którą aresztowano kiedyś za sprzeda¬wanie narkotyków i za pro.stytucję. Marletta, kiedy chciano jej odebrać dzieci, zmieniła się. Nie brała już od kilku lat, ale Leanne poszła w jej ślady. W wieku siedemnastu lat była notowana za narkotyki i zaczepia¬nie ludzi na ulicy. Częścią kary jaką dostała było uczestnictwo w grupie terapeutycznej dla młodych kobiet, którą prowadziła Sam, udział w te¬rapii dla narkomanów połączonej z testami i praca społeczna.

Sam ruszyła do samochodu, ale poczuła się tak, jakby ktoś ją obser¬wował. Pomyślała, że to Leanne i spojrzała przez ramię, ale dziewczyny nie było nigdzie widać. Tłum słuchający ulicznych grajków robił się coraz większy. Tylko jeden mężczyzna stał osobno – wysoki, dobrze zbudo¬wany, ubrany w czarną skórzaną kurtkę, ciemne spodnie i ciemne oku¬lary, mimo że wokół zapadał już zmrok. Nie patrzył na muzyków. Gapił się na Samantę. Wpatrywał się w nią uporczywie, ale był zbyt daleko i było zbyt ciemno, żeby mogła mI.! się dobrze przyjrzeć. Sam miała nie¬miłe wrażenie, że już kiedyś go widziała, że być może go zna.

Dostała gęsiej skórki. Pomyślała, że to głupie, bo kiedy tak na niego patrzyła, odwrócił wzrok w stronę grajków, wszedł między ludzi i znik¬nął.

Zupełnie jakby go wcale nie było.

Może jednak nie patrzył na nią, tylko na kogoś lub coś za jej pleca¬mi? Wydarzenia ostatnich dni sprawiły, że była przewrażliwiona. Jed¬nak gdy szła w stronę mustanga, miała silne wrażenie, że sprawy przy¬biorą jeszcze gorszy obrót.


Noc była gorąca, taka jak lubił. Powietrze lekko przyklejało się do skóry, a on wiosłował przez gąszcz cyprysów do małego domku na pa¬lach, ukrytego głęboko w rozlewisku. Nikt nie wiedział o tym miejscu; i nigdy się nie dowie. Dobił do brzegu, wdrapał się po drabince na białą werandę otaczającą jednopokojową chatę. Zapach bagna wypełnił mu nozdrza. Uczucie, że jest wolny i bezpieczny sprawiło, że napięte miꜬnie zaczęły się rozluźniać. Rozpiął rozporek i zaczął sikać przez balu¬stradę. Ulżył sobie i jednocześnie zaznaczył swoje terytorium.

Kiedy zapinał spodnie usłyszał, jak nietoperze hałasują wśród drzew.

Stukając głucho butami, wszedł do środka i zapalił lampę naftową. Drew¬niane ściany, pełne szczelin i dziur między deskami, pojaśniały cieplo. Komary bzyczały, ćmy wlatywały przez otwarte drzwi, a woda leniwie ob.ijała się o stare kolumny. W tej części rozlewiska pojawiły się czasem aligatory i jadowite węże wodne, ale on czuł się spokrewniony z ośliz¬głymi stworzeniami, mieszkańcami ciemnego i wodnego lasu.

Nie miał elektryczności, a stary komin rozpadał się. Zresztą nie miałby odwagi palić tu ognia. Ktoś mógłby dostrżec albo wyczuć dym… nie, wolał siedzieć w ciemnościach rozjaśnionych jedynie przez lam¬pę. Otworzył szafkę i zajrzał do środka. Pająk uciekł w szczelinę, a on sięgnął w głąb i wyciągnął starą aksamitną torbę. W środku były jego skarby, któr-e teraz ostrożnie wyjmował. Krzyż zawieszony na naszyj¬niku, piękny złoty łańcuszek, w sam raz na szczupłą, damską kostkę i stary naszyjnik – pamiątka z przeszłości. Ale to dopiero początek kolekcji.

Ostrożnie ułożył skarby na chyboczącym się stole obok radia na ba¬terie. Otoczył naszyjnik, medalion i bransoletkę swoim różańcem i zro¬bił z niego równe koło. Potem, zad,owolony, sprawdził zegarek, odcze¬kał czterdzieści pięć sekund i nacisnął guzik. Znów była z nim. Przez pohukiwanie sowy, trzaski i szumy usłyszał muzykę z początku progra¬mu i jej glos – wyraźnie, jakby stała obok niego.

– Dobry wieczór Nowy Orleanie. Mówi doktor Sam. Czekam na wasze telefony w WSLJ. Jak wiecie, poruszałam ostatnio serię drażli¬wych tematów dotyczących miłości, grzechu i odkupienia. Dziś poroz¬mawiamy o wybaczaniu…

Uśmiechnął się. Wybaczanie. Specjalnie go kusiła i chciała wciągnąć do gry. Oczekiwała, że zadzwoni. Wyobrażił sobie jej twarz, takąjaką pamiętał z ulicy, sprzed zaledwie kilku godzin, kiedy przyglądał jej się koło parku. Musiała poczuć jego spojrzenie, bo ściągnął jej wzrok i przez ciemności spojrzała wprost na niego.

Krew szybciej popłynęła w jego żyłach, szumiało mu w uszach i po¬czuł, że dostaje erekcji.

– … powiedzcie mi, co sądzicie na ten temat. Jaki wpływ miało prze¬baczenie na wasze życie, i jak to jest, kiedy nie chcemy wybaczyć? Czy zawsze można to zrobić? – zapytała łagodnym, pieszczotliwym i sek¬sownym głosem, głosem Jezebel, uwodzicielki i dziwki. Poczuł, że poci się na plecach między łopatkami. Wstał i przeszedł się po pokoju, słu¬chając słów – jej słów – które dotykały go, pieściły jego duszę, jakby mówiła do niego. Tylko do niego. – Co to właściwie znaczy – wyba¬czyć? Czy zawsze możemy to zrobić?

Odpowiedź brzmiała: nie. Niektóre czyny były zbyt podłe, żeby je wybaczyć i była tylko jedna odpowiedź: zemsta. Poczuł, jak członek twardnieje mu niczym kamień i napiera na rozporek. Musiał sobie ulżyć. W wyobraźni widział jej ręce, czuł usta i język, kiedy sam zaczął się dotykać.

Głos Sam dobiegał go teraz z oddali, stłumiony przez szumy i trzaski, i hałas w jego głowie. Wkrótce, już niedługo, Samanta Leeds zrozumie.

Zrozumie, co to przebaczenie i zemsta. Pozna smak pokuty i kary.

Zapłaci za grzechy. Za wszystkie swoje grzechy, a onją do tego zmusi. Poczekaj, doktorku. Nadchodzi twój czas. Wtedy zobaczymy, co powiesz o przebaczeniu, pomyślał, onanizując się.

Będziesz mnie błagać.

Rozdział 9

– Nie podoba mi się to, Sam – mówił William Matheson ze swojego domu w Santa Monica następnego ranka. Połączenie było dobre i głos ojca brzmiał, jakby dobiegał z pokoju obok, a nie z odległości ty¬siąca kilometrów. – Bardzo mi się to nie podoba.

– Mnie też nie – przyznała Sam. Przyciskała słuchawkę ramieniem i sznurowała sportowt:: buty. – W mojej pracy to się często zdarza.

– Więc rzuć to i otwórz prywatną praktykę. Radiowe audycje nie są warte funta kłaków. Nikomu nie wychodzą na dobre i są niebezpieczne. – Niepotrzebnie ci powiedziałam – stwierdziła, wyprostowała się i odgarnęła włosy z twarzy.

– I tak bym się dowiedział.

– Wiem. Dlatego pomyślałam, że wcześniej ci wyjaśnię.

Westchnął, a Sam wyczuła, że jest zdenerwowany. Życie nie układało się tak, jak zaplanował ojciec. Ani dla niego, ani dla żony i dzieci.

– Nie chcę, żebyś przechodziła przez to samo co wtedy, w Houston.

– Nie martw się – powiedziała, ale poczuła zimny dreszcz.

– Nie muszę ci przypominać, że wszystko zaczęło się od telefonu do radia.

– Nie, tato, nie musisz. Pamiętam wszystko bardzo dobrze. – Jakby to było wczoraj, dodała w duchu i przeszła z salonu do kuchni. Dostała gęsiej skórki na rękach, kiedy przypomniała sobie telefon od zapłakanej załamanej dziewczyny.

– Po prostu nie zapominaj o tym, bo ja się martwię.

– Wiem. Wystarczy tego dobrego… Nie martw się o mnie, tato. Nic mi nie jest. Wszyscy w rozgłośni już wiedzą i rozmawiałam z policją. Myślę, że ten kto dzwonił, zajął się już czymś innym. Zabawił się i teraz torturuje małe zwierzątka albo straszy dzieci w parku.

– To nie jest zabawne.

– Wiem, wiem – powiedziała Sam. – Chciałam tylko rozładować atmosferę•.

Ojciec zawahał się.

– Nie miałaś żadnych wiadomości od Petera? – Sam zamknęła oczy. W myślach policzyła do dziesięciu. Ojciec za każdym razem pytał o brata.

– Oczywiście, że nie.

– Nie spodziewałem się. – Ale ciągle pytał. Po dziesięciu latach. – Tylko że rodzicem jest się zawsze i nic tego nie zmieni. Zrozumiesz to, jak wreszcie będziesz miała własne dzieci.

– Pewnie tak. – Teraz powie, że robię się coraz starsza, i że kuzynka Doreen ma dwoje dzieci w wieku szkolnym i jeszcze jedno w drodze.

– Wiesz, Samanto, to że masz za sobą jedno małżeństwo nie ozna¬cza, że musisz być przeciwna samej instytucji. Twoja matka i ja byliśmy małżeństwem przez trzydzieści cztery lata i miel iśmy swoje wzloty i upad¬ki, ale WaIto było, mówię ci.

– Cieszę się, tato – powiedziała, chociaż czasami mu nie wierzyła. Prze¬żył zniknięcie syna i śmierć żony i teraz całą uwagę skupił na jedynej córce, która chyba nigdy nie chciała słuchać jego rad. – Wiesz, że cię kocham.

– Ja też cię kocham, skarbie.

– Nadal spotykasz się z tą wdową z przeciwka?

– Helen? Nie… właściwie, to nie są randki. Gramy razem w golfa albo w brydża od czasu do czasu.

– Wierz mi, że ona traktuje te spotkania jak randki.

– Czy to twoja profesjonalna opinia? – zapytał i Sam usłyszała rozbawienie w jego głosie. Przez chwilę zapomniał o tym, że martwi się o córkę. – Oczywiście. Kiedyś wystawię ci rachunek.

Roześmiał się.

– A darmowe porady dla staruszka?

– Nic za darmo. Słuchaj, tato, muszę lecieć, ale zadzwonię niedługo.

– Koniecznie, i Samanta obiecaj, że będziesz ostrożna.

– Obiecuję, tato.

– Grzeczna dziewczynka – powiedział i odłożył słuchawkę, a Sam rzuciła swoją na widełki. Spojrzała przez okno na łódź kołyszącą się przy pomoście. Pokręciła głową, żeby pozbyć się napięcia ściskającego mi꬜nie na karku. Bez względu na to co robiła, nieważne jakie osiągała sukce¬sy i jak bardzo udowadniała sobie własną wartość, ojciec zawsze myślał o niej jak o swojej małej córeczce. Nigdy nie zapomniał o Peterze, pomi¬mo tego, że dla Sam jej starszy brat równie dobrze mógłby być martwy.


Ty zjawił się po dwunastej z ciężkim pudłem narzędzi i butelką wina. – Przepraszam za kłopot – powiedział i wręczył jej trunek na we¬randzie. Znów zasłonił oczy ciemnym i oku laram i, założył obcięte spoden¬ki. Pies dreptał tuż za nim. – Byłem zajęty, a potem zrobiło się ciemno… Żałowałem, że nie mam twojego numeru telefonu, bo bym zadzwonił.

– Nic się nie stało – zapewniła go, chociaż sama nie wierzyła w to, co mówi. Było coś niepokojącego w tym mężczyźnie, coś niezwykle zmysłowego i miała wrażenie, że niebezpiecznego.

A może zaczynała wpadać w paranoję?

Być może ostrzeżenia detektywa Bentza przekonały ją, że nie należy nikomu ufać.

Ty minął dom i skierował się ścieżką w stronę jeziora. Sam schowa¬ła butelkę rieslinga do lodówki i spojrzała na swoje odbicie w lustrze na starej szafce. Miała zaróżowione policzki i przydałaby jej się szminka, ale nie miała zamiaru upiększać się dla tego faceta. To tylko sąsiad z ze¬psutą łodzią. Nic więcej.

Ruszyła za nim na pomost. Od razu zaczął grzebać w silniku płaskim kluczem, a mięśnie napięły mu się mocno, kiedy odkręcał starą śrubę.

– Mogłam ci pożyczyć narzędzia. Mam ich trochę w domu – obcę¬gi, klucze, młotek…

– Tak przypuszczałem, ale wiedziałem, że moje będąpasować. Mam odpowiedni rozmiar kluczy z kompletu od łodzi. – Uśmiechnął się do niej przez ramię. – Wyjąłem narzędzia wczoraj, jak sprawdzałem, czy coś nie cieknie, i zostawiłem na pomoście, a potem popłynąłem na krót¬ki rejs. – Przerwał, jakby czekał, co na to odpowie, a potem dodał:¬Zrobiłem głupotę, ale nie przypuszczałem, że będę potrzebował silni¬ka. – Skrzywił się i ostatni raz przekręcił śrubę. – Nie musisz nic mó¬wić. Wiem, że jestem idiotą.

– Prosta pomyłka – powiedziała.

– Prosty ze mnie człowiek – mruknął pod nosem, ale Sam nie wierzyła w ani jedno jego słowo. Czuła, że nie ma nic prostego w Tyu Wheele¬rze: nic a nic. Pies skoczył z pomostu na pokład, położył się koło steru z głową na łapach, a jego brązowe oczy śledziły każdy ruch. Nad ich gło¬wami, po bezkresnym modrym niebie wolt:I0 płynęły białe chmury, a ja¬strząb leniwie zataczał koła. Bom głównego żagla obsunął się trochę.

– Cholera. – Ty popatrzył na maszt, a potem na nią. – Chcesz pomóc?

– Jasne. Ale ostrzegam: marny ze mnie żeglarz.

Ty obrzucił ją wzrokiem.

– Ze mnie też. – Wiatr nadął rękawy jego koszulki, a on zakołysał się na piętach. – Możesz potrzymać bom nieruchorno przez kilka mi¬nut? – zapytał. – Ciągle spada.

– Postaram się.

– Jest ciężki.

– Na studiach podnosiłam ciężary.

Obejrzał ją od stóp do głów i ukrył uśmiech.

– Tak, jasne. Założę się, że nie dostałaś się nigdy do światowej czo¬łówki.

– Dobra, oszukałam cię – przyznała i weszła na pokład. – Ale gra¬łam w tenisa.

– Zabójczy strzał w siatkę nic nam nie pomoże. Dobra, potrzymaj to. – Ułożył jej ręce na bomie i oboje zaparli się z całej siły i wstawili go na miejsce.