– Chciał porozmawiać ty Iko z tobą – powiedział Ty poważnie. Prze¬szli przez plac przed katedrą St Louis, a światło rozjaśniało fasadę ko¬ścioła. Trzy ostre wieże widniejące na tle ciemnego nieba, wzbijały się wysoko, a ostatnia była ledwo widoczna.

– Czego on chce?

– Zadośćuczynienia – powiedziała Melanie.

– Za co? – Twarz Tya stężała.

Sam pokręciła głową. – Nie wiem.

– Za twoje grzechy. – Melanie sięgnęła do torebki. Kiedy szukała kluczyków, brzęknęły monety. – Zawsze wspomina twoje grzechy. Zupełnie jakby był księdzem… albo kimś w tym stylu. – Dotarli do parkingu i Melanie wyciągnęła kółko z kluczami. Zadzwoniły. – Stoję tu, na parterze. ¬Przycisnęła guzik pilota i otworzyła drzwi. – Podwieźć was na górę?

– Mój jest na drugim. – Sam nie chciała, żeby Melanie traktowałają jak histeryczkę i powiedziała ironicznie: – Myślę, że dam sobie radę.

– Odprowadzę ją – dodał Ty i chociaż Samanta nie była jeszcze cął¬kowicie pewna nowego sąsiada, nie sądziła, by mógł zrobić jej krzywdę. Miał już wiele okazji, kiedy byli sam na sam i nikt inny o tym nie wie¬dział. Nawet gdyby to on dzwonił, w co wątpiła, to nie ryzykowałby napa¬dania na nią, czy porywania jej po tym, jak Melanie widziała ich razem.

Poza tym, prawdę powiedziawszy, czuła się przy nim… bezpieczna. – W porządku. – Melanie wskoczyła do samochodu. W łączyła świa¬tła i uruchomiła silnik, a potem wycofała. Pomachała im, ryknęła klak¬sonem i nacisnęła pedał gazu. Mały samochód popędził w stronę wyjaz¬du, a za nim unosiła się chmura dymu z rury wydechowej.

– Lubi robić wrażenie – zauw:;tżył Ty, kiedy weszli na schody.

– Lubi się zachowywać jak w melodramacie, ale dobrze pracuje.

Czerwony mustang Sam stał na drugim poziomie ponurego parkin¬gu. Połowa lamp się nie świeciła, a te, które zostały, oświetlały tylko windę i schody.

– Zupełnie jak w filmach Hitchcocka – powiedział Ty, a jego buty stukały po brudnym betonie.

– Nie uważasz, że trochę przesadzasz?

– Mam nadzieję, że nigdy nie chodzisz tu sama? – powiedział z ponurą miną•

– Czasami, ale jestem ostrożna.

Rozejrzał się po pustym parkingu.

– Nie podoba mi się tu.

Sam poczuła się odrobinę poirytowana. Ledwie znała tego faceta.

Nie musiał od razu występować w roli obrońcy, Wielkiego Brata, czy kogoś w tym rodzaju.

– Daję sobie radę. – O tak, Sam, dałaś sobie świetnie radę, kiedy za¬dzwoniła kobieta podająca się za Annie. Poddałaś się, doktorku, i tyle.

– Skoro tak mówisz…

– Do tej pory wszystko było w porządku. – Otworzyła torebkę i znalazła kluczyki – nowe, które kazała dorobić po powrocie z Meksyku. ¬Słuohaj, doceniam twoją troskę. Naprawdę; to bardzo… miłe, ale jestem dużą dziewczynką. Jestem dorosła.

– Dajesz mi grzecznie do zrozumienia, żebym spadał?

– Nie! – powiedziała szybko. – Chodzi mi o to, że… nie chcę, żebyś czuł się w obowiązku opiekować się mną, bo nie jestem jedną z tych żałosnych, słabych jak porcelanowe lalki kobiet.

Uniósł kąciki ust.

– Wierz mi, że to ostatnia rzecz, jaka mi przyszła do głowy.

– Dobrze. W takim razie rozumiemy się.

– Myślę, że tak. – Podszedł bliżej i Sam poczuła zapach wody kolońskiej. Oczy mu pociemniały i zauważyła, że patrzy najej usta. Boże, czyżby miał zamiar ją pocałować? Na samą myśl ścierpłajej skóra, a puls przyspieszył. Kiedy pochylił się ku niej, złożyła ręce na piersi i wtedy poczuła, jak musnął delikatnie jej policzek.

– Uważaj na siebie – powiedział i zrobił krok do tyłu. Sam otworzy¬ła drzwi do samochodu.

Serce biło jej szybko,. a w myślach już wyobrażała sobie głębokie pocałunki, dotyk ciał, skórę ocierającą się o skórę. Schyliła się, żeby usiąść za kierownicą i wtedy zauważyła na siedzeniu obok kawałek pa¬pieru.

– Co do diabła? – Podniosła go i zobaczyła na kopercie swoje na¬zwisko. Bez namysłu otworzyła list.

– Nie – wyszeptała na widok słów.

Napis: "W szystkiego naj lepszego z okazji dwudziestych piątych uro¬dzin", był wzięty w czerwoną obwódkę i przekreślony.

Sam upuściła kartkę, jakby paliła jej pałce. Poczuła, że krew odpły¬wa jej z twarzy.

– Co to jest? – Ty schylił się i podniósł złożony papier. – Jezu, co…? – Otworzył go i zobaczył jedno słowo napisane wielkimi litera¬mi: MORDERCZYNI. – Skąd to się wzięło w samochodzie?

– Nie… nie wiem. – Sam na sekundę zamknęła oczy. Przypomniała sobie koszmarne wydarzenie w Houston i dziewczynę, która odebrała sobie życie. W głowie jej szumiało, oparła się ciężko,o tylny zderzak. ¬Samochód był zamknięty.

– Dobrze się czujesz? – Ty objąłją. – Czy to ma coś wspólnego z ko¬bietą, która przedstawiła się jako Annie? Mówiła coś o urodzinach w czwartek.

– Tak. Annie Seger. – Kto zrobiłby coś podobnego? Dlaczego? Mi¬nęło dziewięć lat. Dziewięć. Zadrżała w środku. – Nie rozumiem tego. Dlaczego ktoś stara się mnie zastraszyć?

– l jak dostał się do twojego samochodu? Na pewno był zamknięty?

– Tak – skinęła głową.

Ty obejrzał okna i drzwi i zauważył zadrapania.

– Czy to było tu wcześniej?

– Nie.

– Wygląda na to, że ktoś się włamał. A może ktoś ma drugie kluczyki?

– Moje drugie kluczyki leżą na dnie Pacyfiku – powiedziała i po¬kręciła głową. – Zgubiłam je w Meksyku.

– Więc masz tylko jeden komplet?

– Zrobiłam duplikat. Leży w szufladzie w domu. – Powoli się uspokajała. Patrzyła na zadrapania na drzwiach i wtedy zdała sobie sprawę, że Ty ją obejmuje. – David miał jeden, ale oddał mi jeszcze w Meksy¬ku -,-. miałam go w torebce, kiedy wyleciałam za burtę. – Ty patrzył na nią pytająco. – To długa historia – dodała.

– Nie podejrzewasz, że ten David mógł dorobić klucz?

– Nie zrobiłby tego – powiedziałam, ale Ty usłyszał niepewność w jej głosie. – Poza tym on jest w Houston.

– Tak sądzisz?

– On nie ma z tym nic wspólnego – oznajmiła i energicznie pokrę¬ciła głową, jakby chciała sama siebie przekonać. Odchrząknęła i uwol¬niła się z objęć Tya. Nie miała ochoty padać mu w ramiona. Nie czuła już słabości w kolanach i strach powoli zamieniał się w gniew. Nie po¬zwoli obcemu facetowi się zastraszyć i nie da sobie zrujnować życia. ¬Między mną i Davidem wszystko już od dawna skończone.

– A on przyjął to do wiadomości?

– Tak.

Ty skrzywił się, jakby nie do końca jej wierzył, ale nie spierał się.

Jeszcze raz rozejrzał się po pustym parkingu i znowu zerknął na Sam.

– Kim jest Annie Seger?

– Dziewczyna, która zadzwoniła do mojej audycji w Houston dziewięć lat temu.

– Ta sama, która zadzwoniła dziś w nocy?

– Tak się przedstawiła.

– Ale Annie nie żyje – przypomniał. – A ten zboczeniec, kimkolwiek jest, wini ciebie? Czy tak to wygląda?

– Tak – skinęła głową. – To pewnie ten facet, który dżwoni… John, czy jak mu tam. Zawsze mówi o grzechu i zadośćuczynieniu, i o tym, że jestem winna jakiejś zbrodni. Chociaż ostatnio traktuje mnie, jakbym była prostytutką albo kimś takim. To nie ma sensu i kupy się nie trzyma. Dzisiaj, kiedy zadzwonił po programie, powiedział mi, że umrę.

Ty zmrużył oczy.

– Robi się z tego poważna sprawa. Groził ci jakoś konkretnie?

– Tak.

– Do diabła. – Przeczesał palcami włosy. – Sądzisz, że to on zadzwonił i udawał kobietę… czy ma pomocnicę i razem… Może to spisek, żeby cię śmiertelnie wystraszyć?

– Nie mam pojęcia – przyznała i znowu poczuła się słabo. Nienawi¬dziła tego uczucia.

– Musimy jechać na policję.

– Wiem – powiedziała, chociaż nie miała najmniejszej ochoty. Była potwornie zmęczona i marzyła o tym, by wziąć gorącą kąpiel, wskoczyć do łóżka i spać całe wieki.

– Zadzwonię. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął telefon komórko¬wy. Sam przygotowała się na kolejne nieprzyjemne przejścia. Ile razy już była przesłuchiwana? Cztery? Straciła rachubę.

Jej prześladowca nadal był na wolności. Ty rozmawiał z oficerem dyżurnym, który obiecał, że policjanci, którzy pół godziny temu byli w rozgłośni, przyjadą zaraz na parking.

Dwóch mundurowych funkcjonariuszy pojawiło się po piętnastu minutach. Wjechali na parking z włączoną syreną i kogutem. Zadali kil¬ka pytań, sprawdzili samochód Sam, schowali list do plastikowej torby i wezwali ekipę, by zebrała odciski palców z mustanga i sprawdziła wnętrze samochodu. Szukali dowodów, a potem sprawdzili, czy można bezpiecznie jechać.

Zanim skończyli i odjechali, było po trzeciej. Ty miał zaciśnięte usta.

– Uważam, że powinienem odwieźć cię do domu. Zrobiło jej się miło, ale pokręciła przecząco głową. – Nie żartuj. Mogę prowadzić.

Ty nie chciał o tym słyszeć.

– Słuchaj, Samanto, ten, kto to zrobił, jest chory. Oboje o tym wiemy.

Włamał się do twojego samochodu dziś w nocy, czy nie? Skąd wiesz, czy czegoś nie uszkodził? Może spuścił płyn hamulcowy albo podłożył bombę? – Policja sprawdzała…

– Mogli czegoś nie zauważyć.

– Nie sądzę i nie zamierzam bać się własnego cienia. Nie mogę żyć w strachu. Jeśli zacznę się bać, przegram, a on zwycięży. O to mu właś¬nie chodzi, żeby przestraszyć mnie na śmierć, żeby mnie zdenerwować i wyprowadzić z równowagi. Gra ze mną w psychologiczną grę i jeśli mnie zabije, zabawa się skończy. Włamahie do samochodu… nie jest jak bliski kontakt z ofiarą. Ten facet dzwoni do mnie, wysyła mi listy i chce, żebym czuła, że jest w pobliżu. Nie spodobało mu się, że puści¬łam rozmowę przez głośniki. Chce intymnego kontaktu ze mną, chce być blisko i dostać się do mojej głowy. Wiem to i czuję.

– A czy wiesz albo czujesz, że facet mo'że być mordercą? Na litość boską, Samanto, groził, że cię zabije.

Sam myślała intensywnie i mimo upału pocierała nerwowo ramiona, zagryzała wargi i powoli zaczynała rozumieć mężczyznę, który nazywał siebie Johnem.

– Masz rację – przyznała. – Ale dopóki nie zapłacę za winy, dopóki nie zrozumiem, jakie grzechy popełniłam, nic mi nie zrobi. Ma bzika na punkcie religii, grzechu i zadośćuczynienia.

– Nie możesz ryzykować. Czy nie masz wystarczających dowodów, że facet jest niezrównoważony i może zrobić ci krzywdę? Oskarżył cię o morderstwo, obrzucił cię biblijnym bełkotem i może sam wierzy w stare prawo: oko za oko.

– Ale nie zrobi tego teraz. – Była zmęczona, ale pewna, że nie grozi jej bezpośrednie niebezpieczeństwo. John chciał ją sterroryzować. Pod¬niecał się, kiedy ją straszył i potem dzwonił do niej. Chciał, żeby błagała o przebaczenie. Spojrzała na samochód. – Nie martw się, dam sobie radę, bo zaczynam go powoli rozumieć..

– Uwierz mi, że nikt nie jest w stanie zrozumieć tego wariata. Chodź, odwiozę cię do domu.

– Naprawdę miło, że tak się o mnie troszczysz, ale nie trzeba. Je¬stem dużą dziewczynką, mówiłam ci – powiedziała i chociaż nie była pewna, czy nadal tak myśli, nie była przekonana, czy powinna pozwolić Tyowi na odgrywanie roli ochroniarza. Prawie go nie znała. Wyglądał na uczciwego faceta, ale to, że pojawił się zaraz po tym, jak zaczęła dosta¬wać telefony z pogróżkami, zaczęło ją zastanawiać. Boże, nienawidziła tego strachu. John pozbawił ją niezależności, ale zamierzała się bronić.

– Dobrze, więc sprawdzę samochód jeszcze raz, a potem będę je¬chał za tobą. Musisz mnie tylko podrzucić do mojego samochodu, a ja. upewnię się, że bezpiecznie dotrzesz do domu. Zgoda?

Była za bardzo zmęczona, żeby się dalej spierać. Co jej szkodzi, że odprowadzi ją do domu. Miał przecież po drodze.

– Zgoda, jeśli tego chcesz.

– Tak chcę. Masz latarkę?

– Pytajcie, a będzie wam dane – zażartowała i otworzyła bagażnik.

– To nie jest śmieszne, Sam.

– Ojej, miej trochę wiary i poczucia humoru. – Wyciągnęła zestaw awaryjny: flary, zapałki, znaki odblaskowe i latarkę. Przez kilka minut Ty sprawdzał pod maską i pod podłogą samochodu, na leżąco, czy wszyst¬ko w porządku. Świecił latarką po wahaczach i tłumiku. Obejrzał śruby na kołach, potem zapłon i kolumnę kierownicy. Kiedy skończył, pot wystąpił mu na czoło i spływał kroplami po twarzy.

– Jest tylko jeden sposób, żeby upewnić się do końca – powiedział i wyrwał jej kluczyki. – Odsuń się.

– Nie ma mowy. Nie pozwolę ci…

– Za późno. – Wślizgnął się na siedzenie. – Odejdź, bo mogę rozerwać się na kawałki.

– Nie wygłupiaj się.

– Sama mnie rozśmieszałaś. Wiara i poczucie humoru – twoje słowa.

– Jesteś niemożliwy.

– Słyszałem to już.

Widząc, że nie zamierza ustąpić, ze ściśniętym żołądkiem zrobiła kilka kroków do tyłu. Włożył kluczyk do stacyjki, przekręcił i silnik mustanga załapał za pierwszym razem. Ty nacisnął na pedał r silnik za¬ryczał. Z rury wydechowej wyleciały kłęby dymu, a ryk sześciu cylin¬drów stał się ogłuszający. Nic nie wybuchło.

– Myślę, że wszystko w porządku – powiedział przez otwarte okno. ¬Wskakuj. – Pochylił się i otworzył drzwi pasażera. Nie zamierzał zmie¬nić zdania, więc Sam podeszła bliżej i usiadła obok niego.