– Kto ma takie poczucie humoru? – zapytała Sam. Policzyła – było dwadzieścia pięć świeczek. Po jednej za każdy rok życia i śmierci. ¬Melanie, ty to zrobiłaś?

– Ja? Dlaczego? Zwariowałaś? – Melanie pokręciła głową. – Całą noc siedziałam w studiu. Przecież wiesz. Byłaś tam… – Skrzywiła się i zamrugała oczami, jakby miała zamiar się rozpłakać. – Jak mogłaś na¬wet pomyśleć…

Sam już jej nie słuchała.

– Tiny! – ryknęła i wypadła na korytarz. Była wściekła i zniesma¬czona. Wpadła do studia, gdzie Tiny ustawiał głośność nagranego wcześ¬niej programu. Podniósł głowę, zobaczył ją i uniósł do góry palec, żeby milczała i nie ruszała się; Sam zacisnęła pięści i tylko to mogła zrobić, żeby powstrzymać się od rzucenia się na niego i rozerwania go na ka¬wałki. Zanim wyszedł na korytarz, trzęsła się i powbijała sobie paznok¬cie w dłonie.

– Wyglądasz, jakbyś chciała kogoś zabić.

– Owszem – warknęła wściekła…- Znalazłam tort.

– Tort – powtórzył obojętnie. – Jaki tort?

– Urodzinowy tort Annie Seger.

_ Co? Tej dziewczyny, która wczoraj dzwoniła? O czym ty, do dia¬bła, mówisz? – Wyglądał na szczerze zdziwionego.

– Nie wiesz?

_ Na litość boską, Sam, gadasz jak obłąkana. – Poczerwieniał na

twarzy, a Sam nie wiedziała, czy ze złości, wstydu czy z żalu?

Melanie podeszła za Sam do połowy korytarza. – Lepiej sam zobacz.

_ Jezu Chryste, co tym razem? – Z zaciśniętymi ustami i kroplami potu na pryszczatej twarzy, Tiny ruszył do kuchni. Sam szła tuż za nim. W szedł do środka i zatrzymał się jak wryty.

– Co do… cholery?

– Tak samo zareagowałam – przyznała Sam.

_ Kto mógł zrobić coś takiego? Jak mógł? – zapytał i odwrócił się• Pobladł na twarzy i czerwone kropki trądziku zrobiły się jeszcze bardziej widoczne.

_ Myślałam, że to ty albo ona, bo nikogo więcej tu nie ma.

– Tylko ochroniarz – wtrąciła Melanie.

_ On mnie nawet nie zna. – Sam nie mogła uwierzyć, chociaż nie rozumiała dlaczego Tiny albo Melanie chcieliby jej zaszkodzić w taki sposób. Melanie była jej asystentką i przyjaciółką, osobą, której Sam ufała w pracy, ufałajeśli chodzi o dom i kota. Tiny podkochiwał się w niej od chwili, kiedy przyszła do WSLJ. Był zbyt inteligentny, żeby robić szkolne kawały, by przyciągnąć jej uwagę•

Więc kto?

_ Może ktoś wciągnął w to ochroniarza? – zasugerowała Melanie.

Tiny był zdegustowany.

_ Oskarżasz mnie, Sam? Naprawdę myślisz, że zrobiłbym coś takiego komuś… to znaczy… tobie? – zapytał i popatrzył na nią zza grubych szkieł.

_ Nie wiem. – Chyba przesadziła i przestała racjonalnie myśleć. Jeśli ten, kto za tym stał, chciał ją wyprowadzić z równowagi… osiągnął swój cel.

_ Gator był tutaj niecałą godzinę temu, i Ramblin' Rob. Kręcił się przy szafce z płytami, szukał jakichś staroci na jutro – powiedział Tiny.

_ Szef też był. Widziałam go w biurze, jak rozmawiał przez telefon – dodała Melanie.

_ Świetnie. – Wynikało z tego, że mógł to zrobić każdy.

_ Nie ufasz mi? – spytał Tiny, zacisnął usta i patrzył na Sam, jakby właśnie potraktowała go jak Judasza.

– Ufam.

– Więc daj mi spokój. – Wyglądał jak zraniony miś.

– I nie patrz na mnie – dodała Melanie i podniosła dłonie. – Oboje byliśmy z tobą całą noc.

Tiny pokręcił głową i podniósł palec.

– Ty miałaś przerwę.

– Poszłam do łazienki, na litość boską! – podniosła głos. – Po raz pierwszy w życiu żałuję, że George nie jest bardziej zboczony i nie ka¬zał tam zamontować kamer.

– Szkoda – powiedziała Sam i poczuła łaskotanie wiatru na plecach.

Do pokoju wpadały stłumione odgłosy miasta – ktoś grał na puzonie i wiatr szumiał wśród palm na Placu Jacksona. Z sercem w gardle pode¬szła do drzwi prowadzących na nie używany balkon. Były lekko uchy 10¬ne. – Ktoś tu był – wyszeptała i włosy zjeżyły jej się na całym ciele. _ Weszli tędy. – Otworzyła drzwi szerzej i hałasy miejskie wymieszane z szumem ciepłej bryzy wypełniły pokój. Usłyszała śmiech i smutny jęk puzonu.

– Weszli?, Myślisz, że było ich kilku? – spytał Tiny i wyszedł za nią na balkon.

– Żebym to ja wiedziała – wyszeptała ponuro i wyciągnęła szyję, żeby zobaczyć, co widać za rogiem budynku na ciemnej ulicy. Kto wła¬mał się do biura i jak to zrobił? Przytrzymując się dekoracyjnej balustra¬dy, spojrzała na plac, na oświetloną katedrę i na zegar, który błyszczał jak księżyc w pełni. Ciemne wieże odznaczały się na tle czarnego nieba. Przed katedrą był park, a palmy zasłaniały widok na pomnik Andrew Jacksona na koniu stojącym dęba. Park zamykano na noc i o tej porze powinien być pusty. Czy jej prześladowca przeskoczył przez płot, czaił się ukryty w cieniu i ją podglądał?

Mimo że powietrze było wilgotne i ciepłe, zrobiło jej się zimno.

– Ty draniu – wyszeptała, dokładnie obserwując plac. Potem spoj¬rzała na południe, za wielkie stare budynki, wzdłuż wąskich uliczek, ku grobli i rzece. Może stał teraz w jakichś drzwiach, ukryty na niewielkim balkonie, takim jak ten, i urągał jej cicho.

– Wezwę ochronę – powiedziała Melanie.

– Dobrze. – Sam popatrzyła na balustradę i podłogę nigdy nieużywanego balkonu. W słabym świetle nie zauważyła nic, prócz gołębich oddechów i brudu. – Zadzwonię do Eleanor. Jeśli tego nie zrobię, zno¬wu się wścieknie. Ty – odwróciła się i wycelowała palec w Tiny'ego¬dzwoń na policję, potem pilnuj programu. Uważaj na telefony.

– Naprawdę myślisz, że John jeszcze raz zadzwoni? – spytał. W jego głosie zabrzmiała nutka zazdrości..

Spojrzała na tort.

– Nie, Tiny – przyznała, weszła do środka i zerknęła na płonące świeczki. – On już tu był. – Pochyliła się i zdmuchnęła wszystkie pło¬myki. Wtedy rozległ się dzwonek.

– Ja odbiorę – powiedziała Melanie, ale Sam już rzuciła się do naj¬bliższego aparatu. Linia pierwsza migotała jak szalona.

Zebrała się w sobie, pochyliła się nad biurkiem Melby i podniosła słuchawkę. Nacisnęła guzik.

– WSLJ.

– Samanta?

O mało nie podskoczyła, słysząc głos Tya.

– Cześć – powiedziała, obeszła komputer i usiadła na krześle Mel¬by. Ucieszyła się, że zadzwonił. – Co słychać?

– Chciałem się upewnić, czy u ciebie wszystko w porządku? – po¬wiedział. – Słuchałem audycji i zastanawiałem się, czy chcesz, żebym po ciebie przyjechał?

W tej samej chwili w drzwiach stanął ochroniarz – potężny facet po trzydziestce, z ogoloną głową i niewielkim brzuszkiem.

– Dam sobie radę – powiedziała do słuchawki. – Mieliśmy tu małą niespodziankę i właśnie zamierzałam zadzwonić po policję. – Szybko opowiedziała mu o torcie urodzinowym.

– Będę za dwadzieścia minut.

– Nie trzeba. – Sam skinęła na strażnika. – Jestem pewna, że Wes odprowadzi mnie do samochodu.

– Wes, łaski bez. Gdzie był,jak ktoś się tu włamał? Dlaczego nic nie słyszał? Dlaczego alarm się nie włączył? Czekaj na mnie i zadzwoń po gliny. Szybko. Jużjadę.

– Nie musisz…

Rozłączył się.

– Lepiej sprawdź kuchnię – powiedziała do Wesa. Odłożyła słuchaw¬kę i wtedy coś •zrozumiała. Ty dzwonił na pierwszą linię, bo taki numer był w książce i w biurze numerów. Kiedy pierwsza linia była zajęta, roz¬mowy automatycznie przełączały się na linię drugą, potem trzecią, w za¬leżności od tego, jakie było obciążenie.

Ale John dzwonił na dwójkę nawet wtedy, kiedy wszystkie linie były wolne. Skądś znał numer. Albo był w budynku, pracował dla firmy tele¬fonicznej i miał dostęp do rejestrów telefonicznych, albo pracował w WSLJ.

Czy to możliwe? Czy stał za tym ktoś z rozgłośni? Jak inaczej tort trafiłby do kuchni? Albo John, albo jego wspólnik znali zakamarki tego


starego domu, wiedzieli, jak pracuje WSLJ i prowadzili osobistąkrucja¬tę przeciwko niej.

Kto?

George Hannah? Tiny?

Melanie? Eleanor?

Ufała im wszystkim, a ci, których mniej znała – Gator i Rambling' Rob, technicy i handlowcy, nawet Melba – byli częścią jej rodziny, tu w Nowym Orleanie.

Jest wśród nich ktoś, kto cię nienawidzi, Sam. Ktoś, kto chce cię śmiertelnie przerazić.

Patrzyła na milczący telefon i sygnalizatory. Cisza. Zdjęcia sławnych ludzi, nagrody w ramkach, lalki voodoo i małe aligatory – wszystko błysz¬czało w świetle jarzeniówki i wyglądało makabrycznie.

Ten, kto to robił, dobrze się dziś postarał.

Nie poczuje się bezpieczna, dopóki nie dowie się, kto za tym wszyst¬kim stoi.

Rozdział 22

Wszystko przez ciebie..

Ty nie słuchał podszeptów sumienia, a poczucie winy nie opusz¬czało go, kiedy otwierał drzwi samochodu i gwizdnął na psa. Miał po¬czucie, że w jakiś sposób obudził czyjeś zainteresowanie Annie Seger. Znał tę historię na wylot, ale nie mógł dojść do tego,jakjego pomysł na książkę mógł kogoś zainteresować.

Nikt nie wiedział o jego projekcie, tylko wydawca, agent i on. Nie był nawet do końca szczery z Sam i kiedy to się wyda, będzie wściekła jak diabli.

Sasquatch wybiegł zza rogu i wskoczył na tylne siedzenie.

– Bądź grzeczny – ostrzegł go Ty, usiadł za kierownicą i włożył klu¬czyk do stacyjki. Nie miał zamiaru przyczynić się do popełnienia nowe¬go przestępstwa, nie chciał też wiązać się z Sam, chociaż od początku miał zamiar ją poznać.

Wrzucił bieg, silnik ryknął i Ty Włączył światła. Ulica była pusta, dom Sam ciemny i tylko na werandzie pani Killingsworth paliła się lampa.

Chęć poznania Samanty Leeds i dowiedzenia się, co wie o sprawie, przerodziła się w coś wielkiego. Zanim Ty zabrał się do rzeczy, jakiś John zaczął dzwonić do jej programu. Potem ta druga sprawa – szepczą¬ca dziewczyna, która podawała się za Annie. O co w tym, do diabła, chodziło? Kim ona była?

Zwolnił przed znakiem stopu, skręcił i popędził przez przedmieścia Cambrai ku widocznemu w oddali centrum miasta.

Przez głowę przelatywały mu nazwiska osób związanych ze sprawą Annie Seger. Jej matka – Estelle, zimna, religijna suka i Wally, biologiczny ojciec, facet, który ciągle zmieniał pracę. Potem był jeszcze brat – Kent – półtora roku starszy i nie tak popularny jak siostra. Wychowywał ją Jason Faraday, ojczym – ambitny pan doktor. Jej chłopak, Ryan Zimmerman, na początku wzorowy uczeń i kapitan drużyny hokejowej, wplątał się w narkotyki i im¬prezował. Najlepsza przyjaciółka Annie, Priscilla "Prissy" McQueen, bez¬troska i złośliwa nastolatka, podkochiwała się w chłopaku Annie.

Skręcił i zobaczył światła centrum Nowego Orleanu. Sięgnął po te¬lefon i wystukał numer. Musiał wezwać pomoc, mimo że tego nie chciał.

Obawiał się, że komuś może stać się krzywda.


Zadzwonił telefon.

Nie, pomyślał Bentz i otworzył oczy w ciemności. Tylko nie teraz.

Telefon dzwonił uporczywie.

Przekręcił się na bok, zerknął na zegarek i jękną!. Druga trzydzieści nad ranem. Spał zaledwie od dwóch godzin i wiedział, że usłyszy złe wieści. Nikt nie dzwoni w środku nocy, żeby pogadać. Włączył nocną lampkę i chwycił słuchawkę.

– Bentz – powiedział i pr;,.:etarł twarz dłonią, próbując się obudzić.

– Chyba mamy jeszcze jedną. – Głos Montoyi brzmiał przytomnie, jak na tę porę..

– Do diabła. – Bentz spuścił nogi z łóżka. Oprzytomniał natychmiast i przypomniał sobie o ostrzeżeniu, jakie dostała Samanta Leeds. -Gdzie?

– Obok Garden District – powiedział Montoya i podał adres. – Drugie piętro.

– Taka sama sprawa?

– Podobna, ale nie identyczna. Lepiej przyjedź. – Powtórzył adres.

– Daj mi dwadzieścia minut. Niech nikt niczego nie dotyka.

– Przecież wiem – oznajmił Montoya i się rozłączył. Bentz był ciekaw, dlaczego to nie on pierwszy dostał wezwanie. Odłożył słuchawkę, złapał parę dżinsów, które rzucił w nocy na łóżko, i wyciągnął buty spod komody. Nie za~racał sobie głowy skarpetkami. Wciągnął jakąś koszul¬kę• Jednym ruchem zgarnął z nocnej szatki kluczyki, odznakę, kaburę i glocka. Szybko założył marynarkę i wcisnął na głowę czapęczkę Saint¬sów. Popędził schodami do wyjścia.

Była druga trzydzieści w nocy i upał nie do wytrzymania. Po kilku mi¬nutachjuż był spocony. Podbiegł do samochodu, włączył silnik i zapiął pasy.

Następna martwa kobieta.

Nie powinien tak się przejmować doktor Sam.:…- pomyślał – i tymi cholernymi listami z pogróżkami. Przynajmniej nie wtedy, kiedy w mie¬ście zdarzały się morderstwa, które powinny zostać rozwikłane.

Tylko że te zabójstwa mogły mieć jakiś związek z doktorką z radia. Opony zapiszczały, kiedy zbyt szybko wziął zakręt. Wszedł na poli¬cyjną częstotliwość i usłyszał meldunek o kłopotach w dzielnicy fran¬cuskiej. Podali adres i Bentz wiedział, który to budynek. Chodziło o WSLJ. Był już pewien, że to znów problemy pani psycholog. Poczuł ucisk w żołądku i pomyślał, że John ostrzegł ją i znów zaatakował.

Czekała go ciekawa noc.

Pędził jak szalony i po chwili dotarł pod adres podany przez Mon¬toyę i zaparkował pomiędzy dwoma radiowozami. Noc pyła lepka i pra¬wie bezwietrzna. Pot płynął mu po plecach, gdy przepychał się przez tłum, który zdążył się zebrać wokół wielkiego starego bloku.