Bentz wierzył mu. David Rosś mógł teoretycznie mieć coś wspólne¬go z zabójstwami, gdyby pociągał za sznurki, kierował mordercą jak kukiełką lub go wynajął, ale seryjni mordercy nie działali w ten sposób. Podniecało ich samo zabijanie, a gdyby to było morderstwo na zlecenie, nie zginęłyby inne kobiety, a Ross nie przyszedłby tutaj. Nie, on nie był Johnem, mordercą z różańcem, jak nazwał go Bentz. Manekin w Cen¬trum Boucher miał różaniec na szyi, a ślady na szyjach ofiar miały taki sam wzór jak modlitewne paciorki. Dziwny znak na szyi Leanne Jaquil¬lard pochodził naj prawdopodobniej od krzyżyka.

– Ma pan nam jeszcze coś do powiedzenia? – spytał Bentz.

– Tak. Złapcie go. – Nozdrza Davida rozszerzyły się, jakby poczuł nieprzyjemny zapach. – Aresztujcie albo zabijcie drania, ale zabierzcie go z ulicy, zanim dopadnie Samantę•


– Dość tego. Odchodzę – oznajmiła Melanie, nie mogąc opanować drżenia w głosie. Była tak wściekła, tak wkurzona, że kiedy stała przed biurkiem Eleanor Cavalier, cała dygotała.

– Zadzwonię do ciebie – powiedziała Eleańor i odłożyła słuchaw¬kę, a potem spojrzała na Melanie.

– Siadaj i porozmawiajmy. Nie możesz tak po prostu odejść. Mu¬sisz dać dwutygodniowe wypowiedzenie i…

– Nic z tego. Nie po tym, jak mnie potraktowano. Kiedy brałam tę pracę powiedziano mi, że awansuję, że z moim dyplomem i doświad¬czeniem z psychologii, będę w kolejce do własnego programu.

– Kiedyś tak – powiedziała Eleanor i jeszcze raz wskazała jej krze¬sło. – Może się tak zdarzyć.

– Może. – Melanie parsknęła ironicznie. – Może! Jezu, Eleanor. Mam dyplom licencjata i znam się na technicznych sprawach tak dobrze jak Tiny, na litość boską! Zastępowałam Samantę, kiedy wyjechała. Byłam taka zła? – Nie, oczywiście, że nie.

– Do kogo dzwonisz, gdy jesteś chora? Co? Do mnie. – Pokazała na siebie kciukiem. – To nie ma sensu, Odchodzę stąd! – powiedziała i ob¬róciła się na wysokich obcasach, o mało nie wpadając na Ramblin' Roba, który stał na środku korytarza. Stary cwaniak podsłuchiwał. Najego widok dostała gęsiej skórki. Zresztą reagowała tak na wszystkich,. George Han¬nah był starym zboczeńcem, a Gator też miał jakieś ciemne sprawki na sumieniu. Melanie nawet nie chciała zastanawiać się, jakim był popa¬prańcem i co robił za zamkniętymi drzwiami. Mogła się tylko domyślać. Jego oczy… przyprawiały ją o dreszcze. Właściwie nie wiedziała, dla¬czego siedziała tu tak długo. Rozmawiała z Trish LaBelle i miała na¬dzieję na pracę w WNAB. Tak'powinna zrobić. Nie będzie musiała mieć więcej do czynienia z Tinym. Boże,jaki on był beznadziejny, o mało nie umierał, gdy zbliżała się Samanta.

Podeszła do schodów i popędziła na dół. Tyle poświęciła tej choler¬nej stacji, kawał życia oddała Nocnym wyznaniom. Oczywiście nikt nie wiedział, jaka była kreatywna. Była nie tylko posłusznym pracownikiem, z wiecznym uśmiechem na twarzy, gotowa nadstawiać karku za wszyst¬kich, ale zrobiła coś ponad plan, uczyniła krok w kierunku odebrania stanowiska Sam, a przynajmniej takjej się wydawało.

Otworzyła ramieniem drzwi, minęła ociężałego ochroniarza i tym razem mu nie pomachała. Knuła i spiskowała za plecami Sam, a teraz wszystko na nic.

Wyszła na ulicę i uderzyła ją fala gorącego powietrza. Sięgnęła do torebki po okulary. Było potwornie gorąco. Może powinna przeprowa¬dzić się do innego miasta, chłodniejszego, mniej parnęgo… ale nie mo¬gła. Jeszcze nie. Była znana w Nowym Orleanie.

Teraz mogła to wszystko wsadzić gdzieś, jeśli nie złoży wymówienia. Ostre słońce odbijało się od chodnika, kiedy szła na parking, gdzie zostawiła swój mały samochód. Pomyślała, że to, co ją spotkało, było bardzo niesprawiedliwe.

Nikt w WSLJ nie wiedział, ile poświęciła, ile dała z siebie i jak planowała ścieżkę kariery.

Skrzywiła się trochę, kiedy pomyślała, jak daleko się posunęła. Oka¬zja nadarzyła się sama, kiedy Sam poprosiła Melanie o opiekę nad do¬mem i kotem.

Melanie z radościąz niej skorzystała. Kiedy Sam wyjechała do Mek¬syku, Melanie wprowadziła się do przytulnego domu nad jeziorem Pont¬chartrain. Przeszukała rzeczy Sam i znalazła notatki o Annie Seger na wstrętnym, pełnym robaków strychu. Kiedy była sama, przymierzała nawet ubrania Sam.

Czuła się zepsuta i szalona, kiedy zaprosiła nowego chłopaka do za¬bawy w łóżku Sam. Ubrała się w jedną z jej nocnych koszul, białą, ko¬ronkową, na cienkich ramiączkach i zapaliła świece. Potem nastąpiła orgia, w jakiej nigdy przedtem nie brała udziału. Po wszystkim nie mo¬gła usiedzieć z bólu w samochodzie. Jej faceta podnieciło samo to, że kochali się w łóżku Samanty. Melanie wyszeptała mu do ucha, że w tym domu zazdrosny kochanek zabił swoją dziewczynę – to rozochociło go jeszcze bardziej.

Potem, kiedy Melanie opowiedziała mu o Annie Seger, wymyślił intrygę – śmiałą i ponurą – takąjak on sam. Zachęcił Melanie do po¬straszenia Sam, do podrzucenia jej listu w samochodzie i ustawieniu manekina w Centrum Boucher. Zmieniła głos i nagrała taśmę, na któ¬rej podała się za Annie – nagrali rozmowę na magnetofonie Sam i na jej kasecie. Potem puścił tę taśmę, kiedy zadzwonił do radia. Efekt był przerażający.

Był świetny. Dodawał Melanie otuchy, mówił, że osiągnie coś w ży¬ciu tylko przez ofiarę i wykorzystanie wszelkich środków, żeby dotrzeć do celu. Trochę nie podobały jej się jego telefony i podawanie się za Johna, ale wiedziała, że zrobił to z miłości do niej, po to, by Sam odeszła i Melanie została gospodynią Nocnych wyznań.

Tylko że nic z tego nie wyszło. Sam została w rozgłośni, a program, miał więcej słuchaczy właściwie dzięki wysiłkom Melanie. Doszło do tego, że w WSLJ chcieli rozszerzyć audycję, a ją zupełnie pominąć.

Cholera.

To było nie tylko niesprawiedliwe, ale i głupie. Melanie mogła pra¬cować zamiast Sam z zamkniętymi oczami. Była młodsza, inteligent¬niejsza i gotowa zrobić wszystko, żeby wypromować siebie i program.

Pocąc się, maszerowała rozgrzanym chodnikiem. Weszła na parking.

Samochód był rozgrzany jak piec, ale Melanie nie zwracała uwagi. Opu¬ściła szybę po stronie kierowcy i odetchnęła gorącym powietrzem. Była zła i potrzebowała rady, poważnej rady od kogoś, kogo obchodził jej los, jej kariera i potrzeby.

Była tylko jedna taka osoba.

Chwyciła za telefon i wcisnęła automatyczne wybieranie numeru swojego chłopaka. Porozmawia z nim, opowie mu co się dzieje. Może on ją uspokoi. Spotkają się i uczcząjej wolność.

A jak będzie miała szczęście, to będą się kochać. Ostatnio rzadko to robili i myślała, że to z powodu kokainy, ale dziś w nocy może będzie miała szczęście.

Czekała na połączenie i bawiła się kluczami i breloczkiem w kształ¬cie tablicy rejestracyjnej z jej imieniem. Chłopak dał jej to po tym, jak pożyczyła mu kiedyś samochód. Dotknęła palcem wypukłych liter, a wte¬dy odebrał telefon.

– Halo? – Jego głos zabrzmiał jak balsam.

– Boże, dobrze, że cię złapałam. – Walczyła ze łzami. – Miałam niezły dzień w pracy. Właśnie odeszłam.

– Dlaczego?

– Stacja rozszerza program Nocne wyznania. Będą teraz codziennie, ale nie chcą, żebym prowadziła nawet jedną noc. To sprawka doktor Sam albo kogoś innego. – Oparła się o siedzenie. – Coś mi tu śmierdzi.

– Więc dobrze zrobiłaś.

– Mam nadzieję. Zadzwonię do WNAB.

– Poczekaj z tym. Podjadę po ciebie i gdzieś pójdziemy? Co ty na to?

– Mogę być kiepskim towarzystwem.

– Niemożliwe – roześmiał się. – Mam coś, co ci poprawi humor.

– Co?

– Niespodzianka – mówił niskim, seksownym głosem.

Poczuła dreszcz emocji. Lubiła tę jego tajemniczość.

– Spodoba mi się?

Powiedzmy tak: to będzie noc, którą zapamiętasz do końca życia. Obiecuję•


Ojciec John stał przed pomnikiem Andrew Jacksona, wyłączył telefon.

Uśmiechnął się do siebie. Wszystko szło doskonale… jak z bożą pomocą.

Przez ciemne okulary obserwował mima, który zabawiał przechod¬niów tuż przy bramie do parku. Widział, jak Melanie opuszcza budynek WSLJ i spodziewał się, że zadzwoni do niego i będzie chciała się z nim zobaczyć. Zawsze chciała się spotykać. Mimo że na zewnątrz robiła wra¬żenie energicznej i niezależnej, miała słabości i potrzeby, jak każda sa¬motna dziewczyna odrzucona przez rodzinę. Była łatwym celem.

Zamyślony patrzył na katedrę świętego Łukasza. Jej białe ściany ośle¬piały w słońcu, a wysokie iglice zakończone krzyżami odbijały się na tle nieba. W środku byli wierni i ciekawi.

Ruszył ścieżką do metalowej bramy małego parku. Melanie Davis była bardzo pomocna, ale spełniła już swojo zadanie. Pomogła mu osią¬gnąć cel i nie miała pojęcia, kim on jest. Była taka chętna, tak łatwo dała sobą manipulować. Szukał znajomości z nią, kiedy dowiedział się, że pracuje w radiu jako asystentka doktor Sam. Poderwał ją w barze na Bourbon. Po kilku dniach poznał jej słabości, odkrył jej wielkie ambicje i wykorzystał je na swoją korzyść i na zgubę Samanty Leeds.

To było takie proste.

Zawsze wszystko szło mu tak łatwo, pomyślał, kiedy mijał otwartą waliz¬kę mima z kilkoma dolarami w środku. Spod nóg uciekło mu stado gołębi.

Tak łatwo, jak poznał słabości Melanie, odkrył również potrzeby swo¬jego więźnia. Wzbudził w nim głód substancji chemicznych, które dawał mu do połknięcia, wdychania lub wstrzykiwał. Ojciec John chętnie zaspo¬kajał ten głód. Podawał mu środki, które osłabiały ciało. To była jego ta¬jemnica, klucz do sukcesu – szukanie słabości wroga, odkrywanie jego potrzeb i podtrzymywanie uzależnień – wszystko dla własnych korzyści.

Skręcił z Dekatur na North Press i przyspieszył kroku. Wkrótce na¬dejdzie noc. Lubił ciemności, a dziś nie mógł się doczekać, jak Melanie Davis zapłaci za grzechy.

Minął stary francuski bazar i ruszył ku rzece. Czuł jej ciężki wilgot¬ny zapach. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął świętą broń. Poczuł ostre krawędzie pętli i wiedział, że nie sprawi mu zawodu. Serce zaczęło mu bić szybciej, kiedy przeciął tory tramwajowe i ruszył pod górę po trawie. Popatrzył na leniwe wody Missisipi. Boże, wspaniała rzeka. Szeroka, dzika i uwodzicielska..

Zamknął oczy i rozmyślał o zbliżającej się nocy i o Melanie Davis.

Przesuwał paciorki różańca – słodki instrument do zabijania grzeszników.

Melanie spotka największe zaskoczenie w życiu.

Nie wiedziała tylko, że będzie to zarazem ostatnia niespodzianka.

Rozdział 33

– Coś wisi w powietrzu -: powiedział Montoya. Był spięty i zdenerwo¬wany. Jego ciemne włosy błyszczały w mocnym świetle w kuchni Bentza. Na stole obok plastikowego pudełka, różnych naczyń, talerzy i garn¬ków, a nawet starego opakowania po margarynie, leżały trzy różańce.

– O co chodzi? Co masz na myśli? – Bentz podniósł jeden paciorek i obrócił w palcach. Był plastikowy i okrągły.

Montoya sięgnął do lodówki i wyciągnął butelkę słabego piwa.

– Masz coś mocniejszego?

Bentz pokręcił głową.

– Jeśli chcesz się napić, to dwa bloki stąd jest bar.

– Jesteś po służbie.

– Nigdy nie jestem po służbie – mruknął Bentz.

– Cholera. – Montoya zerknął,na prawie pusty kubek po kawie, kawałek czerstwego chleba i pojemnik z resztką masła orzechowego – tyle zosta¬ło z obiadu Bentza. Montoya odkręcił zakrętkę. – To nie po amerykańsku.

– Bez tłuszczu, bez alkoholu i bez nikotyny. Tak jest, kiedy się sta¬rzeJesz.

– Masz dopiero czterdzieści lat, na rany Chrystusa… tylko nie mów mi, że seksu też nie ma, bo nie chcę słuchać takich rzeczy. – Montoya wyciągnął nogą jedno krzesło i usiadł na nim. – A to co? – Pokazał na stół, gdzie Bentz przeprowadzał eksperyment.

– A co ci to przypomina? – zapytał Bentz. Montoya łyknął piwa.

– Projekt lampy kempingowej.

– Zgaduj dalej – powiedział Bentz.

– Dobra, widzę różańce. Tego używa morderca. Myślałem, że to już ustalone. Sprawdziliśmy rany i wiemy, że ten wariat dusi ofiary różań¬cem. Zresztą zostawił jeden na manekinie na balu. Więc jest szurniętym katolikiem. Sporo takich mamy.

– Uważaj. – Przyszpilił Montoyę wzrokiem. – Ja teżjestem katolikiem.

– Ja też, ja też… no, byłem.

– Kiedyś będziesz znowu – przepowiedział Bentz. – Wszyscy do tego wracamy.

– Na starość?

– Tak. A teraz patrz. To kopia tego, który znaleźliśmy na manekinie. – Bentz owinął pierwszy różaniec z jasnymi paciorkami wokół dło¬ni. Potem włożył obie ręce do dużej plastikowej torby i poruszał nimi. Koraliki rozdzieliły się i rozsypały, wpadając do torby. – Nie jest zbyt mocny – zauważył. – Nie nadaje się na narzędzie zbrodni.

– To teżjuż wiemy. – Montoya sięgnął o pudełka i wyjął trzy koraliki na żyłce. – Gdzie kupiłsuperrnocną wersję?.

– Nigdzie. – Bentz podniósł jeden koralik,i popatrzył na niego pod światło… – Moim zdaniem, sam go zrobił. Wybrał ostre korale, takie, któ¬re mogą skaleczyć skórę i mocny drut.