– Mówi doktor Sam. Kończymy nasz program. Wszystkiego dobre¬go Nowy Orleanie. Dobranoc wszystkim. Niech Bóg was błogosławi. Nieważne, jakie dziś macie problemy, jutro też jest dzień… Słodkich snów…

Nacisnęła guzik i puściła serię reklam, odepchnęła mikrofon na bok i odsunęła krzesło. Zrzuciła słuchawki, złapała kulę, wstała z wysiłkiem i z trudem łapiąc oddech, wydostała się z kabiny.

– Jak ten facet zdołał się dostać na antenę?! – krzyknęła, kiedy spo¬tkały się z Melanie na korytarzu.

– Okłamał mnie, i tyle! – Melanie była czerwona na twarzy, zaci¬skała zęby i przyjęła postawę obronną. – Gdzie, do cholery, jest Tiny? ¬Nerwowo przemierzała korytarz. – Ma zaledwie pięć minut, żeby usta¬wić następny program. – Rozejrzała się dookoła.

– Zapomnij o nim. Jak było z tym ostatnim telefonem? – Sam trzę¬sła się w środku. Była wściekła i przerażona.

– Nie wiem. – Rodrażniona Melanie uniosła w górę ręce. – Nabrał mnie. Powiedział, że chce coś dodać o… raju… raju utraconym… Spieprzyłam to, tak? No, ukrzyżuj mnie za to!.

Sam skrzywiła się, słysząc jej słowa.

– Tylko bez biblijnej retoryki, dobrze?

– Już i tak po wszystkim. To się więcej nie powtórzy! Powiedziałam "przepraszam".

– W cale nie powiedziałaś. Zawaliłaś sprawę. Do ciebie należy spraw¬dzanie dzwoniących i… – Samanta nie dokończyła, ponieważ nagle zro¬zumiała, że bez powodu wyżywa się na asystentce. Odetchnęła głęboko i zmusiła się do opanowania emocji. – Przesadzam.

– Amen… ojej, przepraszam. Miałam nie używać słów z Biblii. ¬Melanie zrobiła w powietrzu znak cudzysłowu i Sam mimowolnie za¬chichotała.

– Zapomnij o tym.

– Spróbuję. – Melanie nadal rozglądała się za Tinym i chodziła w tę i z powrotem po wąskim korytarzu. W sadzała głowę w drzwi otwartych po¬koi i szarpała klamki tych zamkniętych na klucz. – Lepiej, żeby się:zjawił…

– Raj – mruknęła Sam do siebie, kiedy dotarło do niej, jakie wrażenie zrobiło na niej to, co mężczyzna powiedział Melanie. Oparła się ciężko o szklaną ścianę oddzielającąją od świętego składziku płyt Ramblin ' Roba. ¬Nie miał namyśli romantycznego raju… tylko Raj utracony Miltona.

– Co?

– Ten facet, który dzwonił, miał na myśli dzieło Miltona o szatanie wyrzuconym z nieba.

Melanie stanęła jak wryta.

– Tak sądzisz? – Uniosła pytająco brwi. – Chcesz powiedzieć, że lubi starą literaturę, czy coś w tym stylu? – Nie była przekonana.

~ Tak… Jestem pewna. Tam jest wszystko o grzechu, odkupieniu i karze – powiedziała Sam. Postanowiła powiedzieć Melanie prawdę.

– Ten facet już kiedyś do mnie dzwonił. Zostawił mi wiadomość na automatycznej sekretarce, kiedy mnie nie było.

– Co? – Melanie natychmiast zapomniała o Tinym. – Dzwonił jak byłaś w Meksyku?

– Właśnie tak.

– Ale… poczekaj. Myślałam, że masz zastrzeżony numer… że nie ma cię w książce telefonicznej.

– Nie ma, ale są sposoby, żeby poznać numer. Żyjemy w świecie peł¬nym technicznych wynalazków. Każdy może się włamać do komputera, zdobyć dane o kartach kredytowych, numer ubezpieczenia albo prawa jaz¬dy. Nietrudno znaleźć numer telefonu, jeśli tylko wiesz, jak to zrobić.

– Tak samo można oszukać osobę sprawdzającą w radiu rozmowy telefoniczne – Oczy Melanie spochmurniały. – Przykro mi, Sam – po¬wiedziała w końcu. – Oszukał mnie. – Odgarnęła włosy z czoła i doda¬ła. – Więc kto? Twój osobisty szurnięty prześladowca? O, przepraszam, ale ten facet nie jest całkiem normalny.

– Moja specjalność. Przecież jestem psychologiem, zapomniałaś? Usłyszały czyjeś kroki i zza rogu wyszedł Tiny, który o mało nie po¬trącił Melanie.

– Hej, uważaj – powiedziała i obrzuciła go charakterystycznym spoj¬rzeniem. – Do następnego programu zostało kilka minut. Gdzie, do dia¬bła, byłeś?

– Na dworze.

– Jezu! Przecież powinieneś mieć przygotowane nagranie do puszczenia.

– Nie martw się – rzucił Tiny przez ramię. Miał wilgotny płaszcz, a kiedy szedł do kabiny zwolnionej przez Sam, unosił się za nim zapach dymu papierosowego. – Wszystko mam gotowe.

Przez ciebie dostanę zawału.

– Dlaczego? Nie jesteś kierownikiem stacji.

– Wiem, ale…

– Odczep się, Melanie. Powiedziałem, że wszystko jest pod kontrolą. – Tiny spiorunował ją wzrokiem, a Melanię, która szybko wpadała w złość, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. – Po prostu zrób to – dodał.

Sam pomyślała, że właściwie może już iść. Była zmęczona, zdener¬wowana i zaczynała ją boleć kostka.

– Zobaczymy się jutro – powiedziała i rus4yła do pokoju. Chwyciła płaszcz przeciwdeszczowy i torbę, i skierowała się do wind. Wciąż była zdenerwowana, a stary budynek, kręte korytarze, zapach pleśni i ciemne pokoje wydały się jej jeszcze bardziej ponure niż zwykle..

– Dość tego – mruknęła, kiedy winda zatrzymała się na pierwszym piętrze. – Masz zbyt bujną wyobraźnię. – Przy drzwiach wejściowych wsunęła kartę w automatyczny zamek i wyszła w wilgotną noc.

Powietrze było lepkie i gęste, gorące i nieprzyjemne. Wąskimi ulica¬mi sunęło kilka samochodów. Poczuła ciężki zapach rzeki, a uliczne la¬tarnie oświetlały palmy na skwerze Jacksona. Po ulicach chodzili jesz¬cze ludzie i Sam zaczęła się zastanawiac, czy ktoś z nich mógł być jej rozmówcą, prześladowcą, którego delikatny głos mroził jej krew w ży¬łach.

Zatrzymała taksówkę i podczas jazdy obserwowała ludzi, którzy bez względu na porę dnia i nocy zawsze byli na ulicach.

Jeden z mieszkańców tego miasta mści się na mnie. Dlaczego? Z ja¬kiego powodu chce, żebym zapłaciła za grzechy? Kim on, do diabła, jest? A najważniejsze – jak bardzo jest niebezpieczny?

Oparła się o siedzenie i miała nadzieję, że koszmar się skollczył. M꿬czyzna, John skontaktował się z nią. Może teraz zostawi ją w spokoju.

Ale kiedy mijała ciemne ulice miasta, przypońmiała sobie o podziu¬rawionym zdjęciu, i nagle ogarnęła ją przerażająca pewność, że to do¬piero początek.

Rozdział 3

Księżyc zasłaniały gęste, czarne chmury. Padał deszcz, a wiatr wzma¬l "\gał ~ię i na zwykle spokojnym jeziorze Pontchartrain pojawiły się spienione bałwany letniego szkwału. Żaglówka Tya Wheelera kołysała się ostro zdana na łaskę wiatru, żagle łopotały, a przez pokład przelewa¬ła się ciemna, mętna woda. Ty uświadomił sobie, że jego wyprawa była idiotyczna – znalazł się z pewnością w złym miejscu o nieodpowiedniej porze. Powinien opuścić żagle i włączyć cholerny silnik, ale bał się, że go zepsuje. Poza tym lubił igrać z siłami natury.

Przyszło mu do głowy, że los daje mu szansę, którą za wszelką cenę powinien wykorzystać.

Stanął pr;~y sterze na szeroko rozstawionych nogach. Zmrużył oczy i po¬patrzył przez najmocniejszą lometkę,jaką udało mu się zdobyć. Skupił wzrok na rozpadającym się starym domu, w którym mieszkała Samanta Leeds.

Doktor Samanta Leeds, poprawił się. Cholerna pani doktor z tytu¬łem naukowym. Miała tyle dyplomów, że zapierało dech, i uzurpowała sobie prawo do dawania ludziom rad, nie biorąc pod uwagę tego, że niektórym z nich może wyrządzić krzywdę.

Zesztywniał, kiedy dostrzegł ruch za zasłoną. Zobaczył ją. Zacisnął palce na śliskiej lornetce i obserwował jak zwykły podglądacz, że ko¬bieta chwiejnym krokiem chodzi po domu. Popatrzył na zegarek. Była trzecia piętnaście nad ranem.

Kobieta była bardzo piękna – oficjalne zdjęcia, które widział, nie kłamały – teraz była jeszcze ładn'iejsza z potarganymi włosami, na wpół rozebrana. Doktor Leeds miała na sobie nocną koszulkę zapiętą ty Iko na kilka guzików, ledwie zasłaniającą górną część długich, opalonych ud. Stąpała nierówno po pokoju oświetlonym lampami od Tiffany'ego, peł¬nym starych mebli – chyba antyków. Dostrzegł też gips na lewej nodze, który sięgał od kostki aż do łydki. O tym też słyszał. Miała jakiś wypa¬dek w Meksyku.

Zacisnął usta i przytrzymał udem ster. Poczuł, jak krople deszczu płyną mu po plecach pod sztormiakiem. Wiatr zerwał mu kaptur i roz¬wiewał włosy, ale on nie przestawał obserwować domu ukrytego wśród drzew. Hiszpański mech wi'siał na:grubych gałęziach i powiewał na wie¬trze. Deszcz spływał po mansardowych oknach i wylewał się z rynien. W świetle okna dostrzegł jakieś zwierzę – chyba kota, który szybko znik¬nął w mokrej kępie krzewów okalających werandę.

Ty skierował lornetkę na okno. Na m.oment stracił Samantę z oczu, by po chwili zobaczyć jążnowu, jak schyla się i sięga po kulę. Koszulka podciągnęła się do góry i jego oczom ukazały się białe koronkowe majteczki obciskające okrągłe, jędrne pośladki. r

Poczuł pulsowanie w kroczu i przyjemny dreszcz. Zaciskając zęby, zignorował zwykłą męską reakcję• Nie zwracałteż uwagi na krople desz¬czu, które kłuły w twarz i zalewały szkła lornetki.

Nie chciał myśleć o nIej jak o kobiecie.

Potrzebował jej i zamierzał ją okłamać i wykorzystać. Nic więcej. Boże, ależ ona jest ładna, i te nogi…

Wyprostowała się tak nagle, jakby poczuła, że ją obserwuje. Odwróciła się, podeszła do okna. Rude włosy m,iała tak potargane, jakby dopiero wstała z łóżka, na twarzy ani śladu makijażu. Zmrużyła oczy i wpatrywała się w dal. Może dQstrzegła zarys łodzi ijego sylwetkę przy sterze? Zupełnie jakby odgadła jego myśli, nagle spojrzała w jego stronę. Popatrzyła ku niemu tak, jakby wzrokiem chciała pr;z:eniknąć ciem¬ne zakamarki jego duszy.

Niemożliwe, była za daleko, a noc była bardzo ciemna. Wyobraźnia płatała mu figle.

Szansa, że dostrzegła światła łodzi i białe żagle była niewielka, a je¬śli nawet widziała zarys sylwetki, to bez lornetki nie mogła go rozpo¬znać ani domyślić się, co myśli i jakie ma zamiary.

Całe szczęście.

Czas na spotkanie twarzą w twarz nadejdzie później. Będzie się musiał postarać, żeby szybko osiągnąć swój cel. przez chwilę poczuł lek,kie wyrzuty sumienia i zacisnął zęby. Nie miał czasu na domysły. Był zde¬cydowany i kropka. Podniosła rękę, zasunęła żaluzje i zniknęła.

Szkoda, bo widok był bardzo przyjemny i Ty wiedział, że nie będzie mu łatwo.

Samanta, na własne nieszczęście, była zbyt ładna.


_ Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – zapytał David po raz piąty w ciągu dziesięciu minut. Trzymając przy uchu bezprzewodowy telefon, Sam podeszła do okna w sypialni i popatrzyła w nieprzyjemne ciemności. Jezioro Pontchartrain było szare, woda kłębiła się niespokoj¬nie, podobnie jak chmury na niebie.

_ Jak najbardziej. – Żałowała, że opowiedziała mu o swoim prześladowcy, ale kiedy David zadzwonił, pomyślała, że i tak wkrótc.e się dowie. Publiczna tajemnica szybko wyjdzie najaw. – Rozmawiałam z po¬licją i zmieniam wszystkie zamki. Dam sobie radę• Nie martw się•

_ Nie podoba mi się to, Samanto. – Wyobraziła sobie jego zaciśnię¬te usta. – Może powinnaś potraktować to jak coś w rodzaju… ostrzeże¬nia… no,wiesz, znak, że należy zmienić coś w życiu.

_ Znak? – powtórzyła i zmrużyła oczy, patrząc na jezioro rozciąga¬jące się.za jej ogrodem…:… Jakby Bóg chciał mi coś powiedzieć? Dawał mi wskazówki albo…

– Nie ironizuj – przerwał jej.

_ Masz rację. Przepraszam. – Oparła się o krzesło. – Chyba jestem trochę przewrażliwiona. Źle. spałam.

– Nie dziwię się•

Nie wspomniała o łodzi; żaglówka unosiła się na wodzie niedaleko od brzegu i w słabym świetle lamp na nabrzeżu zauważyła cień wielkich żagli i męską sylwetkę. Pomyślała, że być, może to tylko grajej wyobraźni…

_ Gdzie ty właściwie jesteś? – zapytała i sięgnęła do nocnej szafki po jeden z drutów do robótek, które odziedziczyła po matce. W sunęła go pod gips i podrapała się po nodze. Lekarz by się chyba przewrócił, gdyby to zobaczył, ale został w Mazatlan i pewnie nigdy już się nie spotkają

– Jestem w San Antonio i mamy tu istny potop. Stoję w oknie hote¬lu, patrzę na promenadę nad rzeką i widzę ścianę deszczu – nie widać nawet restauracji na drugim brzegu. Niebo po prostu pękło. – Westchnął i jego telefon komórkowy na chwilę stracił zasięg. Po chwili połączenie wróciło. – Mam pokój zjacuzzi i kominkiem. Mogłoby być bardzo miło…

Albo okropnie. Przypomniała sobie Meksyk, i to jak David ją zamę¬czał. Kłócili się bez przerwy. Chciał, żeby wróciła do Houston, a kiedy odmówiła, zrobił się purpurowy na twarzy, a nad jednym okiem zaczęła mu pulsować żyła. Zacisnął pięści i oznajmił jej, że jest idiotką, skoro odrzucajego propozycję. Wtedy zrozumiała, że nigdy jużjej nie przyjmie.

– Myślałam, że dałam ci jasno do zrozumienia, co czuję – powie¬działa, obserwując, jak kropla deszczu spływa zygzakiem po szybie. Wyjęła drut i rzuciła go na stolik.

– Miałem nadzieję, że zmieniłaś zdanie.

– Nie, Davidzie. Nic z tego nie będzie. Wiem, że to brzmi staroświecko i banalnie, ale sądziłam, że ty i ja moglibyśmy…

– … zostać tylko przyjaciółmi – dokończył za nią matowym głosem.

– Nie musisz podkreślać słowa "tylko". Przecież przyjacielski układ to nie tak mało.