– Zapomniałaś, że jestem psychologiem? Przyzwyczaiłam się do takich rzeczy.

– Tak, jasne – mruknęła Eleanor pod nosem i wypadła z pokoju.

– Ona ma rację, mała. – Rob usiadł i odsunął do•tyłu rondo kapelusza. Popatrzył na Sam niebieskimi oczami, które niejedno W życiu wi¬działy. – Obiecaj, że nie zrobisz nic głupiego.

– Postaram się, kowboju Rob – odpowiedziała z udawaną srogo¬ścią• – Słowo honoru – dodała wesoło, ale zamierzała być bardzo ostroż¬na, jeśli mężczyzna zadzwoni jeszcze raz. Jak tylko zorientuje się, że może być niebezpieczny, natychmiast zadzwoni na policję.


Tej nocy, kiedy szła korytarzem z filiżanką kawy w ręku, biura wydały jej się ciemniejsze niż zwykle. W kątach czaiły się cienie, zakamarki spra¬wiały wrażenie głębszych, a korytarze jeszcze straszniejszych. Mimo szcze¬rej rozmowy z Eleanor, Sam była zdenerwowana. Poprzedniej nocy wró¬ciła do domu i nic się nie wydarzyło. Zdawało jej się, że słyszy kogoś na zewnątrz, ale kiedy wyszła na werandę z tyłu domu, nie zauważyła nicze¬go prócz ściany deszczu, a ciszę zakłócało wycie wiatru i dzwonienie dzwo¬neczków. Potem dostrzegła samotną łódź na wzburzonym jeziorze. Przy¬najmniej takjej się wydawało. Zasłoniła żaluzje i zaczęła myśleć o czymś innym. Dlaczego tak się tym wszystkim denerwowała?

Przecież nie była sama. Melanie sprawdzała telefony, a Tiny zaraz przyjdzie upewnić się, że cały sprzęt działa jak należy i programy nagra¬ne na resztę nocy są gotowe do odtworzenia.

Wszystko było po staremu.

Z wyjątkiem kogoś tam – w mieście – kto chce ją śmiertelnie prze¬straszyć.

Jak na razie udało mu się doskonale.

Kiedy zamykała za sobą drzwi dźwiękoszczelnej kabiny i siadała do mikrofonu, była spięta i czuła ucisk w żołądku.

Eleanor i George mieli rację, pomyślała, kiedy z głośników nad biur¬kiem popłynęła muzyka oznajmiająca jej program. Przez ostatnią dobę stacja otrzymała tyle listów i telefonów, jak nigdy przedtem. Rozmowa doktor Sam i Johna wzbudziła zainteresowanie programem i Sam czuła podniecenie w głosach kolejnych rozmówców.

– Dobry wieczór Nowy Orleanie. Witam… – zaczęła jak zwykle.

Potem, wiedząc doskonale, że igra z ogniem, powiedziała:

– Pomyślałam, że zaczniemy dziś tam, gdzie przerwaliśmy wczoraj. Wczoraj zadzwonił ktoś, kto poruszył temat przebaczania, pokuty i grze¬chu. – Kiedy pochyliła się do mikrofonu palce jej drżały. – Przyszło mi do głowy, że warto wrócić do tego tematu. Wiem, że słuchało nas wiele osób i chciałabym poznać wasze zdanie na temat grzechu. – Pierwsza linia telefoniczna zaczęła mrugać, a pozostałe dwie zaświeciły się nie¬mal równocześnie. Po programie Eleanor pewnie ją zamorduje i powie, że sama szuka kłopotów. Ręce miała spocone, a puls przyspieszony, ale chciała znowu porozmawiać z Johnem… żeby dowiedzieć się więcej. Kim on jest? Po co do niej zadzwonił? To musiał być ten sam człowiek, który nagrał się na automatyczną sekretarkę i przysłał jej podziurawione zdjęcie. Dlaczego chciał ją zastraszyć?

Komputer pokazał Sarę na linii pierwszej i Toma na drugiej. Linię trze¬cią zajęła Marcy. Nowy Orlean chciał podyskutować o grzechu, odkupie¬niu, o cytatach z Biblii i wyrazić gorące opinie na temat zapłaty za winy. Zadzwoniło dwóch Johnów, ale żaden nie był tym z poprzedniej nocy. Godżiny mijały i zbliżał się świt, a Sam poczuła mieszaninę ulgi i rozcza¬rowania. Nie chciała wierzyć, że facet tak po prostu dał sobie spokój.

Następny program będzie jutro w nocy.

– Powodzenia Nowy Orleanie. Dobranoc wszystkim, niech Bóg was błogosławi. Nieważne,jakie dziś macie problemy, jutro też jest dzień… Słodkich snów… – powiedziała do cichych taktów muzyki. Zrzuciła słu¬chawki i nacisnęła odpowiednie guziki, żeby puścić reklamy poprzedza¬jące następny program Przy zgaszonych światłach. Po chwili spotkała Melanie na korytarzu.

– Zdaje się, że mój wariat nie miał odwagi się odezwać.

– Rozczarowana? – spytała Melanie, unosząc brwi.

– Chciałam się dowiedzieć, co myśli.

– Może już po wszystkim? Zabawił się wczoraj w nocy i zrezygnował. Poszukał sobie lepszej rozrywki.

– Może… – Sam nie była przekonana. Właściwie miała głupie uczu¬cie, że mężczyzna gra z nią w jakąś grę. Słuchał audycji, wiedział, że czeka na jego telefon i zastosował nową taktykę, żeby ją przestraszyć. – Zapomnij o nim. Poruszyłaś temat, który powinien go sprowoko¬wać – powiedziała Melanie. – Prawdopodobnie się znudził.

– Albo jest ostrożniejszy. Nie wie, że jeszcze nie zgłosiłam tego na policję. Może bał się, że gliny go namierzą.

Melanie ziewnęła.

– Wiesz, Sam, może nie jesteś dla niego tak ważna, jak ci się wyda¬je – powiedziała zirytowanym głosem i dodała: – Pewnie jakiś dzieciak z męskim głosem zrobił ci kawał.

Sam była innego zdania.

– Naprawdę spodziewałaś się, że zadzwoni? – zapytała Melanie. Szły do szatni, a Tiny minął ich biegiem.

– Myślałam, że się odezwie.

– Chciałaś, żeby zadzwonił.

Nie była pewna i zrobiło jej się nieprzyjemnie.

– Zdawało mi się, że jest szansa, że dowiem się dokładniej, o co mu. chodziło wczoraj w nocy. – Oparła się o kulę i nagle coś przyszło jej do głowy. – A kiedy byłam w Meksyku i prowadziłaś za mnie audycję, dzwo¬nił do ciebie?

– Do mnie? – Melanie zaśmiała się delikatnie. – Daję głowę, że nie.

Jest tylko twój. – Być może.

– Samanto! – Z drugiego końca korytarza dobiegł ją głos Tiny' ego. – Masz telefon na dwójce. Mówi, że nazywa się John.

– Co? – Sam zamarła.

– Powiedziałem…

– Słyszałam. – Odwróciła się i pokuśtykała do ciemnego studia, gdzie mrugało światełko linii numer dwa.

– To ten twój facet – wyszeptał Tiny, chociaż nikt inny nie mógł go słyszeć, dopóki Sam nie nacisnęła guzika.

– Nagraj to. – Tiny skinął głową i uruchomił taśmę. Sam chwyciła słuchawki Melanie, pochyliła się nad konsolą i wcisnęła guzik.

– Mówi doktor Sam – powiedziała.

– Tu John. – Głos miał łagodny i opanowany, choć można było wyczuć, że wcale nie jest spokojny. – Twój John. Wiem, że czekałaś na mój telefon, ale byłem zajęty.

– Kim jesteś?

– Tu nie chodzi o mnie.

– Właśnie, że tak. Czego chcesz?

– Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć, że to co się stało, stało się przez ciebie. To twoja wina. Twoja.

Krew zamarła Sam w żyłach.

– Co… co się stało?

– Dowiesz się.

Rozłączył się.

– Czego… czego się dowiem? – zapytała. Telefon milczał. – Chole¬ra. – Zrzuciła słuchawki i patrzyła na konsolę. Chciała, żeby lampka znowu zamrugała, ale linie telefoniczne były głuche. W pokoju było dziw¬nie ciemno i kiedy spojrzała przez szybę zobaczyła własne odbicie, a obok sylwetki Tiny'ego i Melanie – wyglądali jak duchy.

– To był on, prawda? – wyszeptała Melanie.

– Tak. – Sam skinęła głową.

– Lepiej zadzwoń do kogoś. – Tiny podrapał się po zarośniętej brodzie i przygryzł wargę, wpatrując się w ciemną konsolę.

– Na policję? – zapytała.

– Nie! To znaczy nie od razu. – Tiny pokręcił głową i zamyślił się głęboko, mrużąc oczy. – Chyba powinnaś zadzwonić do Eleanor albo do George'a Hannaha.

– Nie mam ochoty budzić George'a – powiedziała Sam. George Hannah nie lubił niepokojących wiapomośCi. Nie byłby zadowolony z te¬lefonu w środku nocy. – Myślę, że nie lubi, kiedy mu przerywają rege¬nerujący sen.

– Ktoś jednak powinien się dowiedzieć.

– Ktoś już wie – powiedziała, myśląc o łagodnym głosie bez twarzy. Wiedział, jak wygląda, gdzie mieszka, czym się zajmuje i jak nawią¬zać z nią kontakt. Ona nie wiedziała o nim nic.

Rozdział 5

– Mamy następną. – Detektyw Reuben Montoya oparł się muskular¬nym ramieniem o framugę drzwi do biura Ricka Bentza w starym kamiennym budynku, w którym mieścił się komisariat. Miał kruczoczarne błyszczące włosy i nienagannie przystrzyżoną kozią bródkę. Kiedy mówił, prezentował garnitur białych zębów, a w uchu nosił złoty kolczyk, który błyszczał w niebieskiej poświacie wiszących nad jego głową jarzeniówek.


– Jeszcze jedna? – Bentz spojrzał na zegarek. Była trzecia piętna¬ście, a on zaczął służbę o siódmej rano i wybierał się właśnie do domu. Za plecami miał wiatrak, który chłodził gorące powietrze, którego nie zdołał oziębić stary klimatyzator.

– Jeszcze jedna martwa prostytutka.

– Gdzie?

– Toulouse i Decatur. Niedaleko browaru Jacksona.

– Do diabła. – Bentz odsunął krzesło.

– Współlokatorka znalazła ją na łóżku.

– Dzwoniłeś do lekarza? – Bentz sięgnął po marynarkę.

– Już jedzie.

– Dotykali tam czegoś? Czy ta współlokatorka coś ruszała?

– Wrzasnęła tylko tak głośno, że obudziła wszystkich w budynku, ale dozorca przysięga, że zamknął drzwi i nikogo nie wpuszczał.

Bentz skrzywił się.

– Wiesz, że to właściwie nie moja działka? Powinieneś zadzwonić do Brinkmana.

– Jest na urlopie, a poza tym to dupek. – Ciemne oczy Montoyi błysz¬czały. – Masz doświadczenie w takich sprawach.

– Miałem, dawno temu – przyznał Bentz.

– Wcale nie tak dawno i nie musisz się wykręcać tylko dlatego, że oficjalnie nie pracujesz w sekcji zabójstw. Więc idziesz, czy nie?

– Jedźmy. – Bentz ruszył do drzwi. Przypływ adrenaliny zastąpił senność. Ruszyli przez salę pełną starych biurek, 'pokonali schody, tu¬piąc butami po starych metalowych płytach i linoleum. Po chwili byli już na I,.Ilicy, gdzie stał nieprawidłowo zaparkowany cywilny wóz Mon¬toyi. Bentz nie zastanawiał się nad konsekwencjami. Brinkman pewnie by się wściekł, ale on wkurzał się o wszystko, a Melinda Jaskiel, szefo¬wa wydziału zabójstw, dała Bentzowi wolną rękę.

Pomimo tego, co stało się w Los Angeles.

Jeśli nie spodoba jej się, że objął tę sprawę, może go w każdej chwili odsunąć i ściągnąć Freda Brinkmana z urlopu w Disneylandzie. Bentz ' wolał zawsze pytać o akceptację, nie o pozwolenie. Bardzo często wpa¬dał przez to w tarapaty.

Montoya uruchomił silnik, a Bentz usiadł obok niego. Prawie dwa¬dzieścia lat młodszy od Bentza, ciężko pracował na każdy awans, wal¬czył z rasowymi uprzedzeniami i biedą. W wieku dwudziestu ośmiu lat został detektywem w policji Nowego Orleanu. Chciał pracować w wy¬dziale zabójstw i robił wszystko, żeby brać udział w śledztwach w spra¬wie morderstw.

Jechał przez ciemne ulice miasta, jakby brał udział w wyścigach.

Włączył syrenę, chwycił papierosa kącikiem ust i zapalił, jednocześnie skręcając ostro. Wycieraczki czyściły szyby z wilgotnego osadu mgły, która spowijała stare budynki i mieszała się z parą wydobywającą się ze studzienek kanalizacyjnych.

Po paru minutach zatrzymali się gwałtownie przed jakimś budyn¬kiem. Montoya wyrzucił papierosa na ulicę, gdzie policjanci już odgro¬dzili miejsce zbrodni żółtą błyszczącą taśmą, żeby powstrzymać gapiów. Pojawiło się kilka ekip telewizyjnych i Bentz przeklinał pod nosem re¬porterów. Dlaczego nie mogli dać policji trochę czasu na wykonanie niezbędnych czynności. Od razu zlatywali się jak sępy.

Ktoś podstawił mu niikrofon pod samą twarz, ale zanim natrętny reporter o azjatyckim wyglądzie zdołał zadać pierwsze pytanie, Bentz warknął:

– Żadnych komentarzy. -l razem z Montoyą, przeskakując po dwa schodki, ruszył w stronę drzwi, tuż obok delikatesów, gdzie umundurowany policjant wpuścił ich do środka.

– Trzecie piętro – mruknął, a Montoya ruszył pierwszy na górę wą¬ską klatką schodową, w której unosił się zapach marihuany, pleśni i ka¬dzidełek. Parę osób stało na korytarzu i wyciągało szyje. Rozmawiali, palili papierosy i rzucali wrogie spojrzenia na drzwi z numerem 3F.

Montoya błysnął odznaką policjantowi, którego Bentz znał z komi¬sariatu. Ten w odpowiedzi wyciągnął swoją. Bentz przypomniał sobie, jak młodszy kolega nieraz przyznawał, że uwielbia to robić. Bentz już dawno przestał się wywyższać i jeśli nauczył się czegoś w Los Angeles, to pokory. Nie było powodów, żeby zachowywać sięjak dupek. Gliniarz mógł-się więcej nauczyć przez delikatność, a nie onieśmielanie innych. Chociaż kiedy Bentz był w wieku Montoyi, też myślał tak samo jak on.

Stanął w drzwiach, rzucił wzrokiem na mały pokój i coś ścisnęło go w żołądku. Zrobiło mu się gorzko w ustach, jak zawsze, kiedy oglądał miejsce morderstwa, ale nikomu się do tego nie przyznawał. Zresztą uczucie mijało, kiedy tylko zabierał się do pracy. Poczuł zapach zwie¬trzałej kawy i krwi – zapach śmierci, który pojawiał się od razu na miej¬scu zbrodni. Z włączonego cicho radia w tle utworu instrumentalnego toczyła się jakaś rozmowa.

– Chcę porozmawiać ze współlokatorką – powiedział.

– Jest w pokoju obok, 3E. Strasznie roztrzęsiona. – Umundurowany Mike O'Keefe skinął głową w kierunku lekko uchylonych odrapa¬nych drzwi. Przez szparę Bentz zauważył bladą, chudąjak patyk kobietę z podkrążonymi oczami, kręconymi brązowymi włosami i niezdrową cerą. Szminka rozmazała jej się na ustach, a tusz spłynął z rzęs ciemny¬mi smugami. Paliła papierosa, sączyła kawę i wyglądała, jakby bała się własnego cienia. Bentz doskonale ją rozumiał.