– Trzymajcie ją tam. Chcę z nią pogadać.

– Pan tu dowodzi? – zapytał O'Keefe i popatrzył na niego wyczekująco.

– Na razie tak.

O'Keefe nie protestował.

Uważnie, żeby nie zatrzeć śladów, Bentz przeszedł koło małego anek¬su kuchennego, gdzie stał jeszcze szklany dzbanek z wczorajszą kawą. Obok, na blacie, który dawno nie widział ścierki, walały się okruchy z tostera. Obdrapany zlew był pełen talerzy, a przy lampie na suficie wisiały pajęczyny.

Część mieszkalna była mała, zajęta prawie w całości przez podwójne łóżko. Na zmiętych prześcieradłach leżała rozebrana do połowy ofiara. Miała na sobie czarne bikini, a wzrok wbity nieruchomo w sufit, na którym leni¬wie obracał się wiatrak. Jakieś trzydzieści lat, biała, ciemnowłosa i lekko umalowana. Na gardle widać było siniaki i drobne rany cięte z zakrzepłymi kroplami krwi, zupełnie jakby zaduszono ją pętlą, która wbiła jej się w cia¬ło – czymś w rodzaju drutu kolczastego, lub metalowej psiej obroży. Jej nogi były szeroko rozrzucone, ramiona złożone razem, palce splecione jak do modlitwy. Sprawca miał czas, żeby ułożyć ją w ten sposób.

Bentz poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku.

– Czas zgonu?

– Na pierwszy rzut oka najprawdopodobniej około północy. Lekarz powie coś więcej.

– Nazwisko?

– Rosa Gillette. Przynajmniej tak twierdzi ta druga i dozorca.

– Jedno łóżko i dwie kobiety?

– Używały tego mieszkania do pracy. Rosa, ta współlokatorka i kilka innych. Trzecia nazywa się Cindy Sweet, znana jako.Słodki Grzech ¬nie znaleźliśmy jej jeszcze. Pracują same i nie mają alfonsa.

– Sprawdźcie to. – Montoya wskazał na mały stolik. Pod świecą le¬żał banknot studolarowy, którego nikt nie ruszył. Zdziwiło go to. Współ¬lokatorka zabrałaby forsę albo sprawca. I wtedy zauważył, że ktoś czar¬nym długopisem zamazał oczy Bena Franklina. Widział to nie po raz pierwszy i zrobiło mu się niedobrze.

– Skąd my to znamy? – mruknął Montoya z błyskiem w oczach.

Dzieciak najwyraźniej uwielbiał takie policyjne bagno.

– Tak. – Bentz skinął głową. Mieli już kiedyś takie morderstwo. Ofiara, również prostytutka, została uduszona dziwnym narzędziem, które zacisnęło się na jej szyi i zostawiło charakterystyczny ślad, zupełnie taki jak ten. – Dziwka koło dzielnicy francuskiej… Kilka tygodni temu. Ja¬kaś Cherise.

– Cherie Bellechamps.

– Tak, tak – potwierdził Montoya.

Dziwny przypadek. W ciągu dnia kelnerka i kochająca matka, a w no¬cy dziwka, uwikłana w proces o prawo do opieki nad dzieckiem, które przyznano jej byłemu mężowi.

– Cholera – mruknął pod nosem Bentz. Miał już dość. – Upewnij się, że niczego nie będą ruszać do przyjazdu ekipy. Chodź, porozmawia¬my ze współlokatorką.

Kiedy wyszedł na korytarz, minął go lekarz i ekipa śledcza. Weszli do numeru 3E i Bentz przedstawił się drobnej spiętej kobiecie – Denise LeBlanc. Kiedy zapewnił ją, że policjanci nie będą jej prześladować, przyznała, że wróciła do domu z pracy w innej dzielnicy i znalazła Rosę martwą• Zaczęła krzyczeć i dozorca, Marvin Cooper, potężnie zbudo¬wany facet z brakami w uzębieniu i ogoloną na łyso głową, zajął się wszystkim. Zamknął drzwi i zadzwonił pod 911. Marvin mieszkał sa¬motnie na ostatnim piętrze, stał teraz z założonymi rękami w części ku¬chennej. Denise paliła jednego papierosa za drugim i piła kolejne fili¬żanki kawy doprawione tanią whisky.

– Wiem, że to trudne – powiedział Bentz, kiedy Denise zapaliła pa¬pierosa, nie gasząc poprzedniego, który dopalał się w pełnej popielniczce. – To dziwne i tyle. Cholernie dziwne. – Ręce jej się trzęsły i miała szeroko otwarte oczy.

– Czy coś zginęło?

– Skąd, do diabła, mam wiedzieć? Weszłam i… zobaczyłam… o cholera…: Ukryła twarz w dłoniach i załkała. – Rosa była bardzo miła… Marzyła o tym, żeby z tym skończyć… o Boże…

Bentz odczekał chwilę i zapytał:

– Brakuje czegoś? Czy wszystko jest na miejscu?

– Nic nie jest do cholery na miejscu! Facet, który to zrobił, ma nie po kolei w głowie! Cholera, wszystko jest nie tak. – Łkała i Bentz nie¬wiele mógł z niej wyciągnąć.

– Chcę się dowiedzieć, kto jej to zrobił, a pani musi mi pomóc.

– Jest śmiertelnie przerażona – warknął Marvin. Siedział obok Denise na kanapie, a ona skuliła się pod jego muskularnym ramieniem. ¬Zauważyłem tę studolarówkę pod lampą. Kiedy Denise zaczęła krzy¬czeĆ, przybiegłem tu i zobaczyłem, że jest uszkodzona. Mówię ci, czło¬wieku, ten kto to zrobił, jest świrnięty.

– Zauważył pan coś jeszcze? – pytał Bentz. – Widział pan ciało.

– Cholera, jasne, że ją widziałem. – Zacisnął usta i odruchowo poklepał Denise po ramieniu. – Widziałem, co ten wariat jej zrobił. Zosta¬wił ją tak rozłożoną i… to gówno.

– Więc zauważył pan coś nienormalnego?

– Wszystko było nienormalne, człowieku!

Bentz czuł, że zmierza donikąd.

– A co z tą drugą współlokatorką, Cindy? Gdzie ona jest?

– Nie wiem – mruknęła Denise. – Pokłóciła się z Rosąjakiś tydziell temu i zniknęła. Nie widziałam jej od tego czasu.

– Nie dzwoniła? – spytał Bentz.

– Nie! Nie zapłaciła też swojej części czynszu. Zawsze były z nią kłopoty, więc niech spada.

Bentz zadał jeszcze kilka pytań, ale nie dowiedział się niczego nowego. Zeznanie Marvina właściwie pokrywało się ze słowami Denise. Mi¬jały godziny i zbliżał się świt, a Montoya i Bentz przesłuchiwali pozo¬stałych mieszkańców. Okazało się, że nikt nie widział Rosy wchodzącej zjakimś facetem i nikt nie widział, żeby ktoś opuszczał mieszkanie. Bentz podejrzewał, że tak wiele osób kręciło się po tym domu, że o ile facet nie wyglądał jakoś niezwykle, nikt z lokatorów nie zwróciłby na niego uwagi.

Kiedy wracali na komisariat, zrobiło się zupełnie jasno. Ulice były zatłoczone jadącymi do pracy, a po niebie sunęło kilka chmur. Słońce odbijało się od samochodów, trąbiły klaksony, wyły silniki, a dookoła pełno było ludzi omijających zaparkowane pojazdy. Nowy Orlean za¬czynał dzień. Montoya z konieczności jechał wolniej, nieznacznie prze¬kraczając dozwoloną prędkość.

Już w biurze Bentz zerwał krawat i zaczął przeglądać akta prowa¬dzonych spraw. Szybko odnalazł w komputerze informacje o Cherie Bellechamps, prostytutce znalezionej kilka tygodni temu. Również zo¬stała uduszona czymś, ~o pozostawiło szczególny ślad najej szyi i mor¬derca ułożył ją w pozycji jak do modlitwy. Na nocnej szafce znaleziono uszkodzony banknot studolarowy, w szufladzie leżał naładowany pisto¬let, światła się paliły, grało radio. Grupa dóchodzeniowa zebrała próbki brudu, włosy, nasienie i odciski palców. Ten, kto zabił Cherie nie starał się usunąć śladów.

Jej były mąż, Henry Bellechamps, który mieszkał po drugiej stronie jeziora Pontchartrain, był pierwszym podejrzanym, ale miał żelazne ali¬bi i nie znaleziono żadnych dowodów łączących go ze zbrodnią. Został przesłuchany i zwolniony. Policja w Covington miała go obserwować, ale jak dotąd, niczego nie odkryli. Henry Bellechamps zachowywał się jak wzorowy obywatel.

Bentz potarł ostry zarost na twarzy i pokręcił palcem we włosach.

Będzie musiał sprawdzić faceta i dowiedzieć się, co robił wczoraj wie¬czorem, ale miał wrażenie, że kierowca ciężarówki będzie czysty – przy¬najmniej jeśli chodzi o morderstwa. Chciał się również dowiedzieć, gdzie jest i co ma do powiedzenia trzecia kobieta – Cindy Sweet.

W przypadku Bellechamps ekipa zebrała liczne odciski palców, któ¬re wskazywały na kilku innych podejrzanych, którzy twierdzili, że ostat¬ni raz widzieli Cherie Bellechamps całą i zdrową. Ich alibi potwierdza¬ło, że nie byJi w mieszkaniu w czasie popełnienia zbrodni, a próbki ich włosów i krwi nie pasowały do sprawcy.

Nie było przełomu w sprawie.

Popatrzył na ekran komputera i na zdjęcie ciała Cherie. Została ułożona tak jak wczorajsza ofiara, a więc morderstwa miały ze sobą wiele wspólnego.

Wspaniale, pomyślał ironicznie, czując na plecach gorące powietrze z wiatraka, w mieście brakowało tylko seryjnego mordercy.

Rozdział 6

– Poznałeś już nowego sąsiada? – pani Killingsworth zwróciła się do swojego psa, małego mopsa ze spłaszczonym nosem i wyłupiastymi oczami, który parskał i grzebał w ziemi pod rabatką. – Hannibal, prze¬stań! – Mops nie zwracał na nią uwagi i dalej kopał w świeżej ziemi.¬Ten pies nigdy mnie nie słucha!

Pani Killingsworth była stateczną kobietą i całymi dniami, ubrana w ogrodniczki męża, pracowała w ogrodzie, zwożąc taczkami tony mchu. Właśnie zmierzała za dom, kiedy zauważyła, jak Samanta próbuje wy¬stawić kubeł na śmieci i zatrzymała się•

– Co nowego, pani sąsiadko? – zapytała Sam.

– Facet, lat trzydzieści pięć, może czterdzieści. Wprowadził się do starego domu Swansonów. – Edie Killingsworth machnęła ręką w ręka¬wiczce i wskazała na koniec dębowej alei. – Słyszałam, że wynajął dom na sześć miesięcy.

– Poznała go pani?

– O tak, i powiem, że ciekawy z niego osobnik, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. – Szare brwi uniosły się nad okularami w metalowych oprawkach.

Słońce świeciło ostro i intensywnie. Szkła okularów Edie Killing¬sworth pociemniały. Hannibal przestał kopać, podbiegł i ułożył się u jej stóp, wywalając na wierzch długi język.

– Ciekawy osobnik? Pod jakim względem? – zapytała Sam, domy¬ślając się, co zaraz usłyszy, i wytarła ręce o dżinsy. Odkąd wprowadziła się tutaj trzy miesiące temu, Edie Killingsworth podjęła się misji wy¬swatania Sam z odpowiednim kandydatem.

– Powiedziałabym, że jest połączeniem Harrisona Forda, Toma Cru¬ise'a i CIarka Gable'a.

– A Hollywood jeszcze nie upomniał się o niego? – spytała Sam z uśmiechem, patrząc jak jej kot chowa się w krzakach żywopłotu z bo¬ku działki.

– Ależ on nie jest aktorem – poprawiła ją Edie szybko. – To pisarz, który przypadkowo jest również diablo przystojny. I ten jego teksański akcent, coś wspaniałego. – Powachlowała się energicznie, jakby na samą myśl o przystojniaku zrobiło jej się gorąco.

– Skoro pani tak twierdzi…

– Od razu zauważam przystojnych facetów. I założę się, że ma pieniądze. Milo Swanson lubi forsę i nie wynająłby domu byle komu. Obie wie¬my, że słono sobie liczy. – Pokiwała głową, a rondo kapelusza zasłoniło jej twarz, kiedy schyliła się i chwyciła taczki. – W prowadził się dopiero w ubie¬głym tygodniu. Może go odwiedzisz i przywitasz w imieniu sąsiadów?

– Mogłabym mu zrobić galaretkę – zaproponowała Sam. Starsza pani zachichotała i machnęła ręką na tę ironiczną uwagę.

– Lepsza byłaby butelka wina. – Wyciągnęła z kieszeni kraciastą chusteczkę• – U Zehlera dostaniesz świetny pinot noir z Oregonu. Robią go w winnicy Molalla i gwarantuję, że bije na głowę każdą galaretkę.

– Zapamiętam – powiedziała Sam, a Hannibal obwąchał jej buty.

– Mam nadzieję. – Edie otarła pot z czoła i popchnęła taczki, ruszając za dom. Hannibal z podwiniętym ogonem podreptał za nią. Sam uśmiechnęła się. Edie Killingsw0ł1h była jedyną osobą, która przyszłają przywitać po przeprowadzce. Starsza pani przyniosła w starym koszyku piknikowym zapiekankę, sałatkę owocową i butelkę pinot noir. Powie¬działa, że Sam będzie zawsze mile u niej widziana.

Samanta spojrzała w stronę starego domu Swansonów, który wyma¬gał remontu. Na podjeździe stało stare volvo, a na chodniku, obok kosza na śmieci, piętrzyły się poskładane tekturowe pudła. Zaciekawiona, mimo że noga w kostce nadal ją bolała, minęła kilka domów ocienionych dę¬bami i osłoniętych przez krzaki. Kiedy była już blisko, spojrzała na na¬brzeże za domem i zobaczyła wielką łódź z opuszczonymi żaglami. Pomyślała, że wygląda jak ta, którą prawdopodobnie widziała kilka dni temu – ta, na której w burzową noc dostrzegła mężczyznę przy sterze.

Ale wtedy noc była ciemna, a jej nerwy napięte jak postronki. Zresztą w okolicy było wiele łodzi.

Nawet jeśli widziałajakąś tamtej nocy, nie było powodu sądzić, że to ta sama. Osłoniła oczy dłonią i popatrzyła na zgrabną, żaglówkę, która kołysała się na wodzie. Na burcie widniało jej imię "Swietlisty anioł". Nawet z tej odległości zauważyła, że część farby obłazi. Na pokładzie leżało otwarte pudło z narzędziami, jakby właściciel coś na łodzi napra¬wiał. Więc facet jeździ rozpadającym się volvo, żegluje i naprawia łódź w przerwach między pisaniem Bóg wie czego.

Może pani Killingsworth miała rację.

Może przydałaby się butelka wina… i ciasto z galaretką.


– Nie obchodzi mnie, co mówisz, bo mi się to nie podoba. – Kiedy następnego wieczoru Sam weszła, kulejąc do radia, Eleanor właśnie po¬uczała George'a Hannaha. Łagodny jazz sączył się z głośników ukrytych wśród podświetlonych szafek z pamiątkami z Luizjany, które stały pomię¬dzy recepcją, biurami i studiam i. Dziś muzyka nie wpływała na Eleanor uspo¬kajająco. Rzuciła spojrzenie w stronę Sam i przerwała swoją przemowę.

– O, zdjęli ci gips! To dobrze. Lepiej się czujesz?