Również zachowanie Lorenza uległo zmianie. Wciąż był tym samym wesołym uwodzicielem, lecz… czyżby stał się bardziej pewny siebie? Angie miała wrażenie, że ma to związek ze szczęściem Renata. Przecież udane małżeństwo ukochanego brata było właśnie jego – Lorenza – zasługą.

Lorenzo przywitał się serdecznie z Angie i wyszczerzył radośnie zęby do Heather, która odwzajemniła uśmiech. W domu Martellich panowała wspaniała atmosfera. I taką rodzinę Bernardo odrzucił! Jej miłości też nie chciał przyjąć. Wolał zamknąć się w swoim ponurym świecie!


Po dwóch miesiącach pobytu w Stanach Lorenzo wrócił na Sycylię, okryty sławą wielkiego biznesmena. Niemal natychmiast po powrocie do domu, w drugiej połowie kwietnia, odwiedził Angie.

– Jeśli nie masz nic przeciwko kolacji z kuchenki mikrofalowej, czuj się zaproszony.

– To brzmi zachęcająco – odparł Lorenzo, wyjmując butelkę dobrego wina.

– Ja dziękuję za wino. Nalej mi soku – poprosiła Angie, wyjmując lazanię z zamrażalnika. – Opowiadaj o Ameryce.

Lorenzo uśmiechnął się szeroko.

– O, jak jej na imię? – spytała Angie, lekko unosząc brwi.

– Nie wiem, dlaczego wy, kobiety, zawsze wyciągacie pochopne wnioski – zawołał Lorenzo. – Spędziłem tylko jakiś czas w Nowym Jorku z córką przyjaciół rodziny. Ma na imię Helen. A ja jestem ostatnim mężczyzną, za którego wyszłaby za mąż. Powiedziała mi to po pierwszych dziesięciu minutach rozmowy.

– Czyżbyś spotkał kobietę odporną na twój wdzięk?

– Można to tak ująć – odparł Lorenzo nieco urażony.

– Oj! – Angie upuściła widelec. Schyliła się gwałtownie i… nagle zakręciło się jej w głowie.

– Nic ci nie jest? – zaniepokoił się Lorenzo, podtrzymując ją. – Strasznie zbladłaś.

– Wszystko w porządku – zapewniła go Angie. – Miałam ciężki dzień.

– Siadaj, ja skończę przygotowywanie posiłku. Każdy potrafi gotować w mikrofalówce.

Kiedy już zasiedli do kolacji, Angie odezwała się:

– Jeśli miałeś nadzieję spotkać się z Bernardem, to chyba ci się to nie uda. Jeszcze nie wrócił.

– Wiem, mama mi mówiła, że wyjechał. Jak sobie radzisz?

– Nadspodziewanie dobrze.

– Bernardo nie spodziewał się tego?

– Chyba nie – zaśmiała się cierpko.

– Kiedy byliśmy mali – podjął po chwili Lorenzo – Bernardo często gdzieś znikał. Ale tobie musi być z tym ciężko. Nie po to do niego przyjechałaś.

– Nie przyjechałam tu do niego – chłodno sprostowała An-gie. – Chciałam mu dać nauczkę. – Głos jej lekko zadrżał. -Chyba trochę przesadziłam.

– Nie mów tak. – Lorenzo ujął jej dłonie w swoje. – To nie twoja wina. Mój brat jest głupcem. Zresztą jak my wszyscy: Renato ciągle myśli, że wszystkich przechytrzy, ja jestem pospolitym idiotą. A w Bernardzie wszystko jest pokręcone, ciemne. Zupełnie się pogubił.

Tyle ciepła brzmiało w jego głosie! Jak dobrze byłoby mieć taką rodzinę – Lorenzo mógł przecież być jej bratem. Angie zapragnęła zwierzyć mu się i z pewnością by to zrobiła, gdyby nie rozległ się dzwonek do drzwi. Po chwili Ginetta wprowadziła do salonu młodego mężczyznę o małych, przebiegłych oczkach.

– Signor Carlo Bondini – powiedziała Angie z nutą zniecierpliwienia w głosie. – Prosiłam przecież, żeby pan więcej nie przychodził.

– Pomyślałem, że może zmieniła pani zdanie.

– Nie zmieniłam.

– Dam dziesięć milionów więcej. To doskonała oferta.

– Byłaby doskonała, gdybym chciała sprzedać praktykę. Ale nie chcę.

– Właśnie takiej praktyki szukam.

– To niech pan szuka dalej. Proszę więcej nie wracać.

– Wrócę. – W głosie Bondiniego zabrzmiała nuta groźby.

– Nie wróci pan, jeśli nie chce pan mieć do czynienia ze mną. – Lorenzo wstał. – Proszę wyjść.

– Dobrze… Na razie tak to zostawmy… – z niechęcią ustąpił Bondini, zmierzywszy wzrokiem atletyczną sylwetkę przeciwnika. – Ale niech się pani jeszcze zastanowi – dodał, kierując na Angie świdrujące oczka. – Ma pani jeszcze kilka miesięcy. – Oczka powędrowały w kierunku brzucha Angie. – Niech pani nie zapomina, że ja też jestem lekarzem – powiedział znacząco i wyszedł.

– Czy on często cię nachodzi? – zawołał Lorenzo.

– Co dwa tygodnie, z coraz lepszą ofertą.

– Ciekawe, skąd ma pieniądze…

– Tak trudno to zgadnąć? – westchnęła Angie. – Bernardo chce się mnie pozbyć.

– Bernardo? Ale dlaczego miałby to robić? I to w twoim stanie? Przepraszam – dodał pośpiesznie. – Ale chyba dobrze zrozumiałem?

– Chyba tak – słabo uśmiechnęła się Angie.

– Wszystko jasne. Teraz to już sprawa rodzinna – orzekł Lorenzo zdecydowanym tonem.

Dom stał na uboczu. Choć dawno opuszczony, został przystosowany do tymczasowego zamieszkania.

Bernardo już z daleka dostrzegł brata i z pochmurną twarzą czekał na niego w drzwiach.

– Skąd u licha wiedziałeś o tym miejscu?

– Zawsze tu się ukrywałeś. Kiedyś, gdy byliśmy jeszcze mali, wymknąłeś się z domu, a ja cię śledziłem. Nie wiedziałeś o tym.

– Gdybym wiedział, znalazłbym inną kryjówkę.

– Dlatego ci nie powiedziałem… Dziwak z ciebie.

Bernardo niechętnie pozwolił bratu wejść do środka.

– Cóż w tym dziwnego, że człowiek potrzebuje trochę prywatności?

– Prywatności? Raczej kompletnej izolacji! Maria verginel Jak ty możesz tu mieszkać? – zawołał Lorenzo.

– Bardzo mi tu dobrze, kiedy jestem sam.

– Słuchaj… Nie wiem, co zaszło miedzy tobą a Angie, ale założę się, że to twoja wina. Miałeś piękną, wspaniałą kobietę, w dodatku zakochaną w tobie po uszy. Więc co zrobiłeś? Nie byłeś zadowolony, póki jej nie odtrąciłeś. Zresztą nas też odtrącałeś przez te wszystkie lata. Ale jestem twoim bratem i nie pozwolę, byś zepsuł najlepszą rzecz, jaka ci się w życiu przytrafiła!

Bernardo nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w Lorenza zbolałymi oczyma.

Lorenzo dodał nieco łagodniej:

– Nie uda ci się uciec od świata, Bernardo. Wszędzie jest pełno okrutnych ludzi… Jak na przykład Carlo Bondini.

– Skąd go znasz? – ostro zapytał Bernardo.

– Byłem u Angie, kiedy złożył jej ostatnią wizytę. On ją terroryzuje.

– Co?! – Bernardo zaklął. – Kazałem mu tylko zaproponować odkupienie praktyki. Bez żadnych przykrości.

– Powinieneś lepiej przemyśleć swoje metody. Gdybyś zapytał mnie o radę…

– Nie potrzebuję twoich rad – wybuchnął Bernardo. – Od kiedy Renato jest ci wdzięczny, stałeś się nieznośny!

– Zawsze byłem nieznośny – lekko odparł Lorenzo. – Ale nie chodzi o mnie. Świat się zmienia. Nie jestem pewien, ale mam pewne podejrzenia… Nie jestem lekarzem…

– O czym ty mówisz?

– Mówię tylko, że jeśli masz powiększyć naszą rodzinę, czas najwyższy, żebyś sam wreszcie stał się jej członkiem.

Droga powrotna przypominała jazdę ukwieconym tunelem.

Ziemia, jakby pragnąc przypodobać się słońcu, naraz ukazała wszystkie swoje wdzięki. Bernardo silnie odczuwał, jak piękno i harmonia zapraszają go do siebie.

Nagle zobaczył na drodze jakiś tłum. Młodzi mężczyźni otaczali kobietę jadącą na mule. Patrzyli na nią drwiąco, wręcz złowrogo. Na widok Bernarda rozpierzchli się.

Nie zamierzał ich ścigać. Jedyne, co widział, to gniewne spojrzenie, jakim obdarzyła go kobieta.

– Ach, więc wróciłeś? – chłodno odezwała się Angie. -Chyba powinnam ci podziękować za przyjście z odsieczą. Dziękuję. Ale muszę już jechać.

– Co ty tu robisz?

– Odwiedzam pacjentów.

– Sama? Zwariowałaś?

– Nigdy wcześniej nie miałam problemów.

– Więc dlaczego teraz masz?

Jej twarz pozostała nieprzenikniona.

– Skąd mam wiedzieć?

– Myślę, że wiesz.

– A ja myślę, że mam jeszcze dwoje pacjentów.

– Więc przesiądź się do mojego samochodu.

– A co zrobię z mułem? Nie zmieści się w samochodzie.


– Może iść za nim. Proszę cię, wsiądź. – Wyciągnął dłoń, by ująć jej rękę, lecz Angie zmroziła go lodowatym spojrzeniem.

– Trzymaj ręce z daleka, Bernardo! Nie waż się mnie dotykać!

– Nie możesz jechać dalej sama – powtórzył z uporem.

– Więc możesz jechać za mną. Ale tak, żebym nie musiała na ciebie patrzeć.

Bernardo nie miał wyboru. Jechał wolno za Angie i obserwował, jaką wzbudzała ciekawość. Jednak w spojrzeniach mijanych po drodze ludzi nie było cienia wcześniejszej życzliwości. Tylko wrogość…

Po wyjściu od ostatniego pacjenta Bernardo zapytał:

– Gdzie twój samochód?

– Został w domu. Na takie wyprawy zawsze jeżdżę na swoim mule.

– To nie jest niebezpieczne? Przecież widziałem, jak chłopcy cię straszyli.

– Nie straszyli, tylko nie byli mili.

– Musimy porozmawiać.

– Nie mamy o czym. Bernardo zacisnął zęby.

– Zjedz u mnie kolację.

– Nie, dziękuję.

– Więc ja przyjdę do ciebie.

– Nie zapraszałam cię. Do widzenia, signore. Angie zgrabnie dosiadła muła i odjechała. Bernardo zaklął pod nosem, ale nie śmiał już jechać za nią.

Jeszcze tylko dwóch pacjentów, z ulgą pomyślała Angie. Bolały ją plecy i marzyła, żeby wyciągnąć się na kanapie. Jednak kiedy wyjrzała do poczekalni, zobaczyła, że ktoś jeszcze czeka. Oczy Bernarda powiedziały jej, że łatwo się go nie pozbędzie.

Ale co ma mu powiedzieć? Kiedy zobaczyła go poprzedniego popołudnia, jej serce na chwilę zamarło. Jednak od razu wytłumaczyła sobie, że jego obecność nic już dla niej nie znaczy. Była mu po prostu wdzięczna za wybawienie z opresji.

A teraz znów tu był. W dodatku wyglądał tak, jak go sobie przez cały ten czas wyobrażała. Przez dwa miesiące walczyła z rozpaczą, czasem niemal go nienawidząc, to znów usprawiedliwiając…

Czasem usypiał ją płacz, a czasem z wyczerpania natychmiast zapadała w głęboki sen. Zawsze jednak obudzenie przypominało powrót z otchłani. Tak bardzo przyzwyczaiła się do tego, że budzi się zmęczona, iż z początku nie zauważyła oznak ciąży!

To wręcz komiczne. Ja, lekarka, znalazłam się w takiej sytuacji! – myślała Angie z ironią, choć bez rozbawienia. Uwiedziona i porzucona, jak jakaś prowincjonalna gęś!

A teraz on tu jest. Co mu powiedzieć?

– Dobrze się czujesz? – spytał cicho.

– Tak, świetnie. Napijesz się kawy? – Poszła do kuchni, nie czekając na odpowiedź. – A może coś zjesz? – Zajrzała do zamrażalnika.

– Nie, dziękuję.

– Żaden kłopot. – Zaczęła przerzucać mrożonki, wciąż na niego nie patrząc.

– Czy możesz to na moment zostawić i porozmawiać ze mną? – zapytał Bernardo.

– Rozmowa z tobą jest niebezpieczna. Pamiętasz? Rozmawialiśmy dwa miesiące temu.

Bernardo zamilkł.

– Odszedłem, bo nie mogłem tego znieść! – wybuchnął w końcu.

– Dziękuję bardzo!

– Nic nie rozumiesz… Popełniłem błąd, ale wtedy wydawało mi się, że to jedyne wyjście.

– Więc przysłałeś Bondiniego, żeby się mnie stąd pozbyć!

– Lorenzo mówił mi, jak Bondini się zachowywał. Nie chciałem, żeby ci sprawił przykrość. Widziałem się z nim. To się już nie powtórzy.

Bernardo daremnie czekał na odpowiedź. Angie zajęta była przygotowywaniem kolacji.

– Lorenzo powiedział mi coś jeszcze – dodał po długiej chwili milczenia.

– Nie tracił czasu.

– To mój… brat. Zależy mu na nas.

– Tak. – Głos Angie zmiękł. – Odwiedził mnie, żeby zobaczyć, jak mi się wiedzie. To dobry człowiek. – Nagle podniosła wzrok. – Nie tak jak ty.

– Wiedziałaś, jaki jestem – odparł chrapliwym głosem. – Mogłaś trzymać się ode mnie z daleka. Ale teraz już za późno. Nie uciekniesz ode mnie.

– A to dlaczego?

– To znaczy… nie jesteś…?

– W ciąży? Owszem. Noszę twoje dziecko. Ale nic się nie zmieniło. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Rozumiesz? Nic!

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Bernardo milczał.

– Nic się nie zmieniło – powtórzyła.

– Nie możesz tak mówić – wykrztusił wreszcie. – Wszystko się zmieniło.

Chciała się odwrócić, ale złapał ją za ramiona. Poczuł ciepło jej ciała i ta fizyczna bliskość oszołomiła go. Gdyby teraz Angie chociaż odrobinę zmiękła, przyciągnąłby ją do siebie i namiętnie pocałował. I może spróbowałby – choć tak trudno mu wyrazić uczucia słowami – powiedzieć jej o radości, jaka go ogarnęła na wieść o dziecku. Był tradycjonalistą, a przede wszystkim, Sycylijczykiem. Mieć dziecko z ukochaną kobietą to największa radość, mogąca przyćmić wszystkie lęki i cierpienia! Nawet gdyby nie potrafił tego wysłowić, zrobiłby wszystko, żeby Angie zrozumiała. Gdyby tylko dała mu znak zachęty… Ale w jej oczach znalazł jedynie pustkę. Serce mu się ścisnęło.

– Wszystko się zmieniło – powtórzył, jakby sam siebie próbował przekonać.

Zadzwoniła mikrofalówka i Angie odsunęła się od niego.

– Jedna rzecz się zmieniła – przyznała po chwili. – Ludzie w Montedoro nie wiedzą, czego się po mnie spodziewać. Już przyzwyczaili się do mojego obcego akcentu i nietypowego zachowania. Nawet na moje ohydne spodnie zaczęli patrzeć przez palce. Ale teraz – mówiła lekkim tonem – niektórzy uważają, że posunęłam się za daleko.