– Galeria przodków – powiedział, gdy weszli do sali zawieszonej portretami. – To Vincente. Mój ojciec. – Wskazał na pierwszy portret. – Dalej dziadek, pradziadek…

Zbyt wiele było twarzy, by przyjrzeć się wszystkim, ale uwagę Angie zwrócił zagubiony wśród innych niewielki portret.

Ukazywał mężczyznę w osiemnastowiecznym stroju, o twarzy ostrej, choć zmęczonej, i nieco podejrzliwym spojrzeniu.

– To Lodovico Martelli. Jakieś dziesięć pokoleń wstecz – wyjaśnił Bernardo.

– Ale to przecież ty! – Angie patrzyła zdumiona.

– Jest pewne podobieństwo – przyznał.

– Pewne? Skądże. To przecież kropka w kropkę ty. Jesteś prawdziwym Martelli.

– W pewnym sensie.

Nie drążyła tematu. W samą porę przypomniała sobie o pochodzeniu Bernarda. Wyszli na taras. Zapadł już zmrok i jedynie światła domu rozjaśniały aksamitną ciemność. Angie drżała. Pragnęła, by Bernardo ją pocałował. Ale on zrobił coś, co zupełnie ją zaskoczyło. Ujął jej dłoń i delikatnie dotknął nią swojego policzka.

– Chyba… – zaczął i wydawało się, że nie może dokończyć zdania.

– Tak?

– Chyba powinniśmy wracać. Okropny ze mnie gospodarz.

Gdyby chodziło o innego mężczyznę, Angie potrafiłaby użyć swego uroku, by po swojej myśli pokierować wydarzeniami. Ale nie z Bernardem.

– Chyba masz rację – powiedziała. – Powinniśmy wracać.

ROZDZIAŁ DRUGI

Bernardo ciągle śnił ten sam koszmar. Mały chłopiec czeka nocą na powrót matki. Bernardo patrzy na niego jakby z boku, ale wie, że ten chłopiec to on sam. Zna wszystkie myśli i uczucia targające malcem, w chwili gdy głośne stukanie do drzwi uzmysławia mu, że jego świat się zawalił. Matka już nigdy nie wróci. Leży martwa u stóp gór, uwięziona wraz z ojcem we wraku rozbitego samochodu. Sceny zmieniają się jak w kalejdoskopie. Ten sam chłopiec pochyla się nad ciałem matki i walcząc ze łzami, szepcze pełne rozpaczy przyrzeczenie, że zawsze będzie czcił jej pamięć. Dla sąsiadów jego matka była prostituta. Fakt, że jej kochankiem był wielki człowiek, nie miał dla nich znaczenia. Okazywali jej szacunek tylko ze strachu przed gniewem Vincente Martellego.

Wiedział o tym i przysiągł sobie, że zmyje tę hańbę. Będzie silny jak ojciec i zmusi ludzi, by szanowali imię matki. Inna scena. Znów on, kryjący się w ciemnościach domu, w którym toczy się kłótnia o jego przyszłość. Dwunastolatek nie może przecież mieszkać sam, a dom należy teraz do rodziny zmarłego ojca. Ktoś wspomina o sierocińcu. Mały jest przecież bękartem. Nie ma żadnych praw. Nie ma nawet nazwiska. Ktoś znowu puka do drzwi. Na progu stoi piękna, drobna kobieta w wieku około czterdziestu lat. Pani Baptista Martelli, zdradzana żona jego ojca, która musi nienawidzić bękarta. Ona jednak uśmiecha się smutno i oznajmia, że zabiera go. Rozpłakał się wtedy, choć uważał się za zbyt dorosłego na łzy. Łkał przez kilka dni, podczas których odebrano mu wszystko, co kochał i cenił, a bogata rodzina Martellich wchłonęła go jak bezbronnego więźnia.

W tym momencie Bernardo zawsze się budził, a poduszka była mokra od łez. Wiedział, że jest w swoim pokoju w Residenzy. Tylko tu nawiedzał go ten koszmar. Mał wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, a on wciąż był zrozpaczonym, bezradnym dzieckiem.

Wciągnął dżinsy i bez koszuli wyszedł na balkon. Zimne powietrze nocy orzeźwiło go. Oparł się o balustradę i czekał, aż minie roztrzęsienie wywołane snem. Jutro opuści Residenzę i wróci do swego domu w górach, do ludu swojej matki, tam gdzie jego miejsce.

Sypialnia Bernarda znajdowała się nad pokojem panny młodej i jej przyjaciółki. Naraz przypomniał sobie Angie – strojącą sobie z niego żarty, na jakie nikomu by nie pozwolił, wnoszącą ciepło w jego twarde, pozbawione radości życie.

Wrażenie było tak silne, iż początkowo, gdy dobiegł do niego z dołu jej dźwięczny śmiech, sądził, że wyobraźnia płata mu figla. Nagle usłyszał:

– Psst! – A gdy spojrzał w dół, ujrzał ją, siedzącą na kamiennej krawędzi tarasu. Patrzyła na niego z szelmowskim uśmiechem.

Nigdy nie był lwem salonowym. Jego bracia umieliby się zachować w takiej sytuacji, ale on poczuł się, jakby przyłapano go na czymś niestosownym. W dodatku nie był kompletnie ubrany. W tej samej chwili zauważył refleks księżyca na jej nogach i rozrzucone włosy, jakby dopiero co wstała z łóżka. Był prawie pewien, że pod kusą tuniką jest naga. Poczucie przyzwoitości kazało mu zignorować tę myśl, była w końcu gościem rodziny. Nie mógł jednak zignorować jej figlarnego spojrzenia ani reakcji własnego ciała na myśl o jej nagości.

– Wszystko na odwrót! – zawołała do niego.

– Co jest na odwrót? – Nie zrozumiał, o co jej chodzi.

– To przecież Julia stoi na balkonie, a Romeo spogląda na nią z dołu.

Jej głos zabrzmiał w ciemności dźwięcznie i słodko. Bernardo mógł tylko patrzeć na nią bez słów.

– Nic nie powiesz? – Przechyliła głowę jak śliczny ptaszek.

– Tak, miałem zapytać, czy wstałaś podziwiać świt. Niedługo się zacznie.

– Musi być tu piękny.

– Jest piękny. Ale jeszcze piękniejszy jest wysoko w górach. Tam, gdzie mieszkam. – Przed następnym zdaniem Bernardo wziął głęboki oddech. – Cieszę się, że widzę cię teraz, bo wczesnym rankiem wracam do siebie.

– Ach tak.

Nuta rozczarowania, dźwięcząca w jej głosie, obezwładniła go. To, co powiedział, zaskoczyło jego samego.

– Może wybrałabyś się tam ze mną?

– Z przyjemnością.

– Wyruszamy bardzo wcześnie.

– W żadnym razie! – odpowiedziała tłumionym okrzykiem, który miał jednocześnie wyrazić oburzenie i uszanować sen innych. – Wstaję wcześnie, kiedy chodzę do pracy. Teraz jestem na wakacjach!

Uśmiechnął się szeroko, oczarowany.

– Zaczekam. Ale teraz idź do łóżka, bo zaśpisz.

Angie zaśmiała się i zniknęła, a Bernardo jeszcze przez długi czas wpatrywał si w miejsce na tarasie, gdzie przed chwilą stała. Wiedział, że naraził na niebezpieczeństwo swój spokój. Gdyby był rozsądny, wyjechałby od razu, posyłając jej przez służącego liścik z przeprosinami.

Nie miał jednak zamiaru tego uczynić. Nagle wcale nie chciał być rozsądny.

Następnego ranka zapanowała gorączka wyjazdów. Lorenzo wyjeżdżał do Sztokholmu, gdzie miał coś jeszcze załatwić przed ślubem, a Renato i Heather zamierzali wypłynąć jachtem, by ułatwić Heather podjęcie decyzji o spędzeniu na nim podróży poślubnej. Angie grzecznie odrzuciła propozycję przyłączenia się do nich, wyjaśniając, że wybiera się w góry z Bernardem.

– Pamiętaj, masz być ostrożna – ostrzegła ją Heather.

– Co to za przyjemność być ostrożną? – mruknęła cicho Angie.

Starannie dobrała strój: białe dżinsy i ciemnoniebieski jedwabny top. Lekko elastyczny materiał bluzki przylegał do ciała, ukazując miłe dla oka kształty. Zgrabne sandałki i delikatny srebrny naszyjnik z dopasowanymi kolczykami dopełniały stroju. Dodała jeszcze odrobinę wyszukanych perfum.

Nie spóźniła się, ale Bernardo już na nią czekał. Jego dżip z napędem na cztery koła mógł poradzić sobie nawet w bardzo trudnym terenie. Samochód pasował do właściciela – był prosty, mocny i wytrzymały.

Minęli Palermo i po pewnym czasie droga zaczęła wić się pod górę. Niebawem znaleźli się w małej wiosce o stromych i krętych uliczkach. Na szczycie wzniesienia stała śliczna różowa willa ze spiralnymi schodami na zewnątrz.

– Ta wioska to Ellona – powiedział Bernardo. – Należy w większości do Baptisty. Łącznie z posiadłością Bella Rosaria. Kiedyś był to nasz letni dom. To tam… – Bernardo przerwał nagle i wycedził przez zęby jakieś włoskie słowo, które zabrzmiało jak przekleństwo.

– Co powiedziałeś?

– Nic takiego. – Zaczerwienił się.

– Ale coś zacząłeś mówić.

– Już zapomniałem. Spójrz w górę. Wspaniały widok.

Z dala od żyznego wybrzeża krajobraz Sycylii stawał się coraz bardziej surowy.

– Całe bogactwo skupia się na wybrzeżu. W głębi lądu walczymy o przetrwanie. Mamy pola, owce, kozy. Czasami jest dobrze, ale ogólnie nie jest łatwo.

– My? – zapytała Angie.

– Moi ludzie – odparł po prostu. – Ci, których los i utrzymanie ode mnie zależą.

Po chwili zapytał ją:

– Nie przeszkadza ci wysokość? Niektórzy źle znoszą zakręty na górskich drogach.

– Nie ja. – Angie starała się być dzielna, choć czuła, jak oczy zasnuwa jej lekka mgiełka.

Kręta górska droga wiodła ich coraz wyżej i wyżej, a Sycylia zdawała się coraz chętniej odsłaniać swoje uroki. Wokół kwitły akacje i drzewa cytrynowe, a w dali Angie mogła jeszcze dojrzeć jasną smugę morza. Krajobraz stawał się coraz bardziej dziki. Zostawili za sobą sosnowe lasy, przed nimi rozciągała się teraz wyżyna z winnicami, nad nimi zaś widoczne były domki wioski, położonej malowniczo nad stromym urwiskiem.

– Mieszkańcy opuścili je dawno temu. Trudno mieszkać tu zimą – powiedział Bernardo.

Po przejechaniu następnych kilometrów wyciągnął rękę i rzekł:

– Spójrz!

Angie podniosła się z siedzenia. Na samym szczycie góry ujrzała miasteczko, jakby wykute w skale. Ten zapierający dech w piersiach widok mógłby być wręcz posępny, gdyby nie łagodził go piękny czerwony odcień skalnej ściany. Angie usiadła z powrotem, nie odrywając oczu od czarownego zjawiska.

– To właśnie średniowieczne Montedoro. Większość tutejszych zabudowań liczy sobie około siedmiuset lat.

Wjechali przez starą bramę i znaleźli się na stromej brukowanej ulicy. Ludzie z zaciekawieniem przyglądali się przybyszom. Nie ulegało wątpliwości, że Bernardo jest tu wszystkim dobrze znany.

Jechali wolno, gdyż ulica była pełna turystów. W pewnej chwili tuż przed nich wytoczył się z bocznej uliczki kolorowy powóz. Był zaprzężony w dwa muły udekorowane frędzlami i piórami, godne uwagi były także zdobienia samego wozu.

– Czy to jest jeden z tych słynnych sycylijskich malowanych powozów? – zapytała Angie z ożywieniem.

– Zgadza się. Jeden z moich znajomych, Benito, wraz z synem zarabia latem, oferując turystom przejażdżki takim wozem.

Jechali wolno, więc mogła podziwiać do woli ornamentację wozu. Koła, łącznie ze szprychami, pokryto wzorami, zaś boki zdobiły postacie świętych, wojowników oraz smoki.

Gdy dotarli do szczytu, Bernardo skręcił w prawo, w śliczną uliczkę szarych kamiennych domów z żelaznymi balustradami balkonowymi. U jej wylotu znowu skręcił w prawo. Zjeżdżali teraz w dół, w stronę bramy miasta.

– Ale przecież…

– Montedoro zbudowano na planie trójkąta – wyjaśnił, śmiejąc się, Bernardo. – Do domu pojedziemy znów pod górę.

Znaleźli się wreszcie na szczycie, gdzie przy małym placyku przycupnęło kilka butików i kawiarenka z ogródkiem. Jaskrawe markizy ocieniały stoliki. Bernardo zaparkował samochód i poprowadził Angie kolejną wąską uliczką. Było tu tak ciasno, a kamienice tak wysokie, że panował prawie mrok. Kiedy Angie przyzwyczaiła się do ciemności, ujrzała w ścianie przed sobą wąskie drzwi.

– Witaj w moim domu. – Bernardo otworzył przed nią wejście do zaczarowanego świata.

Nie kryła zdziwienia. Spodziewała się ciemnego korytarza, a tymczasem znalazła się na otwartym dziedzińcu. Wzdłuż jego bocznych ścian biegły arkadowe krużganki, a na środku wesoło tryskała fontanna.

– Nie myślałam, to znaczy… nigdy bym nie zgadła, że mieszkasz w takim miejscu.

– Ojciec zbudował go dla mojej matki. Wiele domów w Montedoro posiada takie małe dziedzińce, aby kobiety i dzieci mogły spędzać tu czas, nie wychodząc na zewnątrz.

– Mężczyzna szanujący tradycję – zauważyła Angie.

– Nie tylko. Tutejsi ludzie nie byli życzliwi matce. W ten sposób ją chronił.

– To niesamowite, jak ten dom jest ukryty. Stojąc przed tamtymi sklepikami, nigdy bym się nie domyśliła, gdzie jest.

– O to właśnie chodzi. Życie na zewnątrz wrze, szczególnie latem, gdy ściągają tu roje turystów. Wszystkie sklepy nastawiają się na zagranicznych gości, a bogate rodziny z Palermo uciekają tutaj przed upałami, chroniąc się w swoich letnich domach. Potem lato przemija i pozostaje tylko miejscowa ludność.

– Jak liczna?

– Mieszka tu około sześciuset osób. Miasto wygląda wtedy jak wymarłe.

– Jak ci ludzie żyją, kiedy turyści wyjadą?

– Wielu pracuje w winnicach, które widziałaś po drodze. Należą do Martellich, a ja nimi zarządzam.

Po raz kolejny zwróciła uwagę na dziwną nutę w jego głosie, gdy mówił o rodzinie Martellich. Jakby sam do niej nie należał.

Gdzieś w głębi domu zadzwonił telefon i Bernardo przeprosił ją na chwilę. Angie, pozostawiona sama sobie, rozejrzała się po dziedzińcu. Nie był tak imponujący jak ogrody Residenzy, lecz jego surowa elegancja robiła duże wrażenie.

Angie usiadła na brzeżku kamiennej fontanny i spojrzała w lustro wody. Tafla odbijała jasny błękit nieba, a tuż za swoim odbiciem Angie ujrzała twarz Bernarda. Przyglądał się jej i była ciekawa, czy zauważył, że ona również widzi go w lustrze wody. Chwilę później jego twarz znikła.