Opadł na krzesło z głębokim westchnieniem.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Przychodzę do ciebie i bredzę o wymyślonych nieboszczykach, podczas kiedy ty masz prawdziwe zmartwienia.

Popatrzył jej w oczy i przez moment wydawało mu się, że dziewczyna czyta w jego myślach.

Nagle jakby przestraszyła się słuszności swojego rozumowania. Jej wzrok przyciągnęły mokre buty i ubrania suszące się przy kominku.

– Rikard – zaczęła surowo. – Ciągle chodzisz w przemoczonych butach. Teraz ty stracisz stopy!

– Nie, ja…

Ale Jennifer była stanowcza. Przyklękła przy nim i zaczęła mu rozsznurowywać buty.

– Nie możemy sobie pozwolić na to, żebyś się przeziębił.

Rikard czuł się na tyle zmęczony, że nie miał siły stawiać oporu. Pozwolił, by ściągnęła mu buty i skarpety, które powiesiła przy ogniu.

– Tak jak myślałam – odezwała się z wyrzutem. – Masz lodowate stopy!

Zaczęła rozcierać mu nogi ręcznikiem.

– Nawet twoje stopy mają poważny wygląd – uśmiechnęła się. – Trudno pojąć, że te groźne kościste palce u nóg były kiedyś malutkimi różowiutkimi tłuściutkimi paluszkami.

Rikardowi trudno było zachować powagę.

– Zechcesz zostawić moje nogi w spokoju? – zapytał i wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

Jennifer spojrzała na niego z podziwem.

– Chciałabym, żebyś się częściej uśmiechał. Jesteś wtedy taki piękny!

– O Boże, Jennifer! Już mi ciepło. Dziękuję!

Siedziała dalej na podłodze przy jego krześle, z głową pochyloną w jego stronę, a on lekko głaskał jej włosy. Ogień na kominku przemienił się w ciemnoczerwony żar, roztaczając wokół ciepły blask i skrywając całą ohydę starego hotelu.

– Gdybym tak umiała cofnąć czas, Rikard – rzekła powoli. – Do tamtych dni, kiedy mogłam usłyszeć twój spokojny głos, który wprowadzał ład do mojego zagmatwanego świata. Do tych dni, kiedy byłam dzieckiem.

– Wtedy też miałaś problemy i przeżywałaś ciężkie chwile – przypomniał.

– Tak, ale miałam ciebie i mogłam się do ciebie zwrócić. Później… nie miałam nic. Bardzo dobrze rozumiem twoje znużenie.

– Nie znużyło mnie to, Jennifer. Po prostu tak się stało, że musiałem wyjechać.

Nie rozwijał tego delikatnego tematu. Wiedział, że Jennifer nigdy nie zrozumiała, co się naprawdę wówczas wydarzyło. Uśmiechnął się łagodnie, mówiąc:

– Przeżyliśmy razem wiele śmiesznych i zwariowanych rzeczy, prawda? Na przykład wtedy, kiedy ty z Johnnym złapaliście tego faceta, jak to on się nazywał, w gęstą sieć rybacką, a ja miałem przyjść i zbesztać was z całą surowością, jak przystało na przedstawiciela prawa. Nigdy przedtem zachowanie powagi nie przyszło mi z taką trudnością!

– Tak – zaśmiała się Jennifer. – Albo kiedy po raz pierwszy zobaczyłam cię w cywilnym ubrania. Pamiętam to tak dokładnie. Wokół stało mnóstwo ludzi i nagle ujrzałam młodego mężczyznę w brązowym garniturze i ciemnobrązowej koszuli. Ciemne włosy romantycznie opadające na czoło. Zawołałam wtedy: „Rikard, nie poznałam cię w ubraniu!” Chodziło mi oczywiście o to, że nie byłeś w mundurze.

Rikard się zaśmiał i pogłaskał jej włosy.

– Zadałaś wtedy mojej męskiej dumie śmiertelny cios. Z pewnością porównałaś mnie do miłego konia, swojego dziadka albo psa. Ale czy pamiętasz, co jeszcze wtedy powiedziałaś?

– Nie?

– „Jesteś zniewalająco urodziwy jak cierpiąca na suchoty dama kameliowa!” Wiesz, Jennifer, to było za dużo jak dla mnie!

– Naprawdę tak powiedziałam? – pytała zawstydzona. – Że też ze mną wytrzymywałeś!

Do pewnego momentu wytrzymywałem, pomyślał. Aż do tego ostatniego razu… Tego, który zmusił mnie do ucieczki.

Odruchowo cofnął rękę, którą głaskał jej włosy. Zachowały wciąż tę samą dziecięcą delikatność i puszystość.

– Wiesz, która godzina? W tej chwili marsz do łóżka!

Z westchnieniem ruszyła posłusznie w stronę swojego pokoju.

– Wiesz co, Rikard? – odezwała się przy drzwiach. – Jeszcze w żadnym domu nie czułam się tak źle jak w tym! Sama myśl o jeszcze jednej nocy w nim spędzonej przyprawia mnie o dreszcz grozy. Dosłownie mierzi mnie. Biedna Trine – zakończyła tak charakterystycznym dla siebie przeskokiem myślowym.

Jednak Rikard z łatwością podążał jej tokiem rozumowania.

– Oczywiście, to będzie dla niej podwójnie trudne. Dobranoc, Jennifer! Wiesz, kiedy powiedziałem, że miło cię widzieć, naprawdę tak uważałem.

Idąc do pokoju wciąż miał przed oczyma jej rozpromienioną twarz. Tak, rzeczywiście się ucieszył, że ją widzi! Może nie dokładnie wtedy, kiedy to powiedział, ale teraz tak. Czuł się dziwnie ożywiony tym, że ją spotkał. Jakby obudziła do życia coś, co dotychczas drzemało w jego sercu.

Naturalnie z Marit było zupełnie inaczej. Marit oznaczała seks i dorosłe życie. Jennifer była tylko małą zagubioną rusałką z jakiejś baśni.

Nieszczęśliwa dziewczynka! Kiedy nareszcie dorośnie?

ROZDZIAŁ V

Rozpoczęła się właśnie trzecia doba pobytu w Trollstølen, kiedy Jennifer gwałtownie usiadła na łóżku. Zapaliła światło i spojrzała na zegarek. Była czwarta rano.

Nietrudno było się domyślić, co ją obudziło. Z dachu jakiejś szopy oderwała się blacha i strasznie hałasowała na wietrze.

Jeszcze bardziej zaniepokoił ją inny dźwięk dochodzący z samego hotelu.

Docierał z drugiego piętra. Krótkie urywane okrzyki jakiejś kobiety, które zamieniły się w spazmatyczny szloch.

Gość? Ta, która powiesiła się dawno, dawno temu?

Równocześnie zaczęło migać światło, a kiedy się uspokoiło, dawało taką niepewną, zaledwie księżycową poświatę, że można się było spodziewać, iż zgaśnie lada moment.

Specjalnie jej to nie zdziwiło. Cały dzień się niepokoili, że prędzej czy później burza zerwie przewody.

Ale dlaczego musiało się to stać właśnie teraz?

Kiedy dziewczyna się ubierała, usłyszała, że pozostali też nie śpią. Ktoś biegł na górę po schodach, a kiedy otwierała drzwi, zobaczyła, że jeszcze ktoś inny znika na samej górze.

– Rikard? – zawołała.

Ale jej pytanie zagłuszyło zawodzenie wichury. Doszła do wniosku, że on musi być już na górze, więc pospieszyła za nim, przechodząc obok skrzyni, olbrzymiego trolla i tajemniczych zwierząt, wyglądających groteskowo w mdłym świetle.

Zaledwie zdążyła dotrzeć na górę, zrobiło się jeszcze mroczniej. Widać było zaledwie żarzącą się spiralkę żarówki, a to nie zasługiwało na miano światła.

Jennifer przystanęła z wahaniem w długim korytarzu. Nigdy jeszcze tu nie była. Usłyszała jakieś osoby wchodzące po schodach, z daleka dobiegły ją głosy, w tym męski, próbujący uspokoić kobietę.

Zaczęła posuwać się korytarzem w ich stronę, kiedy spostrzegła drzwi.

Sporo trudności nastręczało jej orientowanie się po głosach, nie była pewna, skąd dochodzą. Powoli weszła do długiego pokoju…

Zatrzymała się przerażona.

W najodleglejszym końcu sali ktoś się poruszył, zbliżał się, wpatrując się w nią.

Wokół panowały takie ciemności, że istota ta była zaledwie cieniem, zarysem, ale dziewczyna widziała, że na pewno nie był to nikt z zebranych w hotelu.

Jennifer straciła głowę i wybiegła. Rzuciła się korytarzem przed siebie, bo miała przeczucie, że znajdzie tam Rikarda, a Rikard kojarzył się z bezpieczeństwem.

Zgasł ostatni słaby płomyczek światła, jakby zdmuchnięty porywem wiatru, i zapanowały nieprzeniknione ciemności.

Zupełnie straciła wyczucie przestrzeni, nie wiedziała, gdzie się znajduje ani dokąd powinna iść. Schody zostały gdzieś daleko, a ponieważ wichura przetaczała się z łoskotem, nie słyszała już głosów, które wcześniej pomagały jej w orientacji.

Zbyt późno zrozumiała, że musiała przejść przez korytarz i wejść do jakiegoś pomieszczenia, bo nagle poczuła wokół siebie ciasną przestrzeń. Próbowała zawrócić, potknęła się o starą sofę, między palcami zostały jej strzępki obicia i końskiego włosia. Uparcie brnęła dalej po omacku.

Coś lepkiego przykleiło się jej do twarzy.

Pajęczyna…

Ściągała ją jedną ręką, przestraszona już nie na żarty. Miała wrażenie, że znalazła się w przerażającym świecie swoich własnych urojeń.

Serce waliło jej tak mocno, że aż odczuwała ból.

– Rikard! – zawołała zrozpaczona, ale któż mógłby ją usłyszeć w piekielnej wrzawie, spowodowanej zabawą burzy z dachówkami i okiennicami.

Jennifer z trudem łapała powietrze. Gdzieś było to, co przed chwilą spotkała, a teraz tkwiła tu samotnie w pułapce, nie wiedząc nawet, dokąd trafiła. Wydawało się, że to jakiś pokój na poddaszu, gdzie przechowywano niepotrzebne rzeczy.

Jęczała popłakując ze strachu.

Znowu się o coś potknęła, coś bezkształtnego i, z westchnieniem ulgi wyczuła dłonią futrynę drzwi. Zdążyła tylko stwierdzić, że przed chwilą zaczepiła nogą o zwinięty dywan, chociaż wyobrażała sobie coś o wiele gorszego. Wybiegła z pomieszczenia i zrozumiała, że znalazła się z powrotem na korytarzu.

Na zewnątrz rozpętało się istne piekło. Tu na górę, na pierwsze piętro, odgłosy srożącej się burzy docierały ze zdwojoną siłą. Czuła lodowaty powiew na korytarzu, ale ponieważ nie włączyli tu ogrzewania, łatwo było to wytłumaczyć.

Była wściekła na siebie i na wszystkie przeszkody, zniecierpliwiona i zrozpaczona. Nic nie słyszała poza strzępkami rozgorączkowanych rozmów, w dodatku nie potrafiła stwierdzić, skąd dobiegały. Nic nie widziała, korytarz nie miał okien.

Ale najbardziej dokuczał jej strach. Myśl, że musi dotrzeć do Rikarda, powstrzymywała ją od panicznego rzucenia się na oślep przed siebie, co mogło się skończyć upadkiem ze schodów. Ktoś przecież wieczorem mówił, że są też drugie schody, dla obsługi hotelowej.

Ostrożnie, Jennifer! Jeszcze jedne schody? Mogą być gdziekolwiek. Może metr od ciebie?

W tej samej chwili gdzieś całkiem niedaleko otworzyły się z impetem jakieś drzwi i ktoś z nich wypadł.

– Rikard? – zawołała Jennifer.

Kimkolwiek była ta postać, nie była z pewnością Rikardem. Gdy znalazła się obok niej, Jennifer poczuła, że wciśnięto jej do ręki coś przypominającego kartkę papieru.

– Weź to! – nakazał szeptem jakiś głos. – I nikomu nie pokazuj!

Obca postać popędziła dalej w stronę schodów, Jennifer zaś stała w miejscu, trochę oszołomiona, dotykając papieru. Był to list, zaklejona koperta o dość pokaźnej zawartości. Szybko schowała ją do kieszeni swojej białej kurtki i zapięła suwak. Coś jej powierzono i naprawdę nie miała zamiaru tego nikomu pokazać, oczywiście wyłączając Rikarda.

Ogłuszający napór burzy sprawił, że nie usłyszała zupełnie żadnego dźwięku w pobliżu, gdy niespodziewanie ktoś ją przewrócił i para lodowatych rąk chwyciła ją za gardło. Niezwykle mocny uścisk sprawił, że uznała, iż napastnikiem nie może być żywa istota.


Jennifer, nosząca w duszy strach przed ciemnością, nieoczekiwanie dla samej siebie zamiast panicznego lęku poczuła zwyczajną wściekłość!

– Auu! – zapiszczała. – Puść mnie, ty niezdarny idioto!

Ku swojemu przerażeniu odkryła, że od mocnego chwytu napastnika zaczęło jej dziwnie szumieć w głowie.

– Och, Rikard! – jęknęła, ale równocześnie miała wrażenie, że jej świadomość gdzieś odpływa.

Napaść trwała zaledwie kilka sekund. Nieznany drań, jak go nazwała w myślach, zwolnił swój obezwładniający uścisk, podniósł się i oddalił. Wydawało się jej, że usłyszała jakieś wycedzone przez zęby przekleństwo, ale nie była tego pewna.

– Duchy nie przeklinają – uspokajała samą siebie, podnosząc się na nogi. – Nigdy nie słyszałam, żeby któryś z klasycznych duchów wypowiedział słowa: „Przeklęta smarkula!”

Dopiero wtedy, gdy tak stała otrzepując się z kurzu, poczuła, jak całe jej ciało zmienia się w galaretę. Zatoczyła się pod ścianę, szukając oparcia. Chwilę postała bezradnie, po czym sprawdziła, czy ma jeszcze list w kieszeni. Miała. Musi go pokazać Rikardowi.

Ale gdzie go szukać?

W hotelu zapanowała cisza, choć trudno by ją nazwać idealną. Gdzieś daleko Jennifer słyszała nerwowe kroki i podniesione głosy. Prawdopodobnie dochodziły ze schodów albo z niższego piętra, ale były tak odległe, że właściwie jej nie interesowały. Natomiast gdzieś w pobliżu rozlegały się przytłumione odgłosy prowadzonej rozmowy, te same, które zwabiły ją na to przerażające piętro. Krzycząca kobieta uspokoiła się, a Jennifer znalazła się na tyle blisko, że mogła rozróżnić męski głos.

To był Rikard.

Gdyby tylko lepiej sobie radziła w tych ciemnościach, w tym labiryncie korytarzy i pokoi! Nie minął jeszcze szok wywołany niedawnymi przeżyciami. Ramiona jej drżały, a nogi odmawiały posłuszeństwa.

Zamknęła oczy i znowu rozpaczliwie krzyknęła: „Rikard!”, bez jakiejkolwiek nadziei, że tym razem ją usłyszy.

Ale oto zdarzył się cud. Głosy ucichły i otworzyły się jedne z drzwi gdzieś w przodzie korytarza. Ruszyła w tamtą stronę, pochlipując jak skrzywdzone dziecko.