– Przestań się wygłupiać! Jesteś cholernie nieodpowiedzialny. Kiedy ty wreszcie wydoroślejesz?

Milczał, stał tylko i patrzył na nią. Spochmurnieli oboje. Jego uwagi nie uszła droga sukienka Naomi i eleganckie pantofle.

– Stary pewnie jest w końcu z ciebie dumny – stwierdził cicho. – Jego mała Naomi stała się kapitalistyczną świnią, jak on.

– Nie zaczynaj.

Kiedy na niego patrzyła, wydawało jej się, że znowu dostrzega jego znużenie.

– Masz kłopoty? – Wzruszył ramionami.

Naprawdę jest znużony, stwierdziła. I mimo wszystko jest jej bratem.

– Chodź do kuchni, musisz coś zjeść.

Patrzyła, jak łapczywie pochłania kanapki z rostbefem i żółtym serem, takie jakie lubił najbardziej. Nagle ogarnęła ją duma – jej brat jest najlepszy z nich wszystkich, najwierniejszy starym ideałom. Ale jest też dinozaurem, przeżytkiem minionej epoki w dobie szalejącego egoizmu. Walczył z wiatrakami i wołał o pokój, lecz ludzi ogłuszały słuchawki walkmanów.

Nalał sobie mleka z kartonu.

– Co u mamy? – zapytał od niechcenia, ale jej nie zmylił.

– Artretyzm jej dokucza, ale poza tym wszystko dobrze,

Gerry opłukał talerz i odstawił na suszarkę. Zawsze bardziej niż ona dbał o porządek.

– U taty też – dodała nagle. Nie będzie go zmuszała, by sam o niego zapytał. – Wiesz, że w zeszłym roku przeszedł na emeryturę?

– Tak, wiem. Czy czasami pytają o…

Naomi położyła mu rękę na ramieniu.

– Myślą o tobie, Gerry – powiedziała miękko. – Tylko że… nie jest im łatwo.

– Jasne – żachnął się.

– Ich przyjaciele plotkują… – Zdawała sobie sprawę, że to kiepskie uzasadnienie.

Skinął głową i wrócił do saloniku. Stał przy oknie, wpatrzony w miasto.

– Po co przyszedłeś, Gerry?

Zapalił papierosa, nie odrywając wzroku od panoramy Manhattanu.

– Żeby odpocząć, siostrzyczko. Po prostu.


Dallie wygrał turniej w Lake Charles.

– No pewnie, że wygrał – mamrotał Skeet, gdy we trójkę wracali do hotelu ze srebrnym pucharem i czekiem na dziesięć tysięcy dolarów. – To nieistotny turniej, dlatego gra piłki, które powinny przejść do historii. Czemu nie dajesz takich popisów na ważnych turniejach, co?

Francesca zdjęła sandały i rzuciła się na łóżko. Wszystko ją bolało, bo przeszła na piechotę całe pole golfowe? zaliczyła wszystkie osiemnaście dołków. Chciała dopingować Dalliego i jednocześnie pilnować, żeby żadne sekretarki z rafinerii nie zbliżały się za bardzo. Teraz, gdy go kocha, wszystko się zmieni w jego życiu, zdecydowała. Będzie grał dla niej i wygrywał, jak dzisiaj, i zarobi dużo pieniędzy, żeby mieli z czego żyć. Byli kochankami od niecałej doby, zdawała więc sobie sprawę, że nieco przedwcześnie snuje te plany, ale nie mogła się powstrzymać.

Dallie wyciągnął koszulę zza paska szarych spodni.

– Skeet, jestem zmęczony i boli mnie ręka. Możemy o tym później pogadać?

– Zawsze tak mówisz. Nie ma żadnego później, załatwmy to od razu. Jeśli jeszcze raz…

– Przestań! – Francesca zerwała się z łóżka i spojrzała groźnie na Sk-eta. – Daj mu spokój, słyszysz? Nie widzisz, że jest zmęczony? Zachowujesz się, jakby przegrał ten turniej, do licha! Był świetny!

– Świetny, akurat – syknął Skeet. – Grał jak łamaga i sam o tym wie. Wiesz co, Fran-ces-co, zajmij się makijażem, a Dalliego zostaw mnie. – Wyszedł, trzaskając drzwiami.

Francesca spojrzała na Dalliego.

– Zwolnij go. Jest nieznośny. Wszystko ci komplikuje. Westchnął i ściągnął koszulę przez głowę.

– Daj spokój, Francie.

– To twój podwładny, ale zachowuje się, jakbyś to ty u niego pracował. Musisz z tym skończyć. – Obserwowała, jak wyjmuje z papierowej torby sześciopak piwa. Za dużo pije, uświadomiła sobie nagle, choć nigdy tego po nim nie widać. Kilka razy zauważyła też, jak łyka jakieś pigułki – zapewne nie witaminy. W odpowiedniej chwili przekona go, by zaprzestał jednego i drugiego.

Otworzył puszkę piwa.

– Francie, nie próbuj wejść między mnie i Skeeta.

– Nie próbuję. Chcę ci tylko pomóc.

– Tak? Odpuść sobie. – Dopił piwo do końca. – Idę pod prysznic.

Nie chciała, żeby się na nią gniewał, uśmiechnęła się więc zalotnie.

– Może umyć ci plecy?

– Jestem zmęczony – burknął. – Daj mi spokój.

Rozebrał się, rozkręcił kran na cały regulator i wszedł pod prysznic. Strumień wody przyjemnie masował mu obolały bark. Zamknął oczy, ale nadal miał pod powiekami obraz Franceski, jej miłosne rozmarzenie. Powinien to przewidzieć. Francie wmawia sobie, że się w nim zakochała, to widać. Cholera, trzeba było trzymać się od niej z daleka, ale spędzili razem kilka dni i jego opanowanie ma pewne granice. Zresztą wzruszyła go tą opowieścią o guźcu.

Mimo wszystko niepotrzebnie rozpinał rozporek. Teraz przylgnie do niego jak zły szeląg, będzie oczekiwała kwiatów, czerwonych serduszek i innych bzdur, na które nie miał najmniejszej ochoty. Zwłaszcza teraz, gdy na horyzoncie majaczy powrót do Wynette, gdy Halloween nadciąga wielkimi krokami, gdy ma na wyciągnięcie ręki tuzin kobiet, które bardziej mu odpowiadają.

A jednak, choć tego nigdy jej nie powie-jest jedną z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widział. I obawiał się, że prędzej czy później znowu wyląduje z nią w łóżku.

Prawdziwy z ciebie skurczybyk, co Beaudine? – Niedźwiedź pojawił się nieoczekiwanie, z aureolą nad głową. Cholerny Niedźwiedź.

Jesteś do niczego, bracie, szepnął mu do ucha. I to pod każdym względem. Wiedział o tym twój ojciec, wiem ja. Halloween się zbliża, na wypadek, gdybyś zapomniał…

Dallie rozkręcił zimną wodę, żeby nie słyszeć dalszych słów.


Sytuacja z Francescąnie uległa zmianie. Nie poprawiła się też następnego dnia, gdy wjechali do Teksasu i Dallie stwierdził, że słyszy jakiś dziwny dźwięk.

– Jak myślisz, co to? – zapytał Skeeta. – Przecież regulowaliśmy silnik nie dalej jak trzy tygodnie temu. Zresztą ten hałas dobiega z tyłu. Słyszysz?

Skeet pochłaniał artykuł o Ann-Margaret w najnowszym wydaniu „People", więc tylko potrząsnął głową.

– Może to rura wydechowa. – Dallie spojrzał na Francescę. – Słyszałaś coś, Francie?

– Nic a nic – odparła szybko.

I wtedy wnętrze buicka wypełniło głośne, chrapliwe miauknięcie. Skeet podniósł głowę.

– Co to było?

Dallie zaklął.

– Już ja wiem, co. Cholera, Francie, zabrałaś tego paskudnego kota, tak?

– Słuchaj, Dallie, nie denerwuj się – łagodziła. – Wcale nie miałam takiego zamiaru. Po prostu wsiadł za mną do samochodu i nie mogłam go wyrzucić.

– No pewnie, że za tobą wsiadł! – żachnął się. – Karmiłaś go, tak? Chociaż ci mówiłem, żebyś tego nie robiła!

Chciała, żeby ją zrozumiał.

– Ja… jest taki wychudzony, że jedzenie stawało mi w gardle, kiedy wiedziałam, że on głoduje.

Skeet zachichotał. Dallie łypnął na niego.

– Co cię tak bawi, do cholery?

– Nic a nic – odparł Skeet, uśmiechnięty od ucha do ucha. – Zupełnie nic.

Dallie zjechał na pobocze i otworzył drzwiczki. Odwrócił się i zajrzał przez oparcie na podłogę, gdzie kot kulił się obok przenośnej lodówki.

– Wyrzuć go, Francie.

– Samochód go rozjedzie! – zaprotestowała. Sama nie wiedziała, czemu tak przejmuje się losem kota, który ani razu nie okazał jej choćby odrobiny sympatii. – Nie możemy go wyrzucić przy autostradzie. Zaraz zginie.

– Świat nic na tym nie straci – burknął Dallie. Pochylił się i starał się wypędzić kota z samochodu. Zwierzak wyprężył się, syknął i wbił pazury w kostkę Franceski.


Krzyknęła z bólu.

– Zobacz, co narobiłeś! – wrzasnęła do Dalliego. Położyła sobie nogę na kolanie i oglądała podrapaną skórę. – Paskudny kot! – syknęła do zwierzaka. – Dobrze, niech cię wyrzuci prosto pod koła autobusu!

Dallie nagle się uśmiechnął. Po chwili namysłu zatrzasnął drzwiczki i spojrzał na Skeeta.

– Wiesz co, niech Francie zatrzyma sobie kota. Nie mam serca rozdzielać tak dobranej pary.


Jeśli komuś odpowiadają małe miasteczka, Wynette w Teksasie to dobry wybór. Wielkomiejskie światła San Antonio są tylko o dwie godziny drogi, jeśli ktoś nie przejmuje się durnymi ograniczeniami prędkości, które biurokraci z Waszyngtonu narzucili obywatelom Teksasu. Ulice Wynette ocieniały rozłożyste drzewa, w parku pyszniła się marmurowa fontanna. Ludzie byli twardzi i prości: farmerzy i ranczerzy. Dbali, by w radzie miasta zasiadało tylu konserwatywnych demokratów i baptystów, by sprawy zostawały po staremu. Mówiąc krótko -jeśli ktoś już przyjechał do Wynette, zostawał tam na stałe.

Tak jak panna Sybil Chandler. Zanim wzięła pod swoje skrzydła dom przy Cherry Street, był to nudny wiktoriański potworek. W pierwszym roku pomalowała brązowe framugi na delikatny pastelowy róż i fiolet i powiesiła na ganku paprocie we własnoręcznie uplecionych koszach. Nadal niezadowolona, ozdobiła ramy okienne szlaczkiem z jasnopomarańczowych króliczków. A na zakończenie podpisała swoje dzieło na drzwiach, pod skrzynką pocztową. Spodobało jej się to tak bardzo, że dodała skondensowany życiorys:


Dzieło panny Sybil Chandler.

Emerytowanej nauczycielki.

Przewodniczącej Koła Przyjaciół Biblioteki w Wynette.

Wielbicielki W.B. Yeatsa.

Ernesta Hemingwaya i innych.

Buntowniczki.

A potem uznała, że za bardzo przypomina to epitafium, i zostawiła tylko pierwszą linijkę, na reszcie malując oczywiście kolejnego króliczka.

Buntowniczka. W porównaniu z literackimi rebeliantami z dawnych lat, jej dokonania wydawały się marne, ale przecież jej rebelia zaczęła się zaledwie dwanaście lat temu. Miała wówczas pięćdziesiąt cztery lata. Rzuciła pracę w prestiżowej bostońskiej szkole dla dziewcząt, spakowała skromny dobytek i wyruszyła do Teksasu. Przyjaciele uważali, że straciła rozum, jednak ona ich nie słuchała. Miała dosyć ustabilizowanego, przewidywalnego życia.

Lecąc samolotem z Bostonu do San Antonio, przebrała się w toalecie. Zmieniła surowy wełniany kostium na pierwsze w życiu dżinsy i kolorową koszulę. Przez resztę lotu podziwiała swoje nowiutkie kowbojki i czytała artykuły o kobiecym orgazmie.

Wybrała Wynette, zamykając oczy i celując palcem w mapę Teksasu. Rada szkolna zatrudniła ją na podstawie imponujących referencji, kiedy jednak zjawiła się w szkole w dżinsach, fioletowej koszuli, z długimi kolczykami w uszach, dyrektor zastanawiał się, czy od razu jej nie zwolnić. Uspokoiła go rzetelnością, fachowością i powagą. Tydzień później zaczęła uczyć, a trzy tygodnie potem skrzyczała radę szkolną za usunięcie Buszującego w zbożu ze szkolnej biblioteki.

J.D. Salinger wrócił na półki, a średnia maturalna w Wynette wzrosła o sto punktów. Panna Sybil Chandler straciła dziewictwo z B.J. Randallem właścicielem sklepu elektrycznego, który uważał, że nie ma kobiety wspanialszej od niej.

Wszystko było dobrze, póki B.J. nie umarł, a panna Sybil nie przeszła na emeryturę w wieku sześćdziesięciu pięciu lat. Miała za dużo czasu i za mało pieniędzy; coraz częściej bez celu snuła się po ciasnym mieszkanku. Pewnej nocy wyszła na ulicę i tam, w koszuli nocnej, znalazł ją Dallas Beaudine, jak kuliła się na rogu Main i Elwood.

Odłożyła słuchawkę po cotygodniowej rozmowie z Holly Grace i spojrzała na zegarek.

Za kilka godzin chłopcy wrócą do domu. Ominęła dwa kundle Dalliego, odstawiła konewkę i wzięła robótkę, usiadła w fotelu przy oknie. Przypomniała jej się zima 1965 roku, kiedy w jej klasie pojawił się chudy, wysoki i zabójczo przystojny zbuntowany nastolatek.

– Nie toleruję spóźnialstwa, żucia gumy i przekleństw. Na jutro napiszesz krótki esej o sobie.

Przez chwilę mierzył ją wzrokiem.

– Pieprz się, paniusiu.

Nic dziwnego, że ją zamurowało. Zanim odzyskała głos, już wyszedł.

Taki był początek ich przyjaźni. Nachodziła go w domu, gdzie zamiast rodziców zastała tylko ponurego Skeeta. Natychmiast zorientowała się, że to nie Skeet opiekuje się Dalliem, co Dallie Skeetem. W końcu wrodzona inteligencja chłopca wzięła górę nad szczeniackim buntem. Zaczął czytać książki, które mu podsuwała, choć później twierdził, że zabrał się do nich tylko po to, żeby wreszcie dała mu spokój. Jej praca przyniosła efekty-kiedy miał osiemnaście lat, skończył szkołę średnią z wyróżnieniem.

Tęskniła za nim, gdy wyjechał na studia. I on, i Skeet zawsze wracali do Wynette i odwiedzali ją, ilekroć nie grali w golfa. Miał na to jednak coraz mniej czasu. Kiedyś nie widzieli się prawie przez rok. Niemal go nie poznała, kiedy znalazł ją, oszołomioną i nieszczęśliwą, na rogu Main i Elwood.


Nie wiadomo dlaczego, Francesca wyobrażała sobie, że Dallie mieszka w nowoczesnym apartamencie tuż przy polu golfowym, nie posiadła się więc ze zdumienia, kiedy zobaczyła pastelowy wiktoriański domek. Przyglądała mu się z niedowierzaniem.

– Czy mi się zdaje, czy na framugach są króliki? – zapytała.