Dochodziła już do namiotu rozgłośni, gdy dotarły do niej dźwięki trąbki z placyku, na którym szykowała się szkolna orkiestra. Spojrzała w tamtą stronę. Młodziutki ciemnowłosy chłopiec podniósł trąbkę do ust. Zagrał Yankee doodle dandy i odchylił głowę do tyłu, tak że słońce odbijało się w trąbce.
Blask oślepiał, ale Francesca nie mogła oderwać oczu od tego widoku.
Chwila zdawała się trwać bez końca w bezlitosnym, rozżarzonym teksaskim słońcu.
W dusznym powietrzu mieszał się zapach prażonej kukurydzy, kurzu, końskiego nawozu i gofrów. Minęły ją dwie rozchichotane Meksy-kanki z dziećmi wspartymi na biodrach. Niedaleko hałasowała karuzela. Jedna z Meksykanek roześmiała się głośno i powiedziała coś po hiszpańsku, nieco dalej wystrzeliły sztuczne ognie i nagle Francesca zrozumiała, że i ona jest częścią tego wszystkiego.
Stała bez ruchu, chłonęła zapachy i widoki. Nie wiadomo kiedy, stała się częścią pospolitego tygla, wtopiła się w amerykańską masę, w krainę wyrzutków i rebeliantów. Wiatr bawił się jej włosami, aż powiewały jak kasztanowa flaga. W tym momencie poczuła, że jest w domu i że jest sobą. W Anglii nigdy nie doświadczyła nic podobnego. Nie wiedziała, jak do tego doszło, ale ten kraj ją wchłonął i zmienił, aż nagle stała się jedną z nich. Była upartą, odważną, twardą Amerykanką.
– Ej, Francie, złaź z tego słońca, bo dostaniesz udaru.
Odwróciła się energicznie. Holly Grace, w dżinsach od znanego projektanta, stała tuż obok i lizała winogronowe lody. Serce Franceski błyskawicznie podeszło do gardła. Nie widziała jej od tamtego lunchu dwa tygodnie temu, choć często o niej myślała.
– Sądziłam, że już wróciłaś do Nowego Jorku – zaczęła ostrożnie.
– Właściwie to jestem w drodze, ale pomyślałam, że wpadnę tu jeszcze i zobaczę, co u ciebie.
– Dallie jest z tobą? – Ukradkiem przeczesywała wzrokiem tłum za jej plecami.
Na szczęście Holly Grace przecząco pokręciła głową.
Nie, postanowiłam mu na razie niczego nie mówić. W przyszłym tygodniu ma turniej, niepotrzebne mu takie rewelacje. Wyglądasz, jakbyś miała zaraz urodzić.
– Bo tak się czuję. – Odruchowo pomasowała bolące plecy. Holly Grace patrzyła na nią ze współczuciem, Francesca dodała więc impulsywnie: – Lekarz mówi, że w przyszłym tygodniu.
– Boisz się?
Dotknęła dłonią brzucha i wyczuła malutką stopkę.
– Wiesz, w tym roku tyle przeszłam, że nie wierzę, by poród był gorszy. -Spojrzała w stronę namiotu KDSC i zobaczyła, że Clare macha do niej energicznie.
– Poza tym – dodała - chętnie sobie trochę poleżę.
Holly Grace zachichotała.
– Nie uważasz, że powinnaś już przestać pracować?
– Pewnie, ale szefowa da mi tylko miesiąc płatnego urlopu. Nie chcę wykorzystać ani dnia, póki dziecko się nie urodzi.
– Ta baba chyba pożera metal na śniadanie.
– Bez gotowania.
Holly Grace się roześmiała i Francesca poczuła dziwną więź z nią. Razem szły do namiotu, gawędząc o pogodzie. Podmuch ogrzanego wiatru przycisnął sukienkę do wydatnego brzucha. Gdzieś daleko zawyła syrena. Dziecko kopnęło ją trzy razy.
Nagła fala bólu sprawiła, że pod Francesca ugięły się kolana. Odruchowo złapała Holly Grace za rękę.
– Ojej…
Holly Grace cisnęła lody na ziemię i objęła ją mocno.
– Trzymaj się.
Francesca jęczała i starała się odzyskać oddech. Czuła, jak wody spływają jej po nogach. Spojrzała na Holly Grace i zrobiła krok w mokrych sandałkach. Zacisnęła ręce na brzuchu.
– Natalie… prawdziwa dama… tak… nie postępuje…
A na placyku z namiotem młodziutki trębacz znowu wzniósł trąbkę do rozżarzonego teksańskiego nieba i zagrał, wkładając w to całe serce. Yankee doodle dandy…
JASNOŚĆ
Rozdział 20
Przywarł plecami do ściany, zacisnął dłoń na rękojeści noża. Jego kciuk pieszczotliwie muskał guzik sprężynowca. Nie lubił widoku krwi, zwłaszcza kobiecej, ale czasami nie ma innego wyjścia. Przechylił głowę na bok… tak jest, usłyszał odgłos, na który czekał – ciche brzęknięcie drzwi windy. Kiedy kobieta wysiądzie z kabiny, gruba, miękka wykładzina w holu ekskluzywnej nowojorskiej kamienicy stłumi jej kroki. Skupił się, w każdej chwili gotów do ataku.
Przesunął palcem po guziku w rękojeści sprężynowca. Miasto to wielka dżungla, a on jest urodzonym drapieżnikiem. Robi, co do niego należy.
Nikt już nie pamiętał imienia, pod jakim przyszedł na świat. Czas i brutalność zatarły wspomnienia. Teraz wszyscy znali go jako Siekacza.
Wielkiego Siekacza.
Liczył sekundy. Wiedział dokładnie, ile czasu zajmie jej pokonanie drogi od windy do korytarza, w którym czaił się, wtulony w pastelową tapetę. Po chwili wyczuł zapach jej perfum. Sprężył się do skoku. Jest piękna, znana… i wkrótce będzie martwa!
Zaatakował z wrzaskiem mrożącym krew w żyłach.
Krzyknęła, cofnęła się, upuściła torebkę. Wcisnął guzik w rękojeści noża, spojrzał na nią i przesunął okulary na czubek głowy.
– Poderżnę ci gardło, Chino Colt! – wrzasnął Wielki Siekacz tryumfalnie.
A ja ci stłukę tyłek, Theodorze Day! – Holly Grace Beaudine nie rzucała słów na wiatr i wymierzyła mu klapsa w siedzenie spodni moro.
Przycisnęła rękę do piersi. – Naprawdę, Teddy, jeszcze jeden taki numer, a porządnie złoję ci skórę.
Teddy, chłopiec o ilorazie inteligencji sto siedemdziesiąt, jak stwierdził zespół naukowców w jego dawnej szkole w modnej dzielnicy Los Angeles, nie uwierzył w ani jedno jej słowo, ale na wszelki wypadek uściskał ją serdecznie. Kochał Holly Grace prawie tak samo, jak mamę.
– Byłaś wczoraj super – zapewnił ją. – Strasznie mi się podobało, jak się posługiwałaś kastetem. Nauczysz mnie? – Co wtorek kładł się później niż zwykle, mama pozwalała mu oglądać serial China Colt z Holly Grace w roli głównej, choć uważała, że za dużo tam przemocy jak dla dziewięciolatka. -
Zobacz, jaki mam nóż! Mama mi kupiła w Chinatown.
Holly Grace posłusznie obejrzała nabytek i przeczesała ostrzem rdzawe kosmyki Teddy'ego.
– Świetny, ale uczesz się czasem, bracie!
Teddy spojrzał na nią z niesmakiem i odebrał swój skarb. Wsadził na nos okulary w plastikowych oprawkach i zmierzwił sobie grzywkę.
– Chodź do mojego pokoju. Mam nową tapetę ze statkiem kosmicznym.
Nie oglądał się za nią, pomknął korytarzem, błyskając podeszwami adidasów.
Holly Grace się uśmiechnęła. Miał na sobie koszulkę z Rambo, wpuszczoną w spodnie moro, podciągnięte wysoko i mocno ściągnięte paskiem, tak jak lubił. Boże, jak ona go kocha.
Pomógł jej pozbyć się okropnego bólu i rozpaczy po Dannym, które, jak dawniej sądziła, zostaną z nią na zawsze. Jednak gdy odprowadzała go wzrokiem, pojawiło się ukłucie niepokoju. Był grudzień 1986 roku. Dwa miesiące wcześniej skończyła trzydzieści osiem lat. Jakim cudem tak się zestarzała, nie mając dziecka?
Pochyliła się po upuszczoną torebkę i wspominała tamten upiorny czwarty lipca, gdy Teddy się rodził. Pojechała z Francescą do szpitala i została z nią aż do rozwiązania. Dziecko przyszło na świat jeszcze czwartego lipca, tuż przed północą. Kobiety spojrzały na malutką pomarszczoną twarzyczkę, na siebie, i wymieniły uśmiechy. W tej chwili zawiązały pakt miłości i przyjaźni, który trwał do dzisiaj.
Wraz z upływem lat rósł szacunek Holly Grace do Franceski i teraz nie znała osoby, którą szanowałaby bardziej. Jak na kogoś, kto zaczynał dorosłe życie z mnóstwem wad, Francescą osiągnęła zadziwiająco wiele. Awansowała z lokalnej rozgłośni radiowej do stacji telewizyjnej, stopniowo pracowała w coraz większych stacjach, aż jej program w Los Angeles zwrócił uwagę szefów wielkich stacji. Od dwóch lat prowadziła cotygodniowy program Francesco dzisiaj, emitowany z Nowego Jorku, który bił wszelkie rekordy popularności.
Widzowie szybko ją pokochali, choć Holly Grace nie mogła pojąć, jak może przeprowadzać wywiady, nawet nie udając, że obowiązuje ją dziennikarski obiektywizm. Mimo oszałamiającej urody i resztek brytyjskiego akcentu sprawiała, że widzowie się z nią identyfikowali. Inni gospodarze talk-show – Barbara Walters, Phil Donahue, Oprah Winfrey – zawsze panowali nad sytuacją.
A Francesca po prostu skakała na głęboką wodę, w efekcie czego powstawały najbardziej spontaniczne programy w historii telewizji.
Głos Teddy'ego wyrwał ją z zadumy.
– Pospiesz się, Holly Grace!
– Idę, już idę! – zawołała, a we wspomnieniach wróciła do dnia, gdy Teddy skończył pół roku. Przyleciała wtedy do Franceski do Dallas; tam się przeprowadziła po awansie do większej rozgłośni. Często rozmawiały telefonicznie, ale było to ich pierwsze spotkanie od narodzin Teddy'ego. Francesca powitała Holly Grace okrzykiem radości i serdecznym pocałunkiem, a później z dumą podała jej malutkie zawiniątko. Holly Grace spojrzała na poważną małą twarzyczkę i wszelkie wątpliwości, które jeszcze miała na temat ojca Teddy'ego, rozwiały się bez śladu. Nawet w najśmielszych marzeniach nie uwierzyłaby, że jej piękny mąż spłodził to dziecko. Teddy był uroczy i pokochała go od razu, ale nie sposób zaprzeczyć, że był najbrzyd-szym bobasem, jakiego w życiu widziała. W niczym nie przypominał Danny'ego. Ktokolwiek był ojcem tego malca, nie był to Dallie Beaudine.
Upływające lata okazały się dla Teddy'ego łaskawe. Miał zgrabną, kształtną główkę, choć nieco za dużą do drobnego ciałka. Rdzawe włosy, cienkie, delikatne i proste jak druty, opadały na brwi tak jasne, że niemal niewidoczne. Wydawało się, że jego twarz składa się wyłącznie z wystających kości policzkowych. Czasami, gdy ustawił głowę pod odpowiednim katem, Holly Grace wydawało się, że widzi przedsmak tego, jaki będzie jako mężczyzna – silny, wyrazisty, atrakcyjny na swój sposób. Na razie jednak, nawet jego matka nie oszukiwała się, twierdząc, że jest ładnym dzieckiem.
– No chodź, Holly Grace! – Teddy wysadził głowę przez drzwi. – Szybko!
– Już ja cię pogonię! – krzyknęła, ale posłusznie przyspieszyła kroku. Już w drodze zdjęła puchową kurtkę i poprawiła biały sweterek i dżinsy, wpuszczone w ręcznie robione włoskie buty. Jasne włosy, jej znak firmowy, opadały na plecy złotą falą z platynowymi pasemkami. Jeśli nie liczyć odrobiny brązowego tuszu na rzęsach i różu na policzkach, nie miała makijażu. Uważała drobne zmarszczki w kącikach oczu za oznakę charakteru. Zresztą ma dzisiaj dzień wolny i nie chciała marnować czasu na makijaż.
Salonik w mieszkaniu Franceski to symfonia pastelowożółtych ścian, brzoskwiniowych obić i angielskich akcentów, na przykład szyfonowych obić. Był to salonik nonszalancko elegancki i dyskretnie bogaty; „Home and Garden" uwielbia fotografować takie wnętrza, ale Francesca nie miała zamiaru wychowywać synka w klatce i całkiem nieświadomie zniweczyła wysiłki projektanta. Pejzaż Huberta Roberta, który wisiał nad marmurowym kominkiem, ustąpił czerwonemu dinozaurowi (kredka, Theodore Day, ok. 1981). Siedemnastowieczna włoska komódka musiała się zadowolić miejscem w kącie, by zrobić miejsce dla ukochanego pomarańczowego fotelika Teddy'ego. Musiała też ścierpieć na sobie ciężar telefonu z Myszką Miki – prezentu od Teddy'ego i Holly Grace na trzydzieste pierwsze urodziny Franceski.
Holly Grace weszła do środka, rzuciła torebkę na gazetę i skinęła Consu-eli, Meksykance, która cudownie opiekowała się Teddym, ale nigdy nie zmywała naczyń. Dopiero po chwili zobaczyła nastolatkę na kanapie, pochłoniętą lekturą czasopisma. Dziewczyna miała szesnaście, siedemnaście lat, źle rozjaśnione włosy i wielki siniak na policzku. Holly Grace zatrzymała się w pół kroku i gniewnie spojrzała na Teddy'ego.
– Matka znowu to zrobiła, tak? – szepnęła ze złością.
– Mama prosiła, żebyś jej nie przestraszyła.
– No i proszę, co się dzieje, ledwie wyjadę do Kalifornii na trzy tygodnie. – Holly Grace złapała Teddy'ego za ramię i pociągnęła go do sypialni, żeby dziewczyna ich nie słyszała. Zamknęła drzwi i krzyknęła:
– Cholera, myślałam, że z nią porozmawiasz! Nie mieści mi się w głowie, że znowu to zrobiła!
Teddy majstrował przy pudle po butach, w którym trzymał swoją kolekcję znaczków.
– Ma na imię Debbie. Jest fajna. Ludzie z opieki społecznej już znaleźli jej rodzinę zastępczą, za kilka dni wyjeżdża.
– Teddy, to prostytutka. Pewnie ma na rękach ślady od igieł.
Chłopczyk wydął policzki, jak zawsze, kiedy nie chciał o czymś rozmawiać. Holly Grace jęknęła głośno.
– Słuchaj, skarbie, zadzwonimy do Los Angeles, dobrze? Wiem, że jesteś małym geniuszem i chociaż masz dopiero dziewięć lat, musisz pilnować tej twojej szalonej matki. Wiesz, że nie ma za grosz zdrowego rozsądku, jeśli chodzi o takie sprawy – przygarnianie bezdomnych dzieciaków, użeranie się z rozjuszonymi alfonsami. Kieruje się sercem, nie głową.
– Lubię Debbie. – Teddy nie dawał za wygraną.
– Jennifer też lubiłeś, a pamiętasz, jak ci ukradła pięćdziesiąt dolców ze skarbonki, zanim wyjechała?
"Wymyślne zachcianki" отзывы
Отзывы читателей о книге "Wymyślne zachcianki". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Wymyślne zachcianki" друзьям в соцсетях.