– Nie jestem!

– Ależ owszem. Kochałem się z wieloma kobietami, ale tylko ty masz pretensję. – Podszedł do zgrabnej komódki i sięgnął po fajkę. – Jezu, Francesco, gdybym przypuszczał, że z ciebie taka kiepska dupa, dałbym sobie spokój.

Uciekła do łazienki, ubrała się szybko i wybiegła na ulicę. Starała się nie myśleć, że ją zgwałcił. To tylko koszmarne nieporozumienie. Musi o tym zapomnieć i już. Przecież to ona, Francesca Serritella Day. Nic złego jej nie spotyka.

NOWY ŚWIAT


Rozdział 3

Dallas Fremont Beaudine oznajmił kiedyś dziennikarzowi ze „Sports Illustrated", że podstawowa różnica między golfistą a innym sportowcem jest taka, że golfistą nie pluje. Chyba że pochodzi z Teksasu, wtedy może sobie robić, co mu się żywnie podoba.

Golf po teksasku to jeden z ulubionych tematów Dalliego Beaudine'a. Ilekroć rozważano ten problem, przeczesywał jasne włosy ręką, wsuwał w usta płatek gumy do żucia i mówił:

– No, bo mówimy o prawdziwym golfie, nie, nie tych bzdurach PGA… Takim prawdziwym, nie, brudnym i zapoconym, nie, takim, że jak walniesz piłeczkę, to leci do dołka przy autostradzie, nie, nieważne, czy jest akurat trąba powietrzna…

Jesienią 1974 roku o Dalliem Beaudinie zrobiło się głośno w dusznym konserwatywnym światku zawodowych golfistow. Pokochali go zwłaszcza dziennikarze sportowi. Mówił barwnym językiem, a jego oszałamiająca uroda ożywiała okładki magazynów. Niestety, Dallie miał fatalną manierę pakowania się w kłopoty – potrafił na przykład zwymyślać sędziego na turnieju albo zawierać niedozwolone zakłady, toteż nie na każdym turnieju dziennikarze mogli go zastać na konferencjach prasowych. Jeśli jednak nie pokazywał się na polu golfowym, bystry dziennikarz wiedział, gdzie go znaleźć – wystarczyło zapytać o najbardziej obskurny bar country and western w okolicy… i dziewięć razy na dziesięć Dallie tam był. A jakże, siedział w towarzystwie swojego pomocnika, Clarence'a Skeeta Coopera i trzech czy czterech lokalnych ślicznotek, dawnych królowych balu, które akurat wymknęły się mężom.

– Sonny i Cher mają kłopoty małżeńskie, to pewne jak w banku. – Skeet podniósł głowę znad magazynu „People", który studiował w mdłym świetle samochodu. Spojrzał na Dalliego, który jedną rękę oparł na kierownicy, a w drugiej trzymał kubek z kawą. – Tak jest, co do tego nie ma wątpliwości – mruknął Skeet. – Mała Chastity Bono lada dzień będzie miała nowego tatusia.

– Skąd wiesz? – Dalliego to w gruncie rzeczy nie obchodziło, ale monotonny krajobraz usypiał, a nadal dzielił ich kawał drogi od granicy Florydy. Zerknął na zegar tablicy rozdzielczej buicka riviery – czwarta trzydzieści nad ranem. Ma trzy godziny, żeby nie spóźnić się na kwalifikacje do turnieju Orange Blossom Open. Akurat zdąży wskoczyć pod prysznic i łyknąć coś na pobudzenie. Pomyślał o Niedźwiedziu, który zapewne już jest w Jacksonville i smacznie sobie śpi w najlepszym apartamencie w Marriotcie.

Skeet odrzucił magazyn na tylne siedzenie i sięgnął po „National Enquirer".

– Cher ciągle podkreśla w wywiadach, jak szanuje Sonny'ego, stąd się domyślam, że lada moment się rozwiodą. Wiesz równie dobrze jak ja, że gdy tylko kobieta zaczyna gadać o szacunku, prawnicy zacierają ręce.

Dallie się roześmiał i ziewnął.

– Jejku, Dallie! – Skeet się żachnął, obserwując wskazówkę szybkościomierza, która zbliżała się do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. – Walnij się na tylne siedzenie i prześpij. Ja poprowadzę.

– Jeśli teraz zasnę, obudzę się za dwa dni, a muszę się zakwalifikować do tego turnieju, zwłaszcza po tym, co zdarzyło się dzisiaj. – Miał na myśli finał turnieju Southern Open, w którym zepsuł dziecinnie prostą piłkę w ostatniej rundzie. – Pewnie wśród tej makulatury nie masz „Golf Digest"? – zapytał z nadzieją.

– Wiesz, że nie czytam takich rzeczy. – Skeet przeglądał brukowiec. -O kim wolisz, o Burcie Reynoldsie czy Jackie Kennedy?

Dallie jęknął i sięgnął do gałki radia. Sam wolał rock and rolla, ale ze względu na Skeeta szukał stacji grającej muzykę country. Znalazł tylko Kri-sa Kristoffersona, który sprzedał się w Hollywood, przerzucił się więc na wiadomości.

– „Przywódca radykałów z lat sześćdziesiątych, Geny Jaffe, został oczysz czony ze wszystkich zarzutów. Oskarżano go o zorganizowanie demonstracji w bazie lotniczej w Nevadzie. Jaffe, o którym po raz pierwszy usłyszeliśmy w 1968 roku na Konwencji Demokratów w Chicago, ostatnio zajął sią działaniami antynuklearnymi. Jedna z topniejących grup radykałów…"

Dalliego nie obchodzili podstarzali hippisi. Zdegustowany pokręcił gałką. Znowu ziewnął.

– Jak myślisz, jeśli się skupisz, dasz radę poczytać mi na głos kawałek tej książki spod siedzenia?

Skeet sięgnął pod fotel i wyjął podniszczony egzemplarz Paragrafu 22 Josepha Hellera.

– Wiesz co, kilka dni temu próbowałem to czytać, kiedy zniknąłeś z tą śliczniutką brunetką, wiesz, tą, która zwracała się do ciebie per „panie Beaudine". Ta cholerna książka kupy się nie trzyma. – Skeet zamknął gazetę. – A tak z ciekawości: czy w motelu też zwracała się do ciebie „panie Beaudine"?

Dallie wsunął w usta płatek gumy do żucia.

– Jak się już rozebrała, niewiele mówiła.

Skeet zachichotał, ale nie wyglądał przy tym lepiej niż zwykle. W zależności od gustu, Skeet Cooper został obdarowany bądź obciążony twarzą kropka w kropkę podobną do Jacka Palance'a.

Te same groźne, brzydkie, a jednak pociągające rysy, ten sam niekształtny nos i małe, wąskie oczka. Miał ciemne włosy, przedwcześnie przyprószone siwizną. Zapuścił je i ściągnął w kucyk, gdy nosił za Dalliem kije golfowe. Jeśli nie byli na polu golfowym, rozpuszczał włosy i przewiązywał je czerwoną bandaną, jak jego idol, Willie Nelson, największy rozrabiaka w całym Teksasie.

Miał trzydzieści pięć lat, o dziesięć więcej niż Dallie. Miał też za sobą więzienie, do którego trafił za napad z broniąw ręku; wyszedł stamtąd z mocnym postanowieniem poprawy. Nieśmiały wobec obcych, nieufny wobec garniturów, był bezgranicznie oddany tym, których kochał, a Dallasa Beau-dine'a kochał najbardziej na świecie.

Dallie znalazł Skeeta nieprzytomnego w łazience na stacji benzynowej, przy drodze 180, niedaleko Caddo, w Teksasie. Dallie miał wówczas piętnaście lat, był wysokim, szczupłym nastolatkiem w podartej koszulce i przy-krótkich dżinsach. Miał także podbite oko, otarte kłykcie i wybitą szczękę -pamiątki po brutalnym pożegnaniu z ojcem, Jayceem Beaudine'em.

Skeet pamiętał do tej pory, jak patrzył na Dalliego z brudnej podłogi. Mimo ran i brudnych ciuchów Dallie był najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego kiedykolwiek widział. Ciemnoblond włosy, jasne niebieskie oczy okolone gęstymi, długimi rzęsami i usta, których nie powstydziłaby się najdroższa dziwka. Kiedy Skeet odzyskał ostrość widzenia, zobaczył też łzy na jego policzkach i zawziętą miną.

Skeet z trudem dźwignął się na nogi i obmył twarz wodą.

– Łazienka jest moja, synu.

Dzieciak włożył ręce w kieszenie dżinsów i uparcie wysunął obity podbródek.

– Jasne. Twoja, akurat, ty śmieciu.

Skeet nie przywykł, by obrażali go dorośli, a co dopiero dzieciak, który zapewne ogląda brzytwę nie częściej niż raz na tydzień.

– Życie ci niemiłe, mały?

– Ażebyś wiedział.

Skeet opłukał usta wodą z kranu.

– W życiu nie widziałem głupszego chłopaka – mruknął.

– No, ty też nie porażasz inteligencją, gnojku.

Skeet rzadko tracił panowanie nad sobą, ale od dwóch tygodni był w ciągu i miał kiepski humor. Wyprostował się, zamachnął i zamierzał dokończyć to, co zaczął Jaycee Beaudine. Dzieciak spiął się w sobie, jednak zanim Skeet uderzył, tania whisky dała o sobie znać i poczuł, jak brudna podłoga usuwa mu się spod nóg.

Po raz kolejny ocknął się na tylnym siedzeniu starego studebakera ze źle wyregulowanym tłumikiem. Dzieciak siedział za kierownicą i wystukiwał ręką rytm piosenki granej w radio.

– Porwałeś mnie, mały? – Skeet usiadł z trudem.

– Facet ze stacji benzynowej chciał wezwać gliny, żeby cię zabrali. Ponieważ przypuszczałem, że nie masz nigdzie ukrytego legalnego środka transportu, nie miałem wyjścia, musiałem cię zabrać.

Skeet zamyślił się na chwilę.

– Jestem Skeet. Skeet Cooper.

– Dallas Beaudine. Mów mi Dallie.

– Masz prawo jazdy, synu? Dallie wzruszył ramionami.

– Mam piętnaście lat i ukradłem ten wóz ojcu. Wysiadasz?

Skeet pomyślał o kuratorze, któremu na pewno nie spodoba się coś takiego, i spojrzał na pochmurnego dzieciaka, który przemierzał spalony słońcem Teksas, jakby cała ta ziemia należała do niego. Podjął decyzję.

– Jeszcze trochę zostanę – mruknął.

– Został do teraz, dziesięć lat później.


Zerknął na Dalliego za kierownicą buicka i zastanawiał się, gdzie się podziały te wszystkie lata. Od tamtego dnia na stacji benzynowej dużo grali w golfa. Uśmiechnął się na wspomnienie pierwszej partii.

Ujechali zaledwie kilkadziesiąt kilometrów tamtego pierwszego dnia, gdy ustalili, że razem mają tyle pieniędzy, że wystarczy im na pełny bak benzyny i niewiele więcej. Jednak Dallie, uciekając przed pięściami ojca, nie zapomniał wrzucić do bagażnika komplenrsfatygowanych kijów golfowych i teraz rozglądał się w poszukiwaniu lokalnego country clubu.

Skręcił w wysadzaną drzewami aleję. Skeet spojrzał na niego podejrzliwie.

– Nie przyszło ci do głowy, że nie przypominamy bywalców takich miejsc?

Dzieciaku, siedzimy w kradzionym wozie, a ty wyglądasz, jakbyś robił za worek treningowy!

Dallie uśmiechnął się zawadiacko.

– Takie bzdury tracą znaczenie, gdy trafiasz do dołka.

Kazał Skeetowi oddać całągotówkę, schował do kieszeni ich majątek w postaci dwunastu dolarów i sześćdziesięciu czterech centów, podszedł do trzech członków klubu i zaproponował partyjkę – dziesięć dolarów za dołek. Dallie wielkodusznie zgodził się, by korzystali z wózków golfowych i najdroższych kijów, on zadowoli się swoim starym sprzętem.

Poważni panowie zmierzyli wzorkiem wychudzonego chłopaka w przy-krótkich dżinsach i przecząco pokręcili głowami.

Dallie się uśmiechnął, stwierdził, że to tchórze, skunksy i baby, i podniósł stawkę do dwudziestu dolarów za dołek. Było to dokładnie o siedem dolarów i trzydzieści sześć centów więcej, niż miał.

Starsi panowie ruszyli na pole, odgrażając się, że po sromotnej porażce będzie uciekał aż do Oklahomy.

Tej nocy Dallie i Skeet nocowali w hotelu Holiday Inn, a na kolację zajadali pyszne steki.

Dojechali do Jacksonville pół godziny przed rozpoczęciem kwalifikacji do turnieju Orange Blossom Open 1974. Tego popołudnia młody dziennikarz sportowy wyszperał zadziwiającą informację, że Dallas Beaudine, który mówi jak niewykształcony wieśniak z Południa, jest magistrem literatury angielskiej. Dwa dni później tenże dziennikarz dogonił Dalliego w Luella's, obskurnej spelunie niedaleko pola golfowego, i zapytał go o to z niedowierzaniem.

Dallie podniósł wzrok znad szklanki piwa, wzruszył ramionami i burknął, że uzyskał tytuł na uczelni teksaskiej, więc i tak się nie liczy.

Właśnie ta arogancja i swoboda przyciągała do niego dziennikarzy, odkąd przeszedł na zawodowstwo dwa lata wcześniej. Dallie zabawiał ich godzinami, snując wywody na temat stanu kraju, polityki, sportowców, którzy sprzedają się Hollywood, i idiotycznemu ruchowi równouprawnienia kobiet. Był współczesną wersją porządnego chłopaka – przystojny jak gwiazdor, pełen ironii i dystansu do samego siebie i o wiele mądrzejszy, niż dawał to po sobie poznać. Dallas Beaudine był marzeniem każdego dziennikarza. Miał tylko jedną wadę.

Przegrywał w najważniejszych turniejach.

Zaraz po tym, jak okrzyknięto go złotym chłopcem ligi zawodowej, popełnił niewybaczalny niemal grzech – nie wygrał ani jednego ważnego turnieju. W nieistotnych rozgrywkach, dajmy na to w Popka czy w Irwing w Teksasie, wygrywał bezapelacyjnie, jednak na prestiżowych turniejach zawodził. I dziennikarze, i czytelnicy pism golfowych zadawali sobie to samo pytanie: kiedy w końcu Dallas Beaudine wykorzysta swój potencjał?

W tym roku Dallie postanowił wygrać turniej Orange Blossom Open i przerwać złą passę. Po pierwsze, podoba mu się w Jacksonville – jego zdaniem to jedyne miasto na Florydzie, które jeszcze nie zmieniło się w wesołe miasteczko. Po drugie, lubił tutejsze pole golfowe. Choć niewyspany, świetnie sobie poradził na środowych kwalifikacjach, a później, już wypoczęty, błysnął formą na zawodach Pro-Am. Sukces dodał mu wiary w siebie – sukces i informacja, że Złoty Niedźwiedź z Columbus w Ohio wycofał się z turnieju z powodu grypy.

Charlie Conner, lokalny dziennikarz sportowy, upił łyk piwa i starał się usiąść równie nonszalancko jak Dallie Beaudine.


– Jak myślisz, czy fakt, że Jack Nicklaus się wycofał, wpłynie na wynik turnieju Orange Blossom? – zapytał.