Tymczasem w drzwiach pojawił się Peter ze szklanką wina, nakłonił Sharon, by je wypiła, a potem zapytał cicho:

– Czy ktoś wyrządził ci krzywdę… wiesz, co mam na myśli?

Sharon znowu pokręciła przecząco głową.

– Może nie miałaby nic… – zaczął Gordon, ale ugryzł się w język. – Sharon, przepraszam, naprawdę nie chciałem.

A więc w ten sposób o niej myślał! Tak ją to zabolało, że się rozpłakała. Opanowała się jednak szybko. Nie chciała, by Gordon widział ją w takim stanie.

– Czy inne kobiety znowu ci dokuczały? – dopytywał się Peter.

Wreszcie Sharon udało się zebrać trochę sił i wyjaśniła:

– Nie, nic takiego. Ale widziałam coś przerażającego.

Dopiła wina, po czym zaczęła opowiadać. Najpierw w jej głosie wyczuwało się wyraźne zdenerwowanie, potem jednak mówiła już dużo spokojniej. Nie przerywali jej, patrzyli tylko na nią z coraz większym zdumieniem.

– Co to wszystko ma znaczyć? – zapytał oszołomiony Peter.

– Czy jesteś pewna, że to wszystko naprawdę się wydarzyło? – dodał Gordon.

Peter obruszył się:

– Widzisz przecież, że dziewczyna jest w szoku. Czy na pewno nie byłaś w pobliżu zamku?

– Daję słowo. Znajdowałam się raczej z drugiej strony, niedaleko ogrodzenia kopalni. W każdym razie zamek znajdował się daleko na północny zachód.

– Rzadko kto pojawia się w tamtych rejonach. Czyżby i tam zawitał?

– W opowieści Sharon nic nie wskazuje na to, że widziała czarownika – skonstatował Gordon. – On powinien być ubrany w luźny płaszcz z kimonowymi rękawami, tak by trochę przypominał nietoperza. Poza tym musiałby mieć żółte oczy. Kogo mogła zatem widzieć Sharon?

– A to dziwne zamroczenie? – pytał w zadumie Peter. – Zgadza się co do joty z opowieściami robotników, którzy znaleźli się w pobliżu zamku.

– Przysięgam, że nie byłam koło zamku! – upierała się Sharon. – Zawróciłam przy tablicy i dalej już nie podchodziłam.

– W każdym razie proszę cię, żebyś nigdy więcej nie wybierała się na takie samotne wędrówki – rzekł kategorycznym tonem Gordon.

– Z pewnością nie! – zapewniała Sharon.

– Wygląda na to, że warto byłoby kiedyś udać się w tę stronę. Mogłabyś nam wtedy towarzyszyć – ciągnął Gordon. – Oczywiście tylko za dnia. Może zdołalibyśmy cokolwiek wyjaśnić. Sam żałuję, że nigdy nie mam dość czasu, by skupić się na tajemnicy tych ruin. Jestem tu od niedawna i zawsze byłem zdania, że to brednie. Nie wierzę w żadne demony. Ale wygląda na to, że muszę zmienić zdanie. Któregoś dnia wybierzemy się do owej doliny, Sharon.

– To może nie być łatwe – powiedziała i bezwiednie podrapała się po nodze. – Jest tam tyle małych podobnych do siebie dolinek. Nie wiem, czy potrafię odnaleźć tę właściwą.

– Ale wiesz chyba, w którym miejscu wyszłaś na drogę? – Przenikliwy wzrok Gordona wciąż wprawiał dziewczynę w zakłopotanie.

– Wydaje mi się, że wiem – zmieszana spuściła oczy. – Ale nie mam pewności. Och, tak mnie swędzi skóra, co za okropne komary!

– Nie drap się, bo będzie jeszcze gorzej. A poza tym jak się teraz czujesz? – zapytał Peter.

– Strasznie boli mnie głowa. Chyba jeszcze nigdy tak mnie nie bolała, ale poza tym wszystko dobrze. Przepraszam, że tak się drapię w waszej obecności, ale naprawdę strasznie mnie swędzi i piecze.

– Trzeba przyłożyć octu, powinien pomóc – poradził Peter.

– Nie mam octu u siebie.

– Myślę, że uda nam się jeszcze kupić w sklepie. Sklepikarz często ma dłużej otwarte, a jeśli nie, to najwyżej przerwiemy mu kolację.

– Tak, tak, on sprzedałby towar nawet w środku nocy. Zdaje się, że ceni pieniądze – dodał Gordon.

Sharon nie uczestniczyła już w dalszej rozmowie. Ból i pieczenie w nodze tak dotkliwie dawały jej się we znaki, że aż jęknęła:

– Nie wytrzymam tego dłużej.

– Czy mogę zobaczyć? – spytał Peter, nachylając się nad nią.

Sharon zawahała się.

– Najbardziej boli mnie pod kolanem.

– No, dość tej fałszywej skromności. Chcemy ci pomóc, a nie wysłuchiwać pojękiwań – powiedział ze złością Gordon.

Sharon podciągnęła ostrożnie porwaną spódnicę.

W tej chwili usłyszała dwa wyrażające niepokój okrzyki, tak że aż zaniemówiła przestraszona.

– Na miłość boską! – jęknął Peter. – Więc jednak czarownik!

ROZDZIAŁ VIII

– Poślij natychmiast po Williama! – polecił Gordon.

Gdy Peter zniknął za drzwiami, Gordon ujął Sharon za ramiona i rzekł stanowczo:

– Słuchaj, nie ma najmniejszych powodów do paniki! Williamowi nie raz udawało się wyleczyć te rany w krótkim czasie. Wszystko zależy od tego, jak bardzo zostałaś poszkodowana. Czy bolą cię ręce albo ramiona?

– Nie, tylko noga.

Gordon przyglądał się uważnie dłoniom i ramionom Sharon. Kiedy jej dotykał, czuła dziwne, a zarazem przyjemne mrowienie. Tak ją to speszyło, że czym prędzej przyciągnęła dłonie do siebie. Nadal nie opuszczał jej nieznany strach i nieufność wobec tego mężczyzny. Czemu był wobec niej taki oschły? Rozmawiał z nią tylko na temat pracy, i na dodatek takim oficjalnym tonem. Sharon było z tego powodu przykro, wydawało się jej, że przy odrobinie dobrej woli z jego strony mogliby zostać przyjaciółmi. Ale Gordonowi nie zależało na jej przyjaźni…

– Na ogół pierwsze rany pojawiają się na dłoniach i ramionach – rzucił obojętnie. – Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby kogoś trafił w nogę.

Słowo „trafił” utwierdziło dziewczynę w przekonaniu, że Gordon istotnie ma na myśli przenikliwy wzrok demona.

– Może tym razem bardziej zainteresowały go damskie kolana? – dodała żartem, ale Gordona wcale to nie rozbawiło.

– Może i tak – wymruczał pod nosem. Dokładnie obejrzał ręce Sharon, skręcając je tak, jakby to były kawałki drewna.

– Wierzysz w tego czarownika? – spytała.

– Nie – odparł bez chwili zastanowienia.

Sharon miała teraz okazję z bliska przyjrzeć się Gordonowi Jego proste, ciemne brwi ściągnęły się w głębokiej koncentracji, a mocno wystające kości policzkowe w świetle żarówki uwydatniły się jeszcze bardziej, nadając twarzy surowy wyraz.

– Ręce wyglądają całkiem dobrze. Jak na razie – dodał.

– Jeśli nie wierzysz w duchy, to jak wytłumaczysz te rany?

– Nie wiem, Sharon.

Podoba mi się sposób, w jaki wypowiada moje imię, pomyślała. Ale to chyba jedyna rzecz, jaka mi się w nim podoba.

Tymczasem pojawił się Peter w towarzystwie doktora Adamsa. Doktor był niepocieszony.

– Sharon, dziecinko, dlaczego musiało się to przytrafić właśnie tobie? Jesteś taka śliczna!

Tym razem jej imię nie zostało wypowiedziane w równie romantyczny sposób, tak przynajmniej odebrała to Sharon. Doktor Adams, który wiele lat spędził w Ameryce Południowej, mówił dziwacznym angielskim, co drażniło Sharon.

Jego dłonie zadrżały lekko, gdy dotykał nimi łydki dziewczyny. Wprawdzie na skórze nie pojawiły się jeszcze pęcherze, ale noga była wyraźnie zaczerwieniona i obrzmiała.

– Niestety, nie mam wątpliwości: to te same objawy. Pęcherze pojawią się za cztery do pięciu dni. Ale jak to się mogło stać?

Peter zrelacjonował w kilku zdaniach przygodę Sharon. William Adams nie mógł wyjść ze zdumienia,

– Tam? Znam wyspę wzdłuż i wszerz, ale takiej doliny zupełnie sobie nie przypominam. Poza tym czego on, na miłość boską, szukał w lesie? Wydawało mi się, że jesteśmy bezpieczni, o ile nie zbliżamy się do zamku, ale teraz?

– Odnoszę wrażenie, że tym razem nie mieliśmy do czynienia z duchem Francuza – rzekł spokojnie Gordon.

– A kto mógłby to być? Opis zupełnie nie odpowiada postaci z zamku, ale cała reszta…?

Gordon stanął za plecami Sharon i położył dłonie na jej ramionach. Dziewczynę znowu przeniknął błogi dreszcz.

– Naturalnie miało to jakiś związek z czarownikiem – stwierdził zdecydowanie. – Myślę jednak, że mamy do rozwikłania dużo większą zagadkę, niż się spodziewaliśmy. Prawdopodobnie Sharon była bliska jej rozwiązania i dlatego ktoś ją zaatakował. Nikomu przedtem się to nie zdarzyło.

Doktor Adams nasmarował maścią i owinął opuchniętą nogę Sharon.

– Mam nadzieję, że to szybko przejdzie – powiedział zduszonym głosem. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Zajrzyj do mnie jutro przed południem, maleńka.

Obiecała, że przyjdzie, mimo że od początku czuła się w jego obecności nieswojo. Raziło ją, że bezustannie się w nią wpatrywał, czy to przy obiedzie, czy też w przerwie na kawę. Nawet Peter zwrócił na to uwagę i od czasu do czasu żartował sobie z Sharon.

Dziewczyna nie chciała, żeby doktor Adams się w niej zadurzył. Wprawdzie potrzebowała teraz przyjaciół, lecz tym bardziej nie chciała znaleźć się w sytuacji, gdy będzie zmuszona odrzucić doktora. Był z pewnością sympatyczny, dlaczego więc miałby cierpieć z powodu miłosnej porażki? Pani Moore rzeczywiście miała rację: niełatwo odmawiać niechcianym zalotnikom.

Doktor odprowadził ją do drzwi i Sharon szybko się pożegnała. Była bardzo zmęczona i chciała się jak najprędzej położyć. Teraz najbardziej brakowało jej firanek w oknie, za którym w ciemnościach mogło kryć się nieznane zagrożenie. Z postanowieniem, iż nazajutrz kupi zasłony do pokoju, naciągnęła kołdrę na głowę i zapadła w sen.

Następnego dnia podczas wizyty u lekarza okazało się, że z nogą Sharon nie jest tak źle, jak można by się spodziewać. Obrzęk i zaczerwienienie nie powiększyły się.

– Masz wielkie szczęście, Sharon – powiedział doktor Adams i spojrzał dziewczynie głęboko w oczy. – Musisz być przygotowana na wystąpienie pęcherzy i zapalenia, ale wydaje mi się, że twój organizm da sobie z tym radę.

Zaproponował, żeby mówiła mu po imieniu, ale nie zgodziła się na to. Dla niej był wciąż doktorem Adamsem i nie chciała tego zmieniać. Obiecała, że odwiedzi go następnego dnia. Doktor Adams chyba się ucieszył.

Gdy wychodziła, zawołał ją jeszcze raz. Położył swoje pulchne dłonie na jej ramionach i rzekł ciepło:

– Sharon, pamiętaj, że do mnie możesz zwrócić się w każdej sprawie i o każdej porze. Wiem, że czujesz się odrzucona i samotna. U mnie będziesz bezpieczna i… kochana – dodał po chwili wahania.

Sharon poczuła narastającą niechęć. Miała ochotę wyrwać się z objęć doktora i uciec na kraj świata. Przypomniała sobie jednak słowa pani Moore i opanowała wzburzenie.

Tymczasem doktor Adams ciągnął:

– Zaproponowano mi dobrze płatną posadę w Ameryce Środkowej. Pomyśl tylko: moglibyśmy oboje opuścić tę okropną wyspę. Nie wiesz nawet, jak bardzo byś mnie uszczęśliwiła!

Sharon spuściła głowę i wybąkała:

– Dziękuję, doktorze, będę o tym pamiętać. Wciąż jednak jestem posądzana o zabójstwo i nie mam prawa od nikogo przyjmować miłości.

Sharon nawet się nie spodziewała, że ten straszny zarzut, jaki na niej ciążył, okaże się teraz pomocny. Na te słowa doktor ożywił się i schwycił ją silniej:

– Sharon, dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia, słyszysz?

– Ale dla mnie ma znaczenie zasadnicze – odparła, uznając rozmowę za zakończoną, i wysunęła się z ramion niefortunnego adoratora.

Wyszła od Adamsa dużo wcześniej, niż się spodziewała, miała zatem trochę czasu dla siebie. Postanowiła pójść do kościoła, by porozmawiać z pastorem.

Przed kościołem natknęła się na Doris w towarzystwie poślubionego właśnie męża. Przystanęła i rzekła z uśmiechem:

– Chciałabym wam pogratulować.

– Dziękujemy – zaczął mężczyzna, ale Doris zaraz mu przerwała:

– A co, zazdrościsz? – rzuciła ostro. – Jakoś nie widzę twojego narzeczonego! Czyżbyś nikogo jeszcze nie złapała w swoje sieci? Czyżby nikt cię nie chciał?

– Ależ, kochanie – obruszył się młody małżonek. – Sharon jest miłą i życzliwą osobą, dlaczego tak brzydko się do niej odzywasz?

– Żebyś mi się więcej nie ważył rozmawiać z tą morderczynią! – wrzasnęła Doris, popychając męża. – Czuję, że odtąd to my, żony, będziemy odbierać w biurze pensje. Już ja się o to postaram!

Tom, sympatyczny młody górnik, wyglądał na mocno zdenerwowanego całą tą nieprzyjemną sceną. Doris odwróciła się jeszcze i krzyknęła na odchodnym:

– A w ogóle czego taka szuka w kościele! To hańba! A może sumienie cię ruszyło?

Sharon patrzyła za nimi, przygnębiona.

Znalazła pastora w zakrystii niewielkiego, skromnego kościółka.

– Sharon, drogie dziecko! Spodziewałem się ciebie.

– Naprawdę? – spytała zdumiona dziewczyna. – Czy mogłabym z pastorem porozmawiać?

– Naturalnie, siadaj. Co chciałabyś mi powiedzieć? – zapytał po przyjacielsku.

– Och, jest tak wiele spraw, że właściwie nie wiem, od czego zacząć. – Sharon mocno zacisnęła dłonie na oparciu fotela.

– Może jednak mógłbym ci w czymś pomóc?

– Tak, chyba tak. Czy mogę rozmawiać otwarcie?

– Oczywiście. Powinnaś jak najszybciej zrzucić ciężar z serca.

Sharon spojrzała na szczupłą, pełną dobroci twarz duchownego i wzięła głęboki oddech.