– Nie sądźcie, że puszczę na tę wyprawę swojego! – odezwała się ta sama kobieta.
– Ani ja! – zawołała inna. – Wystarczy, że rzuci na niego jedno spojrzenie, i stary padnie! A kto wtedy zapracuje na rodzinę?
– Nikogo nie będziemy zmuszać. Poza tym nie zabierzemy żadnego człowieka, do którego nie mielibyśmy zaufania. Właściwie ich wybraliśmy. Więc możecie już się rozejść.
Mieszkańcy wrócili poruszeni do swoich domostw i starannie zaryglowali drzwi. Chodziły słuchy, że w kominach pozawieszano wszelkie możliwe przedmioty, mające jakoby chronić ludzi przed złymi mocami.
Przestano już szukać Lindy. Nikt nie spodziewał się znaleźć jej żywej.
Dzień był bardzo zimny i ponury. Wiatr, i tak już silny, wzmagał się z godziny na godzinę. Nieliczni mieszkańcy, którzy wychodzili z domów, kulili się, by ich nie porwał. Żółtobrązowe liście opadały na ziemię, strącane z gałęzi gwałtownymi podmuchami.
Niespodziewanie w biurze pojawił się Gordon i nie dopuszczającym sprzeciwu tonem polecił:
– Zbierajcie się. Wyruszamy na zamek.
– Dzisiaj? – zdumiała się Sharon. – Przecież mówiliście, że…?
– To jasne, że musimy iść dziś. Z całym rozmysłem wprowadziliśmy ich w błąd, rozumiesz? Wszyscy myślą, że wybieramy się tam jutro, a my pojawimy się z zaskoczenia. Jutro mogłoby być za późno. Mam nadzieję, że nie zdążą się przygotować na nasze przybycie.
Po ostatniej mrożącej krew w żyłach przygodzie i wizycie „czarownika” Sharon powoli traciła przekonanie, że zjawy z zamku nie są wytworem wyobraźni. Ale za nic by się do tego nie przyznała ani Gordonowi, ani Peterowi.
– Rozumiem. Jestem gotowa.
Gordon przyjrzał się żonie uważnie.
– Czy jesteś całkiem pewna, że chcesz nam towarzyszyć? O tym, że się nie boisz, wiem, poza tym jesteś doskonałym kompanem, ale zaczynam się o ciebie trochę martwić.
Sharon ujęła taka troskliwość, ale rzekła zdecydowanie:
– Chyba nie myślicie, że ja tu usiedzę spokojnie, podczas gdy wam grozić będzie niebezpieczeństwo. A w dodatku czarownik nie waha się przed wizytami w miasteczku, więc i nawet w domu nie jestem bezpieczna.
Gordon namyślał się chwilę, ale w końcu się zgodził.
– Dobrze. Będę cię wciąż miał na oku. Ale nie zapomnij zabrać rękawic ochronnych. Pozostałym też o tym przypominam.
Na skraju lasu dołączyli do reszty uczestników wyprawy. Byli wśród nich naturalnie Andy i Percy, a także doktor Adams, pastor Warden i trzech górników, których Sharon znała tylko z widzenia.
Kiedy Sharon zauważyła, że kilku mężczyzn zabrało ze sobą broń, w pełni zdała sobie sprawę z powagi sytuacji.
Dłuższy czas szli w milczeniu dobrze im znaną leśną drogą.
– Jestem z wami po raz pierwszy – odezwał się wreszcie doktor Adams w chwili, gdy mijali tablicę informującą o zakazie wstępu na teren w pobliżu zamku. – Moim zadaniem będzie, jak sądzę, ratowanie was, szaleńców, których nic nie jest w stanie wystraszyć.
– Sam zaliczasz się dziś do naszego grona – skomentował ze złośliwym uśmiechem Gordon.
– Muszę osobiście się przekonać, jak to naprawdę jest z tym straszliwym wzrokiem czarownika, i raz na zawsze położyć kres jego zabójczemu działaniu.
Droga poprowadziła ich na niewielkie wzniesienie.
– Weź mnie za rękę, Sharon, będzie ci łatwiej iść – zaproponował Gordon.
Bez namysłu podała mu dłoń, lecz w tej samej chwili wiedziona jakimś trudnym do określenia odruchem wyrwała ją gwałtownie. Sharon dostrzegła w oczach Gordona żal.
– Przykro mi, Gordon – powiedziała cicho – Ale to na nic.
William szedł najbliżej i przypadkowo zauważył ten z pozoru nieistotny incydent. W pewnym momencie zbliżył się do Sharon i dyskretnie zapytał:
– Czy między wami wszystko układa się jak należy?
– Co? Aha, tak, wszystko będzie dobrze. Z czasem, to tylko przejściowe trudności.
– Powiedziałaś mi kiedyś, że się nie kochacie i że tak jest lepiej. Ale coś mi się tu nie zgadza, Sharon. Powiedz, co to za trudności?
Sharon skrzywiła się.
– Raczej nie chciałabym poruszać tego tematu. Lepiej nie pytaj.
– Muszę pytać! Przecież to dotyczy mnie samego! Jeśli mógłbym dać ci więcej szczęścia niż ten dziwak, to nie będę siedział z założonymi rękami i przyglądał się, jak cierpisz. Chyba potrafisz to zrozumieć? Sharon, jeśli kiedykolwiek…
– Nie, Williamie, nawet o tym nie myśl. Wierz mi, doceniam to, jesteś dla mnie taki miły. Lecz moje miejsce jest przy Gordonie niezależnie od tego, jak bardzo będzie mi trudno.
Williamowi z pewnością zrobiło się przykro, ale Sharon nie mogła inaczej mu odpowiedzieć.
Wichura nadal szalała nad ich głowami, targając bezlitośnie gałęziami drzew, ale zdążyli już zejść do dolinki, gdzie wiatr nie był aż tak dokuczliwy. Szli teraz gęsiego, aż wreszcie stanęli przy osławionych schodach prowadzących na podwórzec zamku.
– A więc jesteśmy na miejscu – zauważył Andy. – Kto pierwszy na ochotnika?
– Ja – odrzekł zdecydowanie Percy.
Pierwszych kilka stopni pokonali bez trudu. Ale gdy zbliżyli się do miejsca, gdzie schody zakręcały pod kątem prostym, bardzo silny podmuch wiatru zmusił ich do wycofania się.
– Chyba musimy spróbować na czworaka – zaproponował Peter. – Tylko nie zapomnijcie o rękawicach.
Sharon podniosła ostrożnie głowę. Tym razem na szczycie nie dostrzegła tajemniczej postaci, a jedynie fragment zniszczonego zamkowego muru. Czuła się dziwnie, czołgając się tuż za Andym, ale chyba rzeczywiście tylko w ten sposób uda się im pokonać trudny odcinek.
Posuwała się ostrożnie po nierównych omszałych stopniach, starannie omijała skalne zapadliska. Od czasu do czasu natrafiała na odciski ogromnych stóp.
– Spójrzcie tutaj! – krzyknął w pewnej chwili Andy. – Czy to możliwe? Przecież to chyba są ślady damskich pantofli!
Zatrzymali się jednocześnie, zdumieni. Wszystkim na myśl przyszła Linda.
Po chwili znów mozolnie wspinali się pod wiatr.
Percy, przytrzymując się pnia pokrzywionej, starej brzozy, pierwszy dotarł na górę.
Sharon starała się posuwać jak najbliżej muru. Rozejrzała się wokoło i dopiero teraz tak naprawdę przeraził ją widok zamku, który znajdował się zaledwie kilkadziesiąt metrów od nich. Od ruin dzieliła ich tylko niewielka polana porośnięta dzikimi, rozłożystymi krzakami. Ponure resztki zrujnowanej budowli górowały nad okolicą. Wysoko ku niebu wznosiły się zamkowe wieże, z których jedna pozostała niemal nienaruszona. Druga była w opłakanym stanie. Na dziedzińcu leżały bezładnie porozrzucane cegły i większe fragmenty murów. Wjazd o łukowatym sklepieniu przypominał rozwarte w krzyku usta.
Z tyłu za zamkiem Sharon dostrzegła ciemnogranatową powierzchnię wzburzonego morza, którego spienione fale z białymi grzywami z niewiarygodną siłą uderzały o strome skały. Grzmot fal mieszał się z wyjącym w starych ruinach wiatrem.
– Gdzież to się dziś podział nasz duch? – zażartował Andy.
Jeden z mężczyzn otarł dłonią pot z czoła.
– Robi mi się niedobrze – oświadczył.
– Masz mdłości? – spytał Gordon.
Mężczyzna przytaknął
– W takim razie zawracaj. Na nic się nam nie przydasz, a tu możesz się jeszcze bardziej rozchorować. Poczekaj na nas na dole, przy schodach. Zaraz ci przejdzie.
Mężczyzna zszedł, podtrzymywany przez doktora Adamsa, ale mimo to lekko się zataczał.
– Czy ktoś jeszcze nie czuje się dobrze? Jeśli nie, ruszamy dalej – rozkazał Peter.
Znaleźli się teraz na otwartej przestrzeni. Uszli jednak zaledwie kilka metrów, gdy na ziemię osunął się pastor. Percy i William pomogli mu wstać i również podprowadzili do schodów.
– Dwóch mamy z głowy – podsumował Gordon. – Nie podoba mi się to, ale musimy iść dalej. Jak twoje samopoczucie, Sharon?
– Tylko lekki zawrót głowy, ale na razie dam sobie radę.
– Patrzcie! – krzyknął Andy – To on! Na dziedzińcu!
Sharon w jednej chwili oblał zimny pot. Stali teraz zaledwie kilka metrów od bramy wjazdowej, za którą rozbłysła para ognistych oczu.
Niemal jednocześnie wypaliła się doszczętnie pochodnia, którą zabrali ze sobą. Dwaj górnicy cofnęli się i chcieli uciekać, lecz jeden z nich padł półprzytomny na ziemię, a drugi starał się go podnieść. Zataczać zaczął się również Peter, zaś Gordon krzyknął:
– Nie poradzimy sobie! Zawracamy! Już i mnie robi się niedobrze!
Ale Sharon nie zdążyła zawrócić. W przeciągu kilku sekund poczuła dobrze znane zawroty głowy i mdłości, po czym osunęła się na ziemię zemdlona.
– Rany boskie! – krzyknął załamany Gordon. – Jak my się stąd wydostaniemy?
ROZDZIAŁ XXI
I znowu Percy przyszedł im z pomocą. Po raz drugi uratował przyjaciół, wyprowadzając ich poza teren oddziaływania zabójczej mocy czarownika. Gordon o własnych siłach dowlókł się do schodów, ale w pojedynkę nie byłby w stanie pomóc pozostałym.
Na koniec Andy wsparł Percy’ego ramieniem, ale w połowie drogi dzielącej bramę od schodów obaj upadli. Percy ze strachem patrzył w kierunku przerażającego demona, który jednak stał bez ruchu i wydawał się jedynie obserwować bezradność intruzów. Pozostałym zemdlonym starał się pomagać William, on jednak za żadne skarby nie chciał zbliżyć się do bramy.
Zatrzymali się dopiero, gdy dotarli w miarę bezpiecznie do doliny. Tu nie zagrażał już im ani demon, ani też przejmujący wiatr. Sharon i Peter wciąż nie odzyskiwali przytomności, choć doktor Adams robił, co w jego mocy.
– Wariaci! Szaleńcy! – wykrzyknął zdenerwowany. – Gordon, jak możesz do tego stopnia ryzykować jej życie?
– Daj mi spokój, William! – odburknął wyprowadzony z równowagi Gordon. – I bez twojego gadania mam dość kłopotów.
Gordon otarł pot z czoła. Był bardzo słaby i bolała go głowa. Dręczyły go też wyrzuty sumienia. Cóż, nie zdawał sobie w pełni sprawy, jak wielkie ta wyprawa niosła ze sobą ryzyko. Gdyby utracił Sharon…
Nareszcie odzyskał świadomość Peter, lecz dokuczały mu straszliwe nudności. Pozostali siedzieli lub leżeli na ziemi. Nawet najsilniejszy z nich, Percy, był blady jak ściana. Zdrowy pozostał jedynie William, lecz on nawet na moment nie oddalił się od schodów.
– To było koszmarne przeżycie! Obyśmy tylko nie nabawili się tych strasznych pęcherzy – rzekł z westchnieniem pastor Warden.
Sharon powoli odzyskiwała przytomność, ale odczuwała dotkliwy ból w całym ciele. Gdy Gordon zauważył, że żona dochodzi do siebie, oparł się o pobliskie drzewo i odetchnął z ulgą. Teraz przyglądał się jej, jak leży bezwładnie na mchu. Mogła poruszać tylko głową, reszta ciała wydawała się jakby sparaliżowana. Gordon nie mógł na to patrzeć spokojnie, serce ściskało mu się z bólu.
Przypomniał sobie dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzał Sharon w swoim biurze, niepewną, z lękiem w oczach. Była śliczna, ale wyglądała na osamotnioną i całkowicie opuszczoną. Tego dnia, jak również wiele razy później, nie był dla niej miły. Obrazy przemykały jeden po drugim. Skupiona Sharon przy pracy, starająca się jak najlepiej wywiązać ze swoich obowiązków. Nagle uzmysłowił sobie, jak wiele wzięła na siebie. Zrobiła to dla niego. Zależało jej przede wszystkim na tym, by nie miał jej nic do zarzucenia. A jak on się jej odwdzięczył? Nigdy nie okazał jej nic poza chłodem i wrogością. Pamiętał jej niepewność, gdy pierwszy raz zaproponowała jemu i Peterowi kawę ze świeżymi bułeczkami, i radość w jej oczach, gdy przyjęli ten poczęstunek. Przypominał sobie Sharon siedzącą samotnie w kościele pod oskarżycielskimi spojrzeniami większości mieszkańców wyspy. Chciał wtedy nawet wesprzeć ją i zaproponować krótki spacer, ale szybko odrzucił tę myśl, gdyż wydała się mu niemęska. Pamiętał jej szczęście i dumę, kiedy powierzała mu nowo narodzone, zdrowe dziecko Anny. Oczy Sharon mówiły wówczas: wspólnie sprostaliśmy takiemu trudnemu zadaniu!
Pamiętał także jej ramiona oplatające jego szyję i spazmatyczny płacz, gdy uchronił ją przed kamienowaniem, radość, kiedy podarował jej minerał, i niezrozumiały gniew w stosunku do Lindy. Wreszcie przerażenie, jakie wywołała w niej groźba śmierci Gordona w kopalni, a potem blask w oczach, kiedy on, Gordon, wziął ją w ramiona…
Wciąż tylko oddanie, dobroć i miłość.
Gordon nie chciał już dłużej o tym myśleć. Wolał nie pamiętać, jak okrutnymi, pełnymi pogardy słowami zgasił w niej wszelką radość życia i odebrał nadzieję na miłość.
Otworzyła oczy i spojrzała na niego jakby nieobecnym wzrokiem.
Sprawiło mu to wielki ból. Co się ze mną dzieje? myślał zdziwiony i niemal przestraszony. Nie miał odwagi patrzeć Sharon prosto w oczy. Odnosił wrażenie, że ona na coś czeka, lecz nie potrafił powiedzieć, na co.
Nie mogę tego wytrzymać, duszę się! myślał. Czuję w sobie tak wielką tęsknotę, że chce mi się krzyczeć, lecz właściwie sam nie wiem, czego pragnę. Wiem tylko, że ta drobna dziewczyna przyciąga mój wzrok, ale nie powinienem na nią patrzeć. Nie mogę! To zupełnie nowe, nieznane uczucie, głębokie i przejmujące. Czy to możliwe, bym w jednej chwili cierpiał i zarazem odczuwał dziwną rozkosz?
"Wyspa Nieszczęść" отзывы
Отзывы читателей о книге "Wyspa Nieszczęść". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Wyspa Nieszczęść" друзьям в соцсетях.