Maria wzięła pudełeczko i podziękowała serdecznie.


Mimo że w mieście było tłoczno z uwagi na obecność żołnierzy i uchodźców, trójka przyjaciół, dzięki ciotce spotkanych w drodze dzieci, znalazła miejsce na nocleg. Magnus polecił Marii, by nie ruszała się stamtąd. Endre, który czuł się bardzo zmęczony, położył się do łóżka.

Magnus tymczasem dosiadł konia i pocwałował na przedmieścia, a stamtąd na brzeg jeziora, gdzie gromadziło się wojsko. Leżący śnieg rozjaśniał ciemności wieczoru. Ze wschodu nadciągały ciężkie chmury. To był dobry znak. Jeśli zacznie padać śnieg, to będzie zacinał Duńczykom prosto w oczy i zmoczy im proch podczas ładowania armat i muszkietów. Tym sposobem ta nowoczesna broń nie na wiele się zda i słabiej uzbrojeni Szwedzi będą mieli większe szanse na stoczenie równej walki.

Magnus spojrzał w dal, ale nic nie wskazywało na obecność duńskich wojsk. Po drugiej stronie Äsunden było zupełnie cicho i tylko gdzieś na południowym zachodzie niebo rozjaśniały łuny pożarów.

Magnus przystanął po szwedzkiej stronie tuż u stóp wzgórza. Mężczyźni w gorączkowym pośpiechu stawiali tu z beczek barykady, przed którymi inni wyrąbywali wielkie przeręble.

– Dlaczego nie pomagasz? – odezwał się naraz jakiś głos.

Magnus odwrócił się. Tuż przy nim stał młody mężczyzna w lśniącej zbroi i z potężnym mieczem u boku.

Magnus skłonił się z szacunkiem.

– Przybyłem do miasta tuż przed wieczorem, ale chciałbym…

– Jesteś Norwegiem! – przerwał mu ostro Szwed. – Co tu robisz?

– Pozwól, panie, że się przedstawię. Jestem norweskim szlachcicem i nazywam się Magnus Maar. Wraz z przyjacielem zostałem skazany na banicję przez króla Christiana za napad na gubernatora duńskiego. Uciekliśmy z ojczystego kraju i los przygnał nas aż tu. Nic nie sprawiłoby nam większej radości, jak walka przeciwko królowi Christianowi, a w szczególności przeciwko jednemu z jego dowódców.

– Któremu?

– Von Litzenowi – odrzekł Magnus i sposępniał. – To właśnie były gubernator, o którym wspomniałem.

Młody rycerz roześmiał się.

– Widzę, że potrafisz nienawidzić, Magnusie Maar. Ale zachowaj ostrożność!

– A ja widzę, panie, że nie jesteś zwykłym żołnierzem, lecz jednym z dowódców. Czy mógłbyś mi udzielić zgody na udział w bitwie?

– Norweski szlachcic po szwedzkiej stronie? Hmm, dlaczego nie? Każdy człowiek jest dla nas na wagę złota. Ale proszę mi wybaczyć niedopatrzenie. Nazywam się Sten herbu Noc i Dzień. A ponieważ przypadkowo wiem prawie wszystko o duńskiej armii, mogę cię poinformować, panie, że baron von Litzen prowadzi niewielki oddział na zachodniej flance. Zapewne ucieszyłoby cię, gdybyś został umieszczony naprzeciwko?

– Dziękuję, wasza łaskawość!

Szwed zmarszczył czoło.

– Wydaje mi się, panie, że twój zapał do walki jest zbyt silny, by powodowała tobą jedynie osobista uraza. Jaki naprawdę jest twój cel?

Magnus wyprostował się.

– Jestem człowiekiem, który kiedyś poprowadzi swych rodaków przeciwko królowi Christianowi. Kiedyś wrócę do ojczyzny jako król.

Lekki uśmiech zagościł na wargach Stena herbu Noc i Dzień.

– A więc zamierzasz zasiąść na tronie Norwegii? W takim razie wiele nas łączy, bo mnie nęci korona Szwecji.

Magnus wpatrywał się przez chwilę zdumiony w swego rozmówcę i naraz zrozumiał, że ma przed sobą Stena Sture.

– Ciekaw jestem – powiedział Szwed z uśmiechem – który z nas pierwszy osiągnie wytyczony cel. Co prawda, ja zacząłem realizować swój wcześniej… Masz zbroję?

– Nie, tylko konia.

Sten Sture skinął na stojącego w pobliżu mężczyznę.

– Postaraj się o pełne uzbrojenie dla pana Magnusa. To szlachcic, z pewnością dobrze włada bronią. – A potem podał dłoń Magnusowi. – Do zobaczenia, młody kogucie. Miejmy nadzieją, że następnym razem spotkamy się jako królowie. I dobrzy sąsiedzi.

– Życzyłbym sobie tego samego! Dziękuję za wszystko!

ROZDZIAŁ VIII

I tak nadszedł dziewiętnasty dzień stycznia 1520 roku. Ranek był chłodny i szary, kiedy Magnus żegnał się z Marią i Endrem. Nie spadł ani jeden płatek śniegu, nawet tej pomocy poskąpiły Szwedom niebiosa…

Endre patrzył ze smutkiem na przyjaciela.

– Dlaczego nie mogę jechać z tobą? A jeśli zostaniesz ranny? Będziesz mnie potrzebować…

Magnus, który znów był dumnym i odważnym szlachcicem, potrząsnął głową.

– Ufam, że zatroszczysz się o Marię i odwieziesz ją do brata, gdybym nie wrócił. Jeśli wziąłbym cię z sobą, moglibyśmy zginąć obaj, a ona zostałaby całkiem sama. Ja mam większą wprawę we władaniu mieczem niż ty. Ale nie martw się, wrócę. Ja, a nie von Litzen! Czekajcie tu na mnie albo na wiadomość ode mnie, gdyby coś… no, rozumiecie.

Maria spoglądała na przyjaciela z niemym podziwem. Błyszcząca zbroja leżała na nim jak ulał, brązowe włosy okalały twarz. Pod pachą trzymał hełm. Stalowe oczy pałały niezwykłym żarem, ale gdzieś na ich dnie czaiła się powaga. Wydawał się taki męski, że miłość Marii, która ostatnimi czasy trochę przygasła, rozpaliła się na nowo.

– Szkoda tylko, że nie mam tarczy należącej do rodu Maarów, ozdobionej czarnym łbem kuny – żałował Magnus. – A teraz, przyjacielu, zostaw nas na chwilę samych.

Endre bez słowa opuścił izbę.

Serce Marii biło jak szalone, gdy Magnus delikatnie wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Przytulił policzek do jej włosów i tak stali nieporuszeni przez dłuższą chwilę. Obejmowanie chłodnego pancerza wydało się naraz dziewczynie mało romantyczne, więc zarzuciła ukochanemu ręce na szyję. A Magnus pochylił się i dotknął ustami jej warg.

Teraz! myślała Maria pełna oczekiwania. Zaraz ogarnie mnie znów to cudowne uczucie, które sprawi, że świat wokół przestanie istnieć…

Ale co to? Świat nie zniknął. Nadal widzi ściany z drewnianych bali, rzeźbioną narożną szafkę, okno…

Coś jest nie tak, zaniepokoiła się. Przecież pamiętała dokładnie, jak było…

Magnus wypuścił księżniczkę z objęć i spojrzał na nią zdziwiony, jakby zobaczył ją po raz pierwszy.

– Nie wiedziałem, że potrafisz tak całować – rzekł. – Kiedy wrócę…

Skinęła pośpiesznie głową.

– Uważaj na siebie, Magnusie! Nie próbuj sam wybić wszystkich żołnierzy króla Christiana!

– Poradzę sobie jakoś – uśmiechnął się.

Na twarzy Marii malowało się lekkie rozczarowanie. W ten pocałunek włożyła całe swoje uczucie…


Szwedzka armia stała gotowa do walki.

Raz jeszcze pospólstwo zgromadziło się wokół chorągwi Sturego. Lud wiązał z jego imieniem nadzieję na pełne chwały zwycięstwo nad Duńczykami.

Jezioro Äsunden, skute lodem i przykryte warstwą śniegu, trwało pogrążone w ciszy. Magnus obserwował z daleka wodza, który cwałując na szarym koniu od oddziału do oddziału podnosił na duchu żołnierzy i dodawał im odwagi.

Muszę jeszcze kiedyś z nim porozmawiać, pomyślał Magnus rozgoryczony. Wydaje mi się, że on mógłby mi pomóc. Choćby nadać mi wyższy tytuł, bym miał większy posłuch wśród ludzi!

W oddali błysnęła szwedzka chorągiew. Tu i ówdzie powiewały na wietrze proporce, co oznaczało, że w bitwie biorą udział znane, potężne rody.

Ale główną siłę i podporę armii Stena Sture także w tej bitwie stanowili chłopi.

Szwedzi trwali w oczekiwaniu.

Mały dobosz stał w pobliżu głównego sztandaru i czekał na sygnał. Nie przestawał oblizywać ust, aż spierzchły mu na mrozie i popękały do krwi. Dłonie posiniały mu z zimna. Nie odważył się jednak założyć rękawic, bo przecież musiał być gotowy.

Na pewno wszyscy w domu byli z niego dumni. Wszak to on na rozkaz wodza Stena Sture miał swym bębnieniem dać sygnał żołnierzom i poderwać do boju tę potężną armię. Oczywiście było wielu dorosłych wojskowych doboszy, jednak to jego werbel miał rozpocząć bitwę. Chłopiec nie spuszczał wzroku z wodza, bacznie obserwując również przeciwległy brzeg.

Pojedyncze płatki zawirowały w powietrzu, ale one z pewnością nie mogły zamoczyć Duńczykom prochu…

Magnus kręcił się nerwowo na koniu. Do oddziałów szwedzkich dotarła już wiadomość, że wróg nadciąga. Muszę znaleźć von Litzena, powtarzał w myślach. To moje zadanie. Muszę się pilnować, nie dać się porwać gorączce walki. Muszę się opanować, myśleć chłodno. Najważniejsze, bym znalazł von Litzena, reszta nie ma znaczenia.

Nagle w szwedzkich szeregach rozległ się głuchy pomruk. Przeciwległy brzeg ożył i wojska przeciwnika ruszyły naprzód.

Magnusa przeszły ciarki, poczuł, że pocą mu się ręce. Potężna armia wytoczyła się szeroką ławą na lód.

– Jezu, zmiłuj się! – szepnął ktoś obok.

Na zamarzniętej tafli jeziora Äsunden pojawiały się coraz to nowe oddziały, pokrywając szczelnie całą jego białą powierzchnię. Głuche dudnienie werbli rozbrzmiewało coraz silniej, potęgując grozę. Ciężkie armaty zostały wycelowane, a wiatr unosił nad skutą lodem płaszczyzną odgłosy komend.

Mały dobosz zacisnął dłonie na pałeczkach, ale zaraz przypomniał sobie, że powinno się je trzymać swobodnie, więc zawstydzony zwolnił uścisk. Och, mamo, jeśli nie wrócę, pomyślał, zaopiekuj się moim psiakiem!

Dlaczego czekamy? denerwował się Magnus. Niecierpliwość sprawiała, że z trudem znosił tę pełną napięcia ciszę. Chciał, by już się zaczęło! Pragnął już ruszyć w stronę jeziora. Na myśl o bitwie wypełniała go radość. Uspokój się, Magnusie, powtarzał sobie w myślach. Nie pozwól, by drzemiące w tobie mroczne siły wzięły górę. Pamiętaj o swym powołaniu! Będziesz kiedyś królem Norwegii, nie jest twoim przeznaczeniem umrzeć tu na lodzie Äsunden.

Uśmiechnął się do siebie. Sten Sture, który także marzył o zdobyciu tronu, miał chyba rację, mówiąc o swej przewadze.

Rzucił spojrzenie do tyłu. Szwedzka armia, która przed chwilą sprawiała wrażenie imponującej siły, wydawała mu się teraz – w porównaniu ze zbliżającą się ku nim potęgą wojska przeciwnika – katastrofalnie niewielką garstką. Magnusa oblał zimny pot.

Ciekawe, jak blisko tamci podejdą?

Wtedy wielki wódz podniósł dłoń. Mały dobosz drgnął, uderzył w bęben i po kilku fałszywych taktach złapał właściwy rytm. Cała szwedzka armia ruszyła do boju!

Magnus skierował się na zachodnie skrzydło i opuścił przyłbicę.


Całkiem stracił poczucie czasu, nie wiedział, czy upłynęły minuty, czy godziny. W ogóle przestał myśleć. Bo gdy znalazł się w tłumie walczących, jego szalony zapał do walki stał się nie do opanowania. Gdzieś w podświadomości tkwiła myśl o von Litzenie, ale była zbyt słaba, by pokierować jego działaniem. Magnus Maar bił się z niezwykłą zaciętością. Gdyby go zobaczył wódz, zapewne obdarzyłby go zachęcającym uśmiechem, nie pozbawionym wszak odrobiny goryczy.

Grzmiały armaty, kule z muszkietów przebijały na wylot pancerze żołnierzy szwedzkich. Lód pokrył się strzałami wystrzelonymi z kusz. A na skrzydłach toczyła się walka wręcz: konni wojownicy z mieczami i lancami. Przeręble wyrąbane przez Szwedów długo powstrzymywały napór duńskiego wojska. I przez długi czas trudno było przewidzieć wynik bitwy.

Szwedzi wspaniale się bronią, pomyślał Magnus. To doprawdy cud, że jeden człowiek potrafił zgromadzić wokół siebie prostych chłopów i zmobilizować do tak zaciętej walki! Chcę być taki jak on! Jako król Norwegii.

Król Norwegii! O mój Boże, całkiem zapomniałem o von Litzenie. Gdzie on może być? Muszę się stąd wycofać i zebrać siły do walki z baronem.

Niełatwo jednak było wydostać się z kłębowiska walczących ludzi i wierzgających koni. Aby utorować sobie drogę, z dziką wściekłością ciął na oślep mieczem.

Nagle od brzegu jeziora doszedł go chóralny okrzyk przerażenia, a uderzenia werbli ustały na chwilę. Po chwili głuche dudnienie rozległo się znowu, Magnus jednak natychmiast zrozumiał, że coś musiało się stać. Wokół niego na moment zapanował spokój. Wykorzystując to, szybko ruszył w stronę brzegu.

– Nosze dla wodza! – usłyszał donośny głos.

Magnus znieruchomiał.

– Co się stało? – zapytał jakiegoś żołnierza.

– Odłamek kuli armatniej trafił Stena Sture w nogę.

– Czy rana jest groźna?

– Tak wygląda.

Na wieść o zranieniu wodza oddziały szwedzkie jakby sparaliżowało. Wprawdzie nadal walczyły, ale bez młodego, energicznego Stena Sture zapał żołnierzy znacznie osłabł. Nie było komu przejąć po nim dowodzenia. Wraz z upływem dnia Duńczycy zyskiwali coraz wyraźniejszą przewagę, powoli wypierając Szwedów w głąb ich terytorium. Na nic się nie zdały budowane pośpiesznie fortyfikacje, żołnierzom wroga udało się przez nie przebić.


Magnus odjechał spory kawałek od jeziora, gdy naraz zauważył von Litzena. Był zmęczony po wielogodzinnej walce, głodny, ale na widok znienawidzonego barona, nadętego i zadufanego w sobie, gniew ożył na nowo.

Von Litzen nie spodziewał się tego ataku. Przełom w bitwie utwierdził go w przekonaniu o rychłym zwycięstwie. Pewny siebie, samotnie odjechał na bok i wyprostowany w siodle, z podniesioną przyłbicą, obserwował walczących.