Ale najmądrzejszym posunięciem okazał się ślub z księżniczką Brandenburgii, dzięki któremu wyraźnie wzmocnił swą pozycję u króla. Teraz miał szansę objąć urząd gubernatora na całą Norwegię…

Nagle poczuł się nieswojo. Najgorzej z tymi niepokornymi chłopami, pomyślał. Niedobrze, że ucierpiał mój najbliższy pomocnik. W tej wsi po raz pierwszy doszło do buntu. Przez ostatnich dziesięć lat wybuchały niesnaski w innych rejonach kraju: w Hedemark, Nord-Hordaland, Trøndelag. Poborcy podatkowi wszędzie byli narażeni na gniew chłopów. A teraz i tutaj…

Dobrze, że zareagowałem natychmiast, ostro i skutecznie, myślał dalej. Na ustach von Litzena pojawił się okrutny uśmieszek. Pozostali chłopi zrozumieli ostrzeżenie i zapłacili bez mrugnięcia okiem.

Ostry krzyk przeszył ciszę. Do jadalni wbiegła pomoc kuchenna, a z jej oczu wyzierał strach.

– Nie żyją! – krzyczała. – W kuchni wszyscy są martwi. A na dziedzińcu leżą trzej knechci.

– Bzdury! – zdenerwował się von Litzen, ale niezwłocznie poderwał się z miejsca i chwycił skórzany mieszek, w którym przechowywał najcenniejsze kosztowności.

W tej samej chwili zjawił się dowódca warty.

– Zostaliśmy napadnięci! – wołał. – Napastnicy zaczaili się i zamordowali strażników!

– Ilu ich jest? – spytał von Litzen, wstrzymując oddech.

– Dość dużo. Wyglądają na chłopów. Jest z nimi młody panicz Magnus Maar.

Von Litzen posiniał na twarzy, ale już za moment odzyskał zimną krew.

– Zbudzić knechtów! Dać sygnał do walki! Nie wolno tu wpuścić buntowników! – komenderował. – A wy czterej za mną! Do podziemia! – Wskazał na kilku żołnierzy oniemiałych z przerażenia.


Magnus odważnie rzucił się w wir walki. Jako jeden z nielicznych miał miecz i ciął nim ile sił.

Wtargnęli do sali rycerskiej, ale von Litzena tu nie było, pozostały jedynie resztki obfitego posiłku. Magnus palił się do bitki, jednak wraz z nim podążało tylu chłopów, że zabrakło dla niego przeciwnika.

– Chodź – chwycił Endrego za ramię. – Von Litzen pewnie się gdzieś ukrył. Biegnijmy tamtędy, na górę!

Niewielkie schody z grubych desek prowadziły do długiego korytarza, właściwie galerii, obwieszonej portretami i oświetlonej migotliwym światłem.

– Chyba jesteśmy w zachodnim skrzydle pałacu – szepnął Magnus. – Tu znajduje się apartament jaśnie pani. Von Litzen pewnie ukrył się pod babską spódnicą! Wchodzimy tutaj!

Młody szlachcic szarpnął drzwi i wdarli się do środka. Nie ulegało wątpliwości, że von Litzena tu nie było. Z oddali dochodził ich odgłos walki w przeciwległym skrzydle pałacu.

Ze zdumienia odebrało im mowę. Dopiero po dłuższej, zdającej się trwać wieki ciszy, Endre wyszeptał z niedowierzaniem:

– Przecież to jeszcze dziecko…

ROZDZIAŁ II

Przed nimi na środku sypialni stała dziewczyna, która nie wyglądała na więcej niż piętnaście lat. Wyprostowana jak struna, skrzyżowała ręce na piersi i obrzuciła ich dumnym spojrzeniem. Zauważyli jednak, że pomimo pozornego spokoju z jej czarnych oczu wyziera strach.

Miała na sobie wspaniały strój: haftowaną złotem suknię, ozdobioną perłami i innymi szlachetnymi kamieniami. Tak kosztownej toalety nie otrzymała z pewnością od von Litzena.

Znać było, że ubierała się w pośpiechu, bo spod czepka obszytego perłami wymykały się na kark potargane czarne włosy, a spod sukni wystawały posiniałe z zimna palce stóp.

– Kim jesteś? – rzucił Magnus obcesowo.

Podniosła głowę i dobitnie, choć głos drżał jej lekko, odpowiedziała:

– Maria Brandenburska.

– Maria Brandenburska? – powtórzył Magnus oszołomiony. – Rzeczywiście, słyszałem, że von Litzen zrobił dobrą partię, ale… – Przerwał gwałtownie i uklęknął przed dziewczyną. – To księżniczka, Endre, krewna przyszłego cesarza – szepnął do przyjaciela i pociągnął go za rękaw, by poszedł jego śladem, po czym odezwał się po niemiecku: – Wasza wysokość pozwoli, że się przedstawię. Jestem Magnus Maar z Solstad, a to mój przyjaciel Endre.

– Co się stało? – zapytała Maria po norwesku z nienagannym akcentem.

– Przykro mi – odrzekł Magnus – ale pałac dostał się w nasze ręce.

Na moment ukryła twarz w dłoniach, ale wnet się opanowała.

– A… co z von Litzenem? – głos zadrżał jej lekko.

– Nie wiem dokładnie. Przypuszczam, że nie żyje.

Wydawało mu się, czy naprawdę dostrzegł w jej twarzy wyraz ulgi? Nie potrafił tego rozstrzygnąć.

Nagle w korytarzu zadudniły ciężkie kroki biegnących. Magnus i Endre wymienili szybkie spojrzenia.

– Żadnych świadków… – mruknął Endre. – Ale przecież nie możemy…

– Zabieramy ją z sobą – zdecydował Magnus i zwrócił się do dziewczyny ze słowami: – Wybacz, księżniczko, ale nie mamy wyboru!

Otworzył okno i wyskoczył.

– Pośpiesz się, Endre! Musimy zdążyć, nim wejdą do środka! – zawołał, wyciągając ręce ku górze.

– Przepraszam – mruknął onieśmielony młodzieniec Chwycił młodziutką księżniczkę, podał ją Magnusowi i szybko wydostał się na zewnątrz. Dziewczyna chciała krzyknąć, ale Magnus zasłonił jej usta dłonią.

– Jeśli wasza wysokość pragnie ujść z życiem, to proszę milczeć – ostrzegł.

Pokiwała głową przerażona.

Endre podał jej buty i pończochy, które zgarnął w pośpiechu. Czas naglił, więc prędko włożyła obuwie, pończochy zaś Magnus wetknął w kieszeń.

Pobiegli w stronę lasu i zaraz pochłonął ich mrok.


– Tędy, księżniczko – powiedział cicho Magnus, wskazując polanę. – Endre poszedł po konie. Zaczekamy tutaj na niego.

Z ociąganiem usiadła na powalonym pniu, a Magnus stanął obok.

– Konie? – zdziwiła się. – Musimy jechać konno?

Czepek i suknia księżniczki, wysadzane drogocennymi kamieniami, migotały w księżycowym blasku, a włosy przybrały błękitnawy odcień. Dziewczyna wydawała się taka młoda i bezbronna…

Na pałacowym dziedzińcu wciąż trwały potyczki, dochodził stamtąd szczęk broni i przeraźliwe krzyki. Walka jeszcze nie została rozstrzygnięta.

– Musimy stąd uciekać – oświadczył Magnus. – Tobie, pani, grozi śmierć, jeśli zwyciężą moi przyjaciele, natomiast my zostaniemy niechybnie straceni w przypadku zwycięstwa von Litzena.

– Czy jedziemy daleko? – zapytała zalękniona.

Magnus wzruszył ramionami.

– To zależy. Masz, pani, jakichś przyjaciół w Norwegii?

– Mam ciotkę w Bergen.

– W Bergen? To dość daleko stąd. Czy tam właśnie nauczyłaś się języka norweskiego, pani?

– Tak, wychowałam się u ciotki. Na jej dworze poznałam von Litzena.

Tym razem Magnus nie miał najmniejszych wątpliwości, że na wspomnienie o mężu przeszły ją ciarki, ale mimo to czuł się w obowiązku uprzedzić ją, że jeśli von Litzen uszedł z życiem, będzie musiała do niego wrócić.

Podniosła przerażone oczy. W blasku księżyca jej delikatna, dziecinna twarzyczka wydawała się szczególnie urodziwa.

– Nie! Pomóż mi tego uniknąć! – poprosiła.

– Ale co uczynisz z sobą, pani?

– Pojadę do domu, do Brandenburgii – odrzekła łamiącym się głosem. – Nie mogę uciec do ciotki, bo ona każe mnie tu odesłać z powrotem.

Magnus zmarszczył brwi.

– Wybacz, księżniczko, że ośmielam się pytać, ale jak ojciec waszej wysokości mógł wyrazić zgodę na ślub z taką kreaturą?

Gestem wskazała mu miejsce obok siebie.

– Usiądź, proszę – przyzwoliła łaskawie. – Właściwie byłam zaręczona z księciem niemieckim, ale mój narzeczony zachorował na ospę i umarł. No cóż, w Europie nie ma znów tak wielu książąt, a król Christian wstawił się za von Litzenem i zapewniał, że pomoże mu zrobić oszałamiającą karierę.

Magnus milczał przez chwilę, nim zadał następne pytanie.

– Powiedz… Jesteś, pani, bardzo młoda. Czy naprawdę… to znaczy, czy rzeczywiście byłaś dla niego żoną?

Zadrżała jak osika.

– Nie! Do tej pory miał inne kobiety. I właściwie jestem za to wdzięczna losowi.


Potężna łuna oświetliła las.

– Pałac się pali! – zawołał Magnus. – To z pewnością wypadek. Nie sądzę, by ktoś był taki głupi i celowo podłożył ogień. Jeśli jednak tak się stało, buntowników czeka kara dwakroć surowsza.

Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach.

– Moje piękne stroje! – załkała. – Spłoną doszczętnie! I wszystkie miłe memu sercu przedmioty, które przywiozłam z domu!

Magnus przytrzymał delikatnie jej ręce.

– Ale ty, pani, ocalałaś – pocieszał. – Żyjesz i jesteś wolna. Dołożymy wszelkich starań, by ci pomóc!

Popatrzyła na niego z uwagą.

– Bardzo się przestraszyłam, paniczu Magnusie, kiedy wdarłeś się do mej sypialni. Ale nie jesteś okrutnikiem, jak wprzódy sądziłam. Masz takie piękne, czyste spojrzenie. Zapewne rozumiesz, że w pałacu wiodłam żywot dość monotonny. To, co się teraz dzieje, wydaje mi się nawet dość fascynujące. Martwi mnie tylko jedno…

Magnus uśmiechnął się.

– Co takiego?

– Kto będzie mnie teraz rano ubierał? Kto poda mi śniadanie, uczesze włosy, pościele łóżko? No i skąd weźmiemy pościel?

Wielkie nieba! przestraszył się Magnus, ale rzekł uspokajająco:

– Wszystko jakoś się ułoży.

Wielki mroczny cień przesunął się nad polaną. Księżniczka poderwała się z krzykiem, kiedy jednak zobaczyła Endrego na koniu, prowadzącego za uzdę drugiego wierzchowca, uspokoiła się.

Odwróciła się pośpiesznie do Magnusa, mówiąc:

– Możesz zwracać się do mnie po imieniu, ale to nie dotyczy twego służącego.

– Endre jest moim przyjacielem, nie służącym.

– Przecież to chłop – wykrzywiła pogardliwie usta.

Ty mała jędzo! pomyślał, dosiadając konia, ale nie śmiał się sprzeciwiać.

– Endre, musimy dotrzeć do Bergen, ale nie zdołamy tam dojechać przez jedną noc. Co proponujesz?

Endre zamyślił się. Gdy już usadowił Marię Brandenburską w siodle na koniu Magnusa, powiedział:

– Rodzina mojej matki… Oni mieszkają w Valdres.

– Świetnie! – ucieszył się Magnus. – Ruszajmy zatem do Valdres!


Wyjechali z lasu, kierując się ku ciągnącemu się na zachodzie łańcuchowi gór. Za plecami uciekinierów niczym olbrzymia pochodnia płonął pałac. Ogień trzaskał, tańczące płomienie rozświetlały nocne niebo, zamieniając w zgliszcza stuletnią posiadłość. Mieszkańcy osady na drugim brzegu jeziora Mjøsa z przerażeniem obserwowali pożar odbijający się w lustrze wody.

Duszący dym zalegał nad wzgórzem. Uciekinierzy tarli załzawione oczy. Maria kasłała, więc Magnus przycisnął ją mocniej do swej piersi, by uchronić przed dławiącymi oparami. Niecierpliwie popędzali rżące przeraźliwie i wierzgające konie, które nie chciały wjechać w ścianę dymu.

Zatrzymali się i dali odpocząć zwierzętom, dopiero kiedy dotarli do pasma gór. Młodzieńcy ze smutkiem obrócili wzrok w kierunku rodzinnej wsi.

– Jak myślisz, Endre, wrócimy tu kiedyś? – w zadumie zapytał Magnus.

Syn zamordowanego chłopa potrząsnął głową.

– Póki Norwegia nie odzyska niepodległości, nic tu po nas! Jeśli von Litzen nie żyje, sama nasza ucieczka stanowić będzie dowód naszej winy. Ale czy mamy wybór? Przecież musimy stąd wywieźć księżniczkę, bo ludzie Henryka Granuma czyhają na jej życie.

Magnus zaśmiał się gorzko.

– W co myśmy się właściwie wplątali?

– Żałujesz? – spytał Endre.

Magnus długo spoglądał w stronę swego dworu, Solstad, gdzie samotnie mieszkała jego matka.

– Czy żałuję? Nie! Teraz przyświeca mi tylko jeden cel. Pragnę, by Norwegia odzyskała niepodległość. Ruszajmy! Powinniśmy odjechać jak najdalej, nim wstanie świt.

I nie oglądając się więcej za siebie, udali się w niepewną drogę na zachód.


Krzewy i zarośla spowijała srebrna księżycowa poświata, migotały końskie grzywy, kopyta stukały o twarde podłoże. Podążali starym traktem. Endre jechał pierwszy, ponieważ dobrze znał ten szlak, a za nim Magnus z oniemiałą ze strachu Marią, która nigdy w życiu nie jechała konno. Trzymała się kurczowo swego wybawiciela, nie mając nawet odwagi spojrzeć na rysującą się przed nią w mroku sylwetkę, zda się upiora.

Galopowali bez wytchnienia, nie zatrzymując się, póki nie wstał świt. Dopiero wtedy Endre zdecydował się na postój nad niewielkim jeziorem na płaskowyżu. Konie drżały, utrudzone ciężką drogą.

– Wielkie nieba, Endre! Nie miałem pojęcia, że ta twoja stara kobyła tyle wytrzyma! – zawołał Magnus.

Maria zsunęła się z siodła i kompletnie wyczerpana opadła ciężko na ziemię.

– Jestem okropnie zmęczona – jęknęła żałośnie. – Chce mi się jeść i pić. Przynieście mi coś!

Magnus się zdenerwował.

– Przynieście mi coś! – przedrzeźniał dziewczynę. – Lepiej odpocznij, bo zaraz ruszamy dalej.

Rzuciła się na trawę.

– Nie chcę nigdzie jechać! Chcę do domu!

– Rozkapryszona pannica – mruknął Magnus.

Ale Endre przyniósł trochę wody z jeziora i pochylił się nad dziewczyną.

– Proszę, księżniczko – odezwał się przyjaźnie. – Wypij! Woda gasi pragnienie i ucisza najgorszy głód.