– Miałem dwadzieścia osiem lat i wciąż jeszcze byłem głupi jak but. Uczciwe życie śmiertelnie mnie nudziło, toteż nietrudno było przewidzieć, że prędzej czy później napytam sobie biedy. Kiedyś w sylwestra upiłem się jak świnia i… pewnie wiesz. Wszedłem do sklepu ze strzelbą, nawiasem mówiąc zepsutą, i wyniosłem stamtąd dwie skrzynki whisky, skrzynkę szampana i sto dolców. Prawdę mówiąc, wcale nie żądałem pieniędzy, ale wręczyli mi je, więc wziąłem. Zależało mi na gorzale dla siebie i kumpli. Wróciliśmy do domu i zalałem się do reszty. Zaraz po północy odwieźli mnie do pudła. Szczęśliwy Nowy Rok, nie ma co! – parsknął z zakłopotaniem i zaraz spoważniał. – Brzmi to śmiesznie, ale wcale nie było zabawne. Robiąc coś takiego, łamie się kupę serc.

Keshii wydało się to niesprawiedliwe. Popełnił przestępstwo, to fakt. Ale sześć lat więzienia i życie jego żony za trzy skrzynki alkoholu? Ścisnęło ją w gardle na wspomnienie scen z „La Grenouille”, „Lutece”, „Maxima” i „Annabel”. Tysiące dolarów wydawane dziennie na rzeki win i szampana. Tyle że tam nikt nie składał zamówień z pomocą dubeltówki.

Lucas streścił pobieżnie swoje dzieciństwo w Kansas. Największymi problemami, jakie go wówczas nękały, były jego wzrost i ciekawość świata, oba nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do wieku i „pozycji”. Mimo ostrzeżeń Simpsona, że Johns może unikać tematów osobistych, Keshia stwierdziła, że jest otwarty i łatwo go pociągnąć za język. Około południa miała już wrażenie, że zna go na wylot. Dawno przestała robić notatki. Prościej było zaglądać w głąb jego duszy słuchając, jak mówi o swoich poglądach politycznych, zainteresowaniach, doświadczeniach, rozprawach, ludziach, których darzy szacunkiem i tych, którymi gardzi. Wiedziała, że później odnajdzie w pamięci wszystkie niezbędne fakty, pogłębione o znajomość jego charakteru.

Najbardziej ją zdumiewało, że tak mało w nim goryczy. Był zły, zdeterminowany, ofensywny, bezczelny i twardy. Lecz zarazem namiętnie oddany sprawie, w którą wierzył, i współczujący ludziom, na których mu zależało. Ponadto miał poczucie humoru. Opowieści sprzed lat punktowane były wybuchami dźwięcznego śmiechu, który rozlegał się echem w ciasnym saloniku. W końcu Johns umilkł, przeciągnął się i wstał z fotela.

– Przykro mi, Kate, ale musimy przerwać. Niedługo mam następną konferencję, a muszę jeszcze załatwić parę spraw. Czy dasz się namówić na powtórne spotkanie? Dawno już nie miałem tak wdzięcznego słuchacza – zerknął na nią z miną, jaką zwykle rezerwuje się dla przyjaciół.

– Właściwie powinnam wracać, ale temat mnie interesuje i chętnie jeszcze posłucham. Z kim się dziś spotykasz?

– Jem obiad z psychiatrami. – Luke krążył po pokoju, zbierając długopisy i kartki papieru. – Mamy mówić o psychologicznych efektach pobytu w więzieniu. Zapewne będą też chcieli usłyszeć, do jakiego stopnia realna jest groźba dokonania na więźniu operacji psychochirurgicznej. Zawsze o to pytają.

– Masz na myśli frontalną lobotomię? Skinął głową.

– Czy to się zdarza? – zapytała ze zgrozą.

– Przypuszczam, że sporadycznie. Nawet jednak pojedyncze przypadki są niedopuszczalne.

Przytaknęła z powagą, spoglądając na zegarek.

– Pójdę po swoje rzeczy i spotkamy się na miejscu.

– Zatrzymałaś się w którymś z okolicznych hoteli?

– Nie, agent ulokował mnie w mieszkaniu swoich znajomych.

– To mniej krępujące.

– O, tak.

– Podwieźć cię? – spytał, zmierzając do drzwi.

– Mm… nie, dziękuję. Chcę jeszcze zajrzeć w parę miejsc.

Kiwnął z roztargnieniem głową. Nie nalegał.

– Chętnie przeczytam ten artykuł, kiedy będzie gotowy.

– Agent prześle ci odbitkę do autoryzacji.

Rozstali się przed hotelem. Keshia podeszła na róg i wezwała taksówkę. Dzień był pogodny i gdyby miała więcej czasu, z przyjemnością wróciłaby pieszo na Lakę Shore Drive. Wiał ciepły jesienny wiatr, na niebie świeciło słońce, a gdy dotarła na miejsce, zobaczyła żaglówki ślizgające się po tafli jeziora.

Wbiegła na górę, żeby zabrać rzeczy; okryła narzutą schludnie zaścielone łóżko i zaciągnęła żaluzje. Jej kroki dudniły w cichym wnętrzu. Zaśmiała się na myśl, co by powiedział Johns, gdyby ją zobaczył. To miejsce nie pasowało do Kate. Coś jej mówiło, że nie byłby zachwycony. Choć może śmiałby się wraz z nią, razem ściągnęliby zasłony z mebli i rozpalili ogień na kominku. Dla ożywienia nastroju pobębniłaby na wielkim fortepianie. Zabawne marzenia, Luke jednak wydał jej się świetnym kompanem do wygłupów. Polubiła go, a on nie miał pojęcia, z kim ma do czynienia. Dawało jej to poczucie pewności i zadowolenia, artykuł zaś już zaczynał przybierać w jej głowie konkretny, spójny kształt.


Wypowiedzi Johnsa zrobiły duże wrażenie na słuchaczach. Zasiadał na honorowym miejscu za długim, przybranym kwiatami stołem. Keshię zaś umieszczono w pobliżu niego. Zrobiła kilka notatek, po czym machinalnie rozdziobała widelcem zawartość talerza. Luke zerkał na nią od czasu do czasu ze złośliwym uśmieszkiem w szmaragdowych oczach. Raz nawet, unosząc kieliszek wina, mrugnął do niej łobuzersko, co sprawiło, że omal się nie zakrztusiła. Miała wrażenie, że zna go lepiej niż ktokolwiek z zebranych; może nawet lepiej niż ktokolwiek na świecie. W ciągu tego ranka dowiedziała się tak wiele o jego przeszłości! Odsłonił przed nią owo wnętrze sanktuarium, do którego – jak twierdził Simpson – nikt nie miał dostępu. Było jej żal, że nie może mu się odwdzięczyć tym samym.

Samolot miała o trzeciej, długo więc nie zabawiła. Luke właśnie skończył mówić, gdy podniosła się z miejsca. W mgnieniu oka otoczył go zwykły krąg wielbicieli. Przyszło jej na myśl, że mogłaby ulotnić się po angielsku, chciała jednak zamienić z nim jeszcze parę słów. Nie wypada najpierw przez kilka godzin wyciągać z człowieka jego tajemnice, a potem po prostu zniknąć bez słowa. W końcu przedarła się przez tłum i znalazła tuż obok niego. Rozmawiał właśnie z kimś innym, wyciągnęła więc rękę i lekko dotknęła jego ramienia, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Ku jej zdumieniu Luke wzdrygnął się nerwowo. Nie myślała, że tak łatwo go nastraszyć.

– Nie robi się takich rzeczy komuś, kto spędził sześć lat w pudle – rzekł z uśmiechem na wargach, lecz oczy miał poważne. – Człowiek staje się nerwowy, gdy ma kogoś za plecami. To odruch.

– Przepraszam, Luke. Chciałam się pożegnać. Muszę już jechać na lotnisko.

– Chwileczkę – wstał, żeby ją odprowadzić.

Keshia zawróciła do stolika po płaszcz. Zanim jednak znalazła się przy drzwiach, Johnsa otoczyła następna grupa dyskutantów. Dłużej nie mogła czekać. Uprzejme to czy nie, ryzykowała, że spóźni się na samolot. Obejrzawszy się jeszcze, cicho wyszła z sali i odebrała walizkę od portiera, który otworzył przed nią drzwi taksówki.

Wsiadła pośpiesznie, zadowolona z siebie.

Podróż była owocna, a artykuł zapowiadał się rewelacyjnie. Nie zauważyła, że Luke wypadł za nią na chodnik. Na jego chmurnej twarzy odbiło się rozczarowanie.

– Cholera! – zaklął pod nosem. Po chwili jednak uśmiechnął się, myśląc: Dobrze, panno Kate Miller. Teraz mój ruch.

Spodobała mu się ta kobieta. Była taka krucha, taka śmieszna… Miał ochotę podrzucić ją wysoko do góry i schwycić w wyciągnięte ramiona.

– Dogonił pan tę panią? – zaciekawił się portier.

– Nie – Lucas Johns uśmiechnął się szeroko i dodał: – Ale dogonię.

ROZDZIAŁ 9

– Dzwonił? Co to znaczy, że do mnie dzwonił? W tej chwili wróciłam z Chicago. I skąd wiedział, dokąd dzwonić? – prychnęła ze złością Keshia.

– Uspokój się. Dzwonił godzinę temu i przypuszczam, że redakcja skierowała go do mnie – wyjaśnił cierpliwie Simpson. – Nie ma w tym nic złego. Był zresztą bardzo uprzejmy.

– No dobrze, i czego chciał? – Keshia zsunęła sukienkę przez biodra. Z łazienki dochodził szum cieknącej do wanny wody. Była za pięć siódma, o ósmej miał przyjść po nią Whit, a przyjęcie zaczynało się o dziewiątej.

– Stwierdził, że artykuł nie będzie kompletny, jeśli nie weźmiesz udziału w konferencji, która ma się odbyć jutro w Waszyngtonie. Chodzi o to moratorium na budowę więzień. Byłby ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś do tego czasu wstrzymała się z ostateczną redakcją. Brzmi to całkiem rozsądnie. Skoro byłaś aż w Chicago, możesz przed południem wyskoczyć i do Waszyngtonu.

– Kiedy to ma być?

Cholerny egocentryk, pomyślała. Jej poczucie triumfu nagle wyparowało. Wstępny szkic wywiadu opracowała jeszcze w samolocie, ale co za dużo, to niezdrowo. Facet, który dzwoni, zanim jeszcze zdążyła rozpakować walizkę, nie byłby skłonny uszanować jej tajemnic.

– Konferencja będzie jutro o dwunastej.

– Psiakość! Jeśli wsiądę do samolotu, na pewno wpadnę na jakiegoś wścibskiego reportera, który pomyśli, że wybieram się na bal, i będzie się starał mnie zaczepić. A wtedy zwali mi się na kark horda tych hien z brukowców.

– W drodze do Chicago nic takiego się nie stało, prawda?

– Nie, ale też nikt nie spodziewał się mnie tam zastać. Może powinnam wziąć samochód i… o Boże! Wanna się przelewa! Czekaj!

Simpson chrząknął pod nosem. Keshia była wytrącona z równowagi, przypisywał to jednak zdenerwowaniu podróżą. Johns bardzo pochlebnie się o niej wyrażał. Wspomniał, że spędził z nią prawie cztery godziny, a zatem Keshia przybrała właściwy ton. Simpson nie wątpił, że ta odmiana wyszła jej na dobre. Wreszcie się przełamała i na całe szczęście nikt jej nie rozpoznał – chwała Bogu, w przeciwnym wypadku bowiem nigdy by mu nie wybaczyła. Zdawkowe napomknienia Johnsa o „pannie Miller” wskazywały, iż nie ma pojęcia, z kim rozmawiał. Skąd więc ta panika?

– Już myślałem, że się utopiłaś – zauważył, gdy Keshia z westchnieniem podjęła słuchawkę.

– Nie – roześmiała się. – Przepraszam cię, Jack, że tak na ciebie psioczę, ale naprawdę boję się buszować w najbliższym sąsiedztwie Nowego Jorku.

– Jak oceniasz dzisiejszy wywiad?

– Udany. Nawet bardzo. Sądzisz, że ta konferencja wniesie coś nowego czy też po prostu Johns chce mieć liczniejszą widownię podczas swego tournee?

– To odrębna sfera jego działalności, a artykuł mógłby w ten sposób sporo zyskać. W najgorszym razie trochę atmosfery. Decyzję pozostawiam tobie, uważam jednak, że nic się nie stanie, jeśli tam pojedziesz. Wiem, co cię gryzie, ale sama widzisz, że w Chicago nie miałaś najmniejszych problemów z pismakami. Johns też nie podejrzewa, że nie jesteś zwyczajną K. S. Miller.

– Kate – Keshia uśmiechnęła się do siebie.

– Słucham?

– Nic, nic. Sama nie wiem… może i masz rację. – Zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła głową. – W porządku, polecę wahadłowcem. W ten sposób zdążę wrócić przed nocą.

– Świetnie. Johns prosił o potwierdzenie. Zadzwonisz sama czy ja mam to zrobić?

– Po co? Żeby mógł zatrudnić innego biografa, gdybym nawaliła?

– No, no, nie bądź taka drażliwa – Simpson zachichotał. Czasem przydałoby się jej przytrzeć rogów. – Mówił, że wyjdzie po ciebie na lotnisko.

– Co takiego? A niech to szlag!

– Słucham? – Simpson był wstrząśnięty. W przeciwieństwie do Edwarda, który był co prawda starszy, za to mniej dystyngowany, Keshia nigdy nie używała takich słów.

– Przepraszam. Sama z nim porozmawiam. Nie chcę, żeby plątał mi się po lotnisku.

– Słusznie. Czy mam ci załatwić nocleg? Gdybyś chciała zatrzymać się w hotelu, włączymy to w koszty delegacji.

– Wolę nie ryzykować. A propos, to mieszkanie w Chicago było bajeczne. Wyobrażam sobie, jak musi wyglądać, kiedy są w nim ludzie!

– Kiedyś… tak, cieszę się, że ci się podobało. Dawno temu przeżyłem w nim wiele miłych chwil – głos Simpsona zmiękł, lecz po chwili przybrał zwykły oficjalny ton. – A zatem jedziesz?

– Tak. I od razu wracam.

Stęskniła się już za SoHo. Nie widziała Marka od tak dawna! Będzie wykończona. Diabli nadali to dzisiejsze przyjęcie! Juliana Watson-Smyth i Hunter Forbishe ogłaszali swoje zaręczyny – jak gdyby ktokolwiek jeszcze o nich nie słyszał. Para najbogatszych kretynów w mieście, a na domiar złego Hunter był jej kuzynem w trzecim pokoleniu. Zapowiadała się koszmarna nuda, całe szczęście chociaż, że w przyzwoitym lokalu. Keshia zawsze lubiła „El Morocco”.

Bal miał się odbyć pod hasłem „czerń i biel”. Powinna iść ze swoim kumplem George’em, murzyńskim tancerzem z SoHo – o, to byłoby coś! Albo z Lucasem Johnsem, który tak jak ona miał kruczoczarne włosy i mlecznobiałą skórę. Wolne żarty, pomyślała. Dałoby to pismakom temat na rok z góry. Musiał jej wystarczyć Whitney, choć w duchu uznała, iż to wielka szkoda. Luke wprowadziłby tam pewien ożywczy powiew – ożywczy i gorszący. Zaśmiała się na głos, zanurzając się w wannie. Zadzwoni do niego, najpierw jednak musi się ubrać, a toaleta przed taką okazją zajmuje wiele czasu. Już dawno zdecydowała się, co włoży: koronkową suknię z olbrzymim dekoltem, odrobinę w stylu empire, do tego pelerynkę z czarnej mory i onyksowy komplet biżuterii, kunsztownie wysadzany brylantami, który kupiła sobie na zeszłą gwiazdkę. Ukończywszy dwadzieścia dziewięć lat przestała czekać na mężczyznę, który obsypie ją klejnotami. Zaczęła się w nie zaopatrywać sama.