Zwiastun miłości

Przełożyła Maria Grabska

Rannych swoich ukryję w kokonach,

Zliczę zmarłych, pochowam ich, aby

Dusze ich wiły się w kroplach rosy,

Która znaczy me ślady.

Na wybojach podskakują kołyski,

Ja zaś zrzucam skorupę

Zeschłych strupów, udręk, dawnych twarzy…

Schodzę do ciebie ze stopni czarnej karocy Lete

Czysta jak dziecię.

Z „Przejścia” Sylvii Plath

ROZDZIAŁ 1

Edward Hascomb Rawlings siedział w swoim biurze nad poranną gazetą. Przed sobą miał olbrzymie zdjęcie uśmiechniętej młodej kobiety schodzącej po trapie z samolotu. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin, głosił podpis. Na innym, mniejszym zdjęciu ta sama kobieta wsparta na ramieniu wysokiego mężczyzny opuszczała terminal, by schronić się przed wzrokiem gapiów w błyszczącej limuzynie. Mężczyzną tym, jak Edward doskonale wiedział, był Whitney Hayworth III, najmłodszy wspólnik kancelarii prawniczej działającej pod nazwą Benton, Thatcher, Powers i Frye. Edward poznał Whita, gdy chłopak skończył studia, a było to dziesięć lat temu. Teraz jednak interesowała go przede wszystkim ona. Znał na pamięć te niemal kruczoczarne włosy, szafirowe oczy i mleczną angielską cerę.

Wyglądała cudownie,. nawet na kiepskim gazetowym zdjęciu. Opalona, uśmiechnięta… Nareszcie. Każda jej nieobecność dłużyła mu się w nieskończoność. Gazety donosiły, że wraca wprost z Hiszpanii, gdzie spędziła parę dni w letniej rezydencji swojej ciotki, hrabiny di San Ricamini (z domu Hilary Saint Martin). Uprzednio spędziła miesiąc „odcięta od świata” na południu Francji. Widząc ten frazes, Edward uśmiechnął się. Przez całe lato regularnie czytywał jej reportaże z Londynu, Paryża, Barcelony, Nicei, Rzymu… Jak na osobę „odciętą od świata” Keshia była doskonale poinformowana.

Dalszy ciąg notki wymieniał osoby, które tym samym lotem przybyły do Nowego Jorku: nagle wzbogaconą córkę i spadkobierczynię greckiego armatora oraz belgijską księżniczkę w drodze z paryskich pokazów mody. Dobrane towarzystwo, lecz to właśnie Keshia była postacią numer jeden. Jak zwykle. Każde jej pojawienie się wywoływało burzę. Najbardziej dokuczało mu to w okresie, gdy Keshia miała kilkanaście lat. Po śmierci jej ojca miało się wrażenie, że gdziekolwiek się uda, wszędzie ściga ją ławica piranii. Dziennikarze nie dawali jej spokoju. Teraz zdążyli już do niej przywyknąć i ich wścibstwo przybrało łagodniejsze formy.

Na początku – zwłaszcza w ciągu pierwszego, koszmarnego roku – Edward za wszelką cenę chronił ją przed prasą. Hieny wszakże czaiły się wszędzie. Nie czekały długo. Trzynastoletnia dziewczynka przeżyła szok, gdy rozpalona żądzą wiedzy reporterka dopadła ją w sklepie Elisabeth Arden. W przeciwieństwie do tamtej Keshia nie rozumiała, w czym rzecz. Twarz Edwarda stwardniała na samo wspomnienie. „Co czułaś, kiedy twoja mama… „ Jak można w ten sposób skrzywdzić dziecko? Reportaż spóźnił się o cztery lata, a jego autorka straciła pracę już nazajutrz rano. Edward był zawiedziony; spodziewał się, że ją wyrzucą tego samego dnia. A Keshia miała okazję pierwszy raz się przekonać, jak smakuje sława, potęga, bogactwo. Nazwisko będące publiczną własnością. Pokolenia przodków: dziewięć ze strony matki, ze strony ojca tylko trzy, o których warto wspomnieć. Historia. Pieniądze. Władza. Coś, czego nie da się ukraść lub podrobić. Ponadto uroda, styl i ta czarodziejska iskra… Dopiero wtedy jest się Keshia Saint Martin. Jedyną i niepowtarzalną.

Edward zamieszał kawę w biało-żółtej filiżance z Limoges i wyjrzał przez okno. Jego fotel zwrócony był wprost na północ, ku spiętrzonym wieżowcom środkowego Manhattanu i niezgrabnym pałacom przy Piątej Alei, zbitym w kupkę obok rudziejącej już plamy Central Parku. Prawy róg okna przecinała wąska, szara wstążka East River, nakrapiana cętkami małych łodzi żaglowych i barek. W dali rozmazaną smugą odznaczał się Harlem. Widok z okna był częścią wystroju gabinetu, i to nie tą, która interesowała go najbardziej. Edward był szalenie zapracowanym człowiekiem.

Przełknął łyk kawy i odnalazł rubrykę Martina Hallama, poświęconą głównie towarzyskim plotkom: kto w kim się kocha, kto wydaje przyjęcie, kto jest zaproszony, a kto nie przyjdzie, bo się obraził. Wiedział, że znajdzie tam słówko o Keshii. Znał jej styl na tyle, by móc się założyć, że o sobie też wspomni. Była sumienna, a przede wszystkim ostrożna. Nie mylił się.

„Lista zlatujących do miasta globtroterów pyszni się nazwiskami Scootera Hollingswortha, Bibi Adams-Jones, Melissy Sentry, Jeana-Claude’a Reimsa, Keshii Saint Martin i Juliana Bodleya. Raduj się, gawiedzi, oto synowie i córki marnotrawne wracają na nasze łono…”

Wciąż dźwięczały mu w uszach jej słowa sprzed siedmiu lat. Wtedy także był wrzesień…


– No dobrze, Edwardzie, zrobiłam wszystko, czego ode mnie chciałeś. Skończyłam Vassar, Sorbonę i spędziłam kolejne wakacje u ciotki Hil. Koniec dreptania koleiną gustów moich drogich rodziców i ślepej wiary w to, co ty uważasz za „stosowne”. Mam dwadzieścia jeden lat i pora, żebym wreszcie pomyślała o sobie.

– Co konkretnie masz zamiar zrobić? – zapytał udręczonym głosem. Była tak rozpaczliwie młoda…

– Jeszcze się nie zdecydowałam, ale mam już parę pomysłów.

– Zdradzisz mi je?

– Mam zamiar. Tylko proszę cię, Edwardzie, nie marudź.

Odwróciła się do niego z gniewnym błyskiem w oczach. Jej uderzająca uroda jeszcze zyskiwała, kiedy Keshia była zła. Oczy przybierały ametystowy odcień, na bladej cerze pojawiał się delikatny rumieniec, a ciemne włosy lśniły jak onyks. Keshia miała niewiele ponad pięć stóp wzrostu, lecz w takich chwilach człowiek zapominał, jakie to chucherko. Rozgniewana twarz przyciągała jak magnes, więziła oczy ofiar i przykuwała do własnych. A cała ta nie pozbawiona charakteru osóbka spoczywała na głowie i sumieniu Edwarda. To on był odpowiedzialny za jej poczynania – w o wiele większym stopniu niż jej guwernantka, pani Townsend, czy ciotka Hilary, hrabina di San Ricamini.

Hilary, rzecz jasna, działała po najmniejszej linii oporu. Najzupełniej szczerze i z dużą radością zapraszała dziewczynkę na święta do Londynu albo na wakacje do swego domu w Marbelli. Nie chciała jednak, by zawracano jej głowę sprawami „trywialnymi”. „Trywialne” było według niej zainteresowanie Keshii Korpusem Pokoju, podobnie jak jej głośny romans z synem ambasadora Argentyny. Miało to miejsce przed trzema laty. Chłopak w końcu ożenił się ze swoją kuzynką, Keshia zaś popadła w depresję, równie „trywialną” jak każda jej przelotna fascynacja. Może Hilary na swój sposób dotykała sedna: wszystko to był słomiany zapał. Póki jednak żar nie wygasł, problem spoczywał na barkach Edwarda. Dźwigał to brzemię od czasu, gdy Keshia skończyła dziewięć lat – i nie miał najmniejszego zamiaru się uskarżać.

– Keshia, wydeptałaś mi już ścieżkę na dywanie, a wciąż nie wiem nic o twoich tajemniczych planach. Co ze studiami na Uniwersytecie Columbia? Przestały cię interesować?

– Prawdę mówiąc, tak. Chcę iść do pracy.

– O? – Edward zadrżał. Boże, pomyślał, błagam, spraw, żeby wybrała pracę w dobroczynności! – Gdzie? – spytał ostrożnie.

– W jakiejś gazecie. Dziennikarstwa mogę się nauczyć wieczorami. – W oczach Keshii jarzył się wyzywający płomień.

– Rozsądek przemawiałby za tym, żebyś najpierw zdobyła tytuł, a dopiero potem pomyślała o pracy.

– A kiedy skończę studia, jaką gazetę mi zaproponujesz, Edwardzie? „Women’s Wear”?

Spostrzegł, że jej oczy już zachodzą łzami. Boże, znów będą problemy. Z roku na rok stawała się coraz bardziej uparta. Zupełnie jak jej ojciec.

– A o jakiej gazecie myślałaś? O pisemku związku farmerów czy jakimś plotkarskim szmatławcu?

– Nie. O „New York Timesie”.

Chwała Bogu, nie brakowało jej poczucia smaku.

– Z całego serca cię popieram, moja droga. Uważam to za świetny pomysł. Ale jeśli rzeczywiście traktujesz go poważnie, o wiele stosowniej byłoby, gdybyś najpierw skończyła studia dziennikarskie, a potem…

– A potem wyszła za mąż za jakiegoś miłego chłopca po ekonomii, tak? – wpadła mu w słowo, zrywając się z poręczy fotela, na której przysiadła jak ptaszek.

– Nie, chyba że sama tego zapragniesz.

Boże, jakaż ona była trudna. I niebezpieczna. Podobnie jak jej matka.

– No cóż – oznajmiła – ja akurat widzę to inaczej. Wymaszerowała z biura. Później się dowiedział, że już wtedy była zatrudniona w „Timesie”. Utrzymała się tam dokładnie trzy i pół tygodnia.


Wszystko przebiegło dokładnie tak, jak się obawiał. Jako jedna z pięćdziesięciu najbogatszych kobiet świata, Keshia znów stała się ulubioną igraszką pismaków. Codziennie w jakimś piśmie ukazywało się jej zdjęcie, wypowiedź lub dowcip na jej temat. Reporterzy innych gazet pchali się do redakcji „Timesa”, żeby ją zobaczyć. Ekipa „Women’s Wear” chodziła pijana z radości.

Był to dalszy ciąg koszmaru, który rzucał cień na jej życie. Pamiętał, jak przyjęcie z okazji czternastych urodzin Keshii zostało rozbite przez fotoreporterów. W rok później, około gwiazdki, Edward zabrał ją do opery. Wywołało to stek plugawych domysłów na temat charakteru tego, co ich łączyło. Jeszcze przez wiele lat wzdragał się z nią pokazywać w miejscach publicznych. Niszczono negatywy jej prywatnych zdjęć, istniała bowiem obawa, że mogą się dostać w niepowołane ręce i ukazać w prasie z przewrotnym komentarzem. Keshia nie chodziła na randki z chłopcami, bo niejeden raz miała okazję gorzko tego pożałować. Jako siedemnastolatka panicznie się bała, że ktoś rozpozna ją na ulicy. Jako osiemnastolatka miała powyżej uszu braku swobody i ciągłej izolacji, do której zmuszały ją wymogi dyskrecji. Dla dziewczyny w jej wieku taki tryb życia był równie absurdalny, jak niezdrowy, lecz ii Edward nie był w stanie jej pomóc. Keshia musiała mieć się na baczności, by nie splamić pamięci przodków. Trudno było oczekiwać, że córka lady Lianę Holmes-Aubrey i Keenana Saint Martina pozostanie osobą prywatną. W dodatku była piękna, no i – sporo warta na rynku. Młoda, interesująca, stanowiła wymarzony temat na pierwsze strony gazet. Ot, fatum, przed którym nie mogła się uchronić, a przynajmniej tak wtedy sądził Edward. Obecnie zadziwiała go zręcznością, z jaką gdy chciała, unikała fotoreporterów. Cudownie łatwo zbywała ich natrętne pytania. Oszałamiający uśmiech, celne słówko i żaden dziennikarz nie był pewien, czy Keshia z niego kpi, czy też kazała już wezwać policję. Jej ujmujący sposób bycia zawierał domieszkę czegoś groźnego jak ostrze noża. Może dlatego tak niewielu ludzi mogło jej się oprzeć.

Rodzice Keshii byli niezwykłą, wręcz zaskakującą parą. Odziedziczyła delikatny wdzięk matki i przebojową silę ojca. Tym, co martwiło Edwarda, było jej podobieństwo do Lianę. Lianę Holmes-Aubrey… Ta piękna ciałem i duchem kobieta elegancję miała we krwi. Wychowano ją tak, by uczynić zadość kilkusetletniej tradycji. Jej ojciec miał „zaledwie” tytuł hrabiowski, za to po kądzieli była wnuczką księcia. Edward zakochał się w niej na zabój, gdy tylko ją ujrzał. Lianę nigdy się o tym nie dowiedziała. Edward był świadomy, że szaleństwem byłoby liczyć na… Jak się jednak okazało, Lianę popełniła jeszcze większe szaleństwo. Na szczęście udało się uniknąć publicznego skandalu. Wiedział o tym tylko on, Keenan i… ten smarkacz. Edward nigdy nie zdołał zrozumieć, co Lianę w nim pociągało. W porównaniu z Keenanem był tak mało męski! Do tego nieokrzesany, właściwie prymitywny. Lianę dokonała fatalnego wyboru. Wzięła sobie do łóżka młodzieńca, który uczył francuskiego jej córkę. Zakrawałoby to na farsę, gdyby cena nie była tak wysoka: Lianę zapłaciła życiem. A Keenan wydał tysiące dolarów, by utrzymać wszystko w tajemnicy.

Keenan „usunął” winowajcę z domu, a następnie kazał go deportować do Francji. Nie minął rok, gdy koniak, szampan, a także tabletki, którymi po kryjomu faszerowała się Lianę, zebrały swoje żniwo. Po jej śmierci Keenan popadł w głęboką apatię. Dziesięć miesięcy później zginął w wypadku. Edward zawsze w głębi duszy podejrzewał, że Keenan nawet nie próbował reagować, gdy jego mercedes przebił barierkę dzielącą autostradę i wpadł na przeciwległy pas ruchu. Może był pijany, a może tylko zmęczony. Nie było to samobójstwo; po prostu koniec, którego nie chciał odwlekać.

W ciągu tych ostatnich miesięcy zobojętniał na wszystko, nie obchodziła go nawet córka. Powiedział to otwarcie – na szczęście tylko Edwardowi. Edward był idealnym powiernikiem. Nawet Liane, siedząc z nim pewnego dnia przy herbacie, wdała się w niesmaczne szczegóły, a on słuchał, kiwał głową i modlił się, żeby nie zwymiotować na dywan. Liane patrzyła na niego tak żałośnie, że chciało mu się wyć.

Edward zawsze za bardzo się przejmował. Przejmował się Liane (jak sądził w swej naiwności: zbyt doskonałą, by ją tknąć), przejmował się też jej dzieckiem. Poprzysiągł sobie, że uchroni Keshię przed podobnym losem. Czuł się za nią odpowiedzialny i miał zamiar dopilnować, by w niczym nie sprzeniewierzyła się swemu dziedzictwu. Żadnych katastrof, szantaży i nauczycieli o twarzach cherubinów. Życie Keshii miało być inne. Szlachectwo przodków Liane i potęga przodków Keenana w niej właśnie miały osiągnąć wspaniałe apogeum. Edward czuł, że jest to winien nie tylko jej rodzicom, ale i dziewczynie. Musiał wpoić w nią poczucie obowiązku i wierność tradycji. W okresie dorastania Keshia czyniła żartobliwe aluzje do pokutnej koszuli, pojmowała wszakże sens tego, czego ją uczył. Wiedział, że obiektywnie jest zdolny podarować jej tylko to jedno: poczucie własnej godności. Świadomość, że jest Keshią Saint Martin. Szlachetnie urodzoną Keshią Holmes-Aubrey Saint Martin, potomkinią brytyjskiej arystokracji i amerykańskiej elity; kobietą, której ojciec obracał milionami, by zarabiać miliony: na stali, miedzi, kauczuku i ropie naftowej. Keenan Saint Martin był wszędzie tam, gdzie trafiał się interes na niewyobrażalną skalę. Stał się legendą; w tym demokratycznym państwie był kimś w rodzaju księcia krwi. Wraz z jego fortuną Keshia odziedziczyła także tę legendę. Rzecz jasna, Keenan nie zawsze miał całkiem czyste ręce, nigdy jednak nie ubrudził ich ponad pewną miarę. Był to dżentelmen, człowiek imponujący, któremu bliźni wybaczali wszystko – nawet to, że większości pieniędzy dorobił się sam.