– Hm… dobrze, oprowadzę cię po mieście. Wezwała limuzynę i zabrała go na przejażdżkę po Wall Street i Greenwich Village, następnie wzdłuż East River Drive i Czterdziestą Drugą do Broadwayu. Zatrzymali się przy delikatesach na bajgle z białym serem, po czym ruszyli dalej na północ w stronę Central Parku, wstępując po drodze na drinka w hotelu „Plaża”. Wrócili Piątą i Madison Avenue, mijając eleganckie butiki. Przed Metropolitan Museum wysiedli, żeby przejść się po parku. O szóstej wieczorem weszli do Stanhope’a. Zajęli stolik na tarasie, musieli więc stoczyć prawdziwą bitwę o orzeszki ziemne z napastliwymi gołębiami.

– Jesteś świetną przewodniczką, Keshia. Wiesz, właśnie wpadło mi coś do głowy. Czy chciałabyś poznać jednego z moich przyjaciół?

– Tu? – zdziwiła się.

– Nie tu, głuptasie. W Harlemie.

– Brzmi intrygująco – oświadczyła z zapałem.

– To najwspanialszy facet, jakiego znam. Myślę, że ci się spodoba.

– Na pewno – posłała mu rozbawione spojrzenie, pozostające w idealnej zgodzie z atmosferą tego pogodnego dnia. – Chyba nie wypada, żebyśmy jechali tam limuzyną?

– Nie – Luke skinął na kelnera. – Odeślemy ją do domu i weźmiemy taksówkę.

– Bzdura.

– Chcesz jechać limuzyną? – tego się nie spodziewał. Może Keshia nie umiała poruszać się po mieście inaczej?

– Jasne, że nie, wariacie. Pojedziemy metrem. Tak będzie szybciej i zabawniej. I o wiele dyskretniej.

– Słuchajcie jej, ludzie! „Dyskretniej”! Mówisz poważnie? – zdumiony zajrzał jej w oczy. Wciąż go zaskakiwała.

– A jak twoim zdaniem jeżdżę do SoHo? – zaśmiała się. – Odrzutowcem?

– Powiedzmy, że helikopterem.

– Ależ naturalnie. Chodź, Romeo, pozbądźmy się limuzyny i jazda!

Szofer zasalutował im jednym palcem i zniknął w ułamku sekundy. Ruszyli bez pośpiechu w stronę najbliższej stacji, gdzie zaopatrzyli się w bilety, precelki i coca colę. Wysiedli z metra przy Sto Dwudziestej Piątej. Wspięli się na schody, trzymając się za ręce.

– To tylko parę przecznic stąd – wyjaśnił Lucas.

– Jesteś pewien, że go zastaniemy?

– Głowę dam, że jest jeszcze w pracy, a tam właśnie idziemy. Z trudem można go stamtąd wyciągnąć na posiłki.

Keshia spostrzegła, że Luke zachowuje się teraz swobodniej i pewniej niż w ciągu całego dnia. Jego ramiona zdawały się szersze, krok bardziej rozkołysany, a oczy uważnie śledziły przechodniów. Stał się czujny, lecz tylko on wiedział, czego wypatruje. Świat, w którym się znaleźli, był Keshii zupełnie obcy.

– Tu nawet poruszasz się inaczej – zauważyła.

– Wierzę ci na słowo. Ta okolica za bardzo przypomina mi Q.

– San Quentin?

Skinął głową. Skręcili za róg i zatrzymali się przed odrapanym budynkiem z czerwonej cegły. Na wpół spalony szyld głosił: „Dom Miłujących Pokój”, Keshia jednak nie odniosła wrażenia, żeby każdy, kto tu wchodzi, miał pokój w sercu.

Drzwi otworzyły się nagle i wypadło z nich dwóch czarnoskórych nastolatków, goniących ze śmiechem młodziutką Portorykankę. Dziewczyna piszczała, ale widać było, że wszyscy troje znakomicie się bawią.

– Czym to miejsce różni się od innych? – uśmiechnęła się Keshia.

Luke nie odpowiedział jej uśmiechem.

– Są tu narkomani, złodzieje, alkoholicy, nieletnie prostytutki i członkowie gangów. Prawdziwy kwiat młodzieży tego miasta… i każdego miasta na świecie, może z wyjątkiem okolicy, w której mieszkasz. I od razu wybij sobie z głowy wszelkie głupie pomysły. Jeżeli polubisz Alejandra, zadzwoń, niech do ciebie wpadnie, ale nie waż się go odwiedzać. To nie miejsce dla ciebie.

Keshia poczuła się urażona tą przemową. Była dorosła i zanim go poznała, znakomicie dawała sobie radę. No, może nie w samym środku Harlemu.

– Czyżby dla ciebie było odpowiednie? – spytała cierpko. Nie pasował tu o wiele bardziej niż ona.

– Kiedyś było. Dziś już nie, mimo to potrafiłbym tu przeżyć. Ty nie masz szans. Proste jak dwa i dwa cztery – otworzył przed nią drzwi. Z jego tonu wywnioskowała, że mówi poważnie.

Oblepiony spłowiałymi plakatami korytarz śmierdział zastarzałym moczem i świeżą marihuaną. Ściany zamazane były graffiti, szklane klosze lamp porozbijane, a w dyszach umieszczonych w uchwytach gaśnic tkwiły przykurzone papierów kwiaty. Na odrapanej tablicy widniał napis: „Witaj w Dom” Miłujących Pokój! Tu zawsze znajdziesz pomoc!” Czyjaś ręk skreśliła słowo „pomoc” i dopisała: „chętne dupy”.

Luke poprowadził ją wąską klatką schodową. Jego na pięcie zdążyło już się ulotnić. Ot, były rewolwerowiec przy był z towarzyską wizytą. Keshia raptem przypomniał sobie postacie z legend o Dzikim Zachodzie i parsknęł śmiechem.

– Co cię tak bawi, dziecino? – spojrzał na nią z wyży swego wzrostu powiększonych o różnicę trzech schodów Wspinała się lekko za nim, rozpromieniona i szczęśliwa.

– Ty, szeryfie. Niezły z ciebie artysta!

– Coś takiego?

– Owszem – podniosła twarz ku niemu, więc nachyl’ się, żeby ją pocałować.

– To lubię – oznajmił, przesuwając dłoń na jej pośladki i popychając ją lekko w stronę potwornie zniszczonych drzwi na pierwszym piętrze.

– Jesteś pewien, że to tu? – Keshia nagle straciła rezon.

– Całkowicie pewien, złotko. Zawsze tu siedzi, tępy głupek. Wypruwa z siebie flaki w tym szambie. Flaki, serce i duszę. Sama zobaczysz.

Tabliczka na drzwiach głosiła: „Alejandro Vidal”. Żadnych sloganów, żadnych obietnic i tym razem żadnych graffiti. Tylko nazwisko.

Keshia usunęła się czekając, aż Luke zapuka, ale się zawiodła. Otworzył drzwi potężnym kopniakiem, omal nie wyrywając ich z zawiasów.

– Que…! - drobny Latynos zerwał się przerażony zza biurka i wybuchnął śmiechem. – Luke, ty draniu, jak się masz? Że też od razu nie zgadłem, że to ty! Przez moment myślałem, że w końcu przegiąłem pałę i przyszła po mnie mafia.

Lucas podszedł do niego i zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Minęło kilka minut, zanim obaj przypomnieli sobie o Keshii. Minuty te wypełnił stek meksykańskich przekleństw, wypowiadanych czystą hiszpańszczyzną Alejandra i łamanym dialektem, którego Luke nauczył się w więzieniu. Dowcipy o „podwójnych rurach” ginęły w potoku niezrozumiałych idiomów, po części więziennych, po części zaś rodem z latynoskich enklaw stanu Kalifornia. Nagle jednak zapadła cisza, a na twarzy Keshii spoczęło ciepłe spojrzenie niespotykanie życzliwych błękitnych oczu, okraszone uśmiechem, który rozprzestrzeniał się powoli na całą brodatą twarz. Alejandro Vidal był typem człowieka, do którego się zwracasz, gdy masz kłopot, przed którym otwierasz serce. Jego twarz mogła być twarzą kapłana lub zgolą świętego.

– Cześć – odezwał się nieśmiało. – Ten niewychowany skurczybyk na pewno nie wpadłby na pomysł, żeby nas sobie przedstawić. Jestem Alejandro – wyciągnął rękę.

– Keshia.

Ceremonialnie uścisnęli sobie dłonie, po czym Alejandro podsunął im oba posiadane krzesła, sam zaś przysiadł na skraju biurka.

Nie był aż taki niski, jak się początkowo zdawało, choć przy Lucasie robił wrażenie karzełka. Całą uwagę przykuwały w nim zresztą oczy – czułe i rozumiejące. Nie porywały jak oczy Luke’a – człowiek sam chętnie wychodził im naprzeciw. Wszystko w nim było ciepłe: uśmiech, spojrzenie, którym obejmował swoich gości. Był to człowiek, który wiele w życiu widział, nie miał jednak w sobie cynizmu. Doświadczenie uzbroiło go w wyrozumiałość i współczucie, poczucie humoru pozwoliło mu ustrzec się od zgorzknienia. Dziwnie kontrastował z Lucasem, ale Keshia instynktownie poczuła do niego sympatię i zrozumiała, dlaczego ci dwaj, zetknąwszy się, zostali przyjaciółmi.

Alejandro podał im herbatę i zaczął wymieniać z Lucasem błazeńskie uwagi. Nie widzieli się ponad rok, musieli więc nadrobić zaległości.

– Od dawna mieszkasz w Nowym Jorku? – zagadnęła Keshia, żeby coś powiedzieć.

– Prawie trzy lata.

– I wystarczy – wtrącił się Luke. – Jak długo jeszcze masz zamiar taplać się w tym gównie, zanim wreszcie zmądrzejesz i wrócisz do domu? Powinieneś się przenieść do Los Angeles.

– Tu robię coś konkretnego. Cały kłopot w tym, że leczymy ich praktycznie dorywczo. Stary, gdybym miał warunki, żeby umieścić ich tu na stałe, błyskawicznie wyprowadziłbym ich na ludzi.

– Leczysz młodocianych narkomanów? – zainteresowała się Keshia. Oto miała temat do dobrego reportażu, lecz bardziej niż temat zaciekawił ją ten człowiek.

– Narkomanów, drobnych przestępców… Zresztą jedno przeważnie chodzi z drugim w parze. – Alejandro ożywił się wyjaśniając zadania, jakie spełniała jego placówka. Pokazał Keshii statystyki, wykresy, historie pacjentów i opracowania dotyczące planów na przyszłość. Niewiele jednak dało się zrobić, by ominąć zasadniczy problem: brak stałej kontroli nad pacjentem. Dopóki te dzieci wracały nocą na ulice, do rozbitych rodzin, do domów, gdzie matka świadczyła usługi na jedynym łóżku, ojciec robił pijackie awantury, a bracia wstrzykiwali sobie kompot w ubikacji, był praktycznie bezsilny. – Chodzi o to – mówił – żeby wyrwać ich z tego środowiska. Zmienić cały tryb ich życia. To konieczne, ale tutaj prawie niewykonalne – niechętnym gestem objął łuszczące się ściany. Ośrodek istotnie był bliski kompletnej ruiny.

– Mimo to uważam cię za świra – Luke zaśmiał się z maskowanym podziwem. Lekceważony, wyśmiewany, opluwany i kopany, Alejandro wierzył w swoje marzenia. Podobnie jak Luke.

– Patrz na siebie – odparował Meksykanin. – Masz zamiar wyperswadować światu budowanie więzień? Hombre, gwarantuję ci, że tego nie dożyjesz – wywrócił oczy do góry i wzruszył ramionami.

Keshia z trudem hamowała rozbawienie, przysłuchując się ich rozmowie. Meksykanin przemawiał do niej nieskazitelną angielszczyzną, lecz zwracając się do przyjaciela przechodził na uliczny żargon. Nie była pewna, czy ma to być szyfr, żart czy symbol łączących ich więzów. Może wszystko po trosze.

– Dobra, chytrusie, sam zobaczysz. Za trzydzieści lat nie będzie w tym kraju ani jednego czynnego więzienia.

Z całej odpowiedzi Keshia wyłowiła tylko słowa „loco” i „cabeza”. Luke widać zrozumiał więcej, bo wystawił do góry środkowy palec prawej ręki.

– Luke, tu jest dama! – rzekł ze zgorszeniem Alejandro, w jego głosie jednak słychać było śmiech i Keshia poczuła, że jej obecność przestaje go krępować. – Keshia, powiedz, czym się zajmujesz.

– Jestem publicystką.

– I to dobrą – wtrącił Lucas. Roześmiała się i dała mu sójkę w bok.

– Wstrzymaj się z opinią do przeczytania wywiadu. Zresztą i tak nie jesteś obiektywny.

Alejandro przyglądał im się z uśmiechem. Instynktownie pojął, że nie jest to błahy flirt czy romans na jedną noc. Po raz pierwszy widział przyjaciela w towarzystwie kobiety. Dotychczas Luke uważał, że miejsce kobiet jest w łóżku, i wracał do nich, gdy było mu to potrzebne. Ta dziewczyna musiała być kimś szczególnym. Różniła się też od innych. Robiła wrażenie inteligentnej i miała styl. Zastanawiał się, gdzie Luke ją poznał.

– Może pójdziesz z nami na kolację? – Luke podsunął mu cygaro. Alejandro zapalił i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

– Cubano? Luke skinął głową.

– Ta dama ma niezłe zapasy.

Alejandro gwizdnął przez zęby, Luke zaś wprost spęczniał z dumy. Jego kobieta miała coś, czego darmo by szukać w całej dzielnicy: kubańskie cygara.

– No to co z kolacją?

– Lucas, nie mogę. Chciałbym bardzo, ale… – Meksykanin machnął ręką w stronę góry papierów piętrzącej się na biurku. – O siódmej mam zajęcia dla rodziców.

– Terapia grupowa?

– Zgadza się. Jeśli uda się dotrzeć do rodziców, to pomaga. Czasami.

Keshia nagle odniosła wrażenie, że Alejandro chce wyczerpać morze za pomocą naparstka. Poczuła do niego szacunek za to, że próbuje.

– Umówimy się kiedy indziej. Jak długo będziesz w mieście? – zapytał.

– Dziś. Jutro. Ale jeszcze wrócę. Alejandro uśmiechnął się i klepnął go w ramię.

– Wiem, że wrócisz, stary. I bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwy – objął ich spojrzeniem, w którym było coś na kształt błogosławieństwa.

– Miałeś rację – odezwała się Keshia, kiedy wyszli.

– W jakiej sprawie?

– Alejandra.

– Mhm… – Lucas był zatopiony w niewesołych myślach. – Przez te cholerne idee któregoś dnia wy kieruje się na tamten świat. Nie wszystkim jest w smak to, co robi. Powinien się stąd wynieść do diabła.

– Widać nie może.

– Brednie! – zdenerwował się.

– To jest wojna, Luke. Ty prowadzisz swoją, on swoją. Żaden z was zbytnio się nie przejmuje, że może paść jej ofiarą. I dla ciebie, i dla niego liczy się wyłącznie efekt końcowy. Podobnie jak ty, Alejandro robi to, co musi.

Lucas niechętnie przyznał jej rację. Czasami zaskakiwała go jej spostrzegawczość. Po kimś równie bezradnym w sprawach własnego życia nie spodziewałby się tak wnikliwych osądów.

– W jednym punkcie się mylisz – powiedział.