– Na litość boską, Luke, jesteś aż tak naiwny czy po prostu się zgrywasz? Za agitację w więzieniach, na przykład. Zgodzisz się chyba, że to pogwałcenie warunków zwolnienia. A ja nie jestem taka głupia, jak sądzisz.

– Nigdy nie sądziłem, że jesteś głupia – rzekł cicho. – Ale ja też nie jestem idiotą. Powtarzam ci, nigdy nie zdołają mi udowodnić, że miałem cokolwiek wspólnego z tym strajkiem.

– Skąd ta pewność? A jeżeli jeden z twoich emisariuszy puści farbę? Albo jakiś wariat… „radykał”, jak to określasz… straci cierpliwość i zwyczajnie cię zastrzeli?

– Wtedy dopiero będziemy się martwić. Wtedy, nie teraz.

Keshia milczała przez chwilę. W jej oczach błyszczały łzy.

– Przykro mi, Luke, nic na to nie poradzę, że się martwię. Wiedziała, że ma powody do zmartwienia. Lucas nie zamierzał poniechać agitacji w więzieniach, stawiając pod znakiem zapytania swoją wolność, jeśli nie życie. Oboje o tym wiedzieli.

– Daj spokój, staruszko, zapomnijmy o tym i chodźmy coś zjeść.

Pocałował ją kolejno w prawe oko, potem w lewe, a na końcu w usta i mocno przytulił. Miał już dość trudnych rozmów na dzisiejszy wieczór. Panujące między nimi napięcie powoli zelżało, czego nie dało się powiedzieć o obawach Keshii. Wiedziała, że skłaniając go, by zrezygnował, porywałaby się z motyką na słońce. Luke był urodzonym hazardzistą. Pozostawało jej tylko mieć nadzieję, że nigdy nie przegra.

Pól godziny później znaleźli się w hotelowym holu.

– Dokąd mnie zabierasz?

– Do Vanessiego. Dają tam najlepsze spaghetti w tym mieście. Znasz San Francisco?

– Nie najlepiej. Byłam tu jako dziecko, a później raz na przyjęciu dziesięć lat temu. Pamiętam, że jedliśmy kolację w jakiejś polinezyjskiej knajpie i mieszkaliśmy w hotelu na Nob Hill. Pamiętam tramwaj i nic więcej. Byłam tu w asyście Edwarda i Totie.

– Wątpię, czy był to świetny ubaw. To znaczy, dziewczyno, że w ogóle nie widziałaś tego miasta.

– To prawda. Ale teraz widziałam już „Ritza”, a ty na pewno pokażesz mi resztę – uśmiechnęła się spokojnie, ściskając go za ramię.

Mimo późnej pory u Vanessiego było tłoczno. Artyści, pisarze, dziennikarze, publiczność teatralna, politycy, młode i bogate piękności – przekrój całej wierzchniej warstwy społeczności San Francisco. Luke oczywiście się nie mylił – zarówno spaghetti, jak i wszystkie przystawki były tu wyśmienite.

Keshia uniosła do ust filiżankę kawy z ekspresu i leniwie rozejrzała się dookoła.

– Ten lokal przypomina trochę „Giną” w Nowym Jorku, tyle że tu jest ładniej.

– Bo San Francisco w ogóle jest ładniejsze. Jestem po uszy zakochany w tym mieście. Ma tylko jedną wadę: całkowicie zamiera jeszcze przed północą.

– Wcale dziś nie mam ochoty na nocne życie. Według mojego czasu jest już druga w nocy.

– Jesteś zmęczona? – zmartwił się Luke. Keshia wciąż wydawała mu się taka maleńka, krucha i delikatna, choć zdążył już się przekonać, że jest o wiele silniejsza, niż wskazywałyby pozory.

– Nie, po prostu wpadłam w leniwy nastrój. Jestem taka szczęśliwa… Na tym łóżku w „Ritzu” człowiek ma wrażenie, że zasypia na obłoku.

– Rzeczywiście!… – ucieszył się Luke.

Ujął ją za rękę, zaraz jednak jego wzrok powędrował gdzieś poza nią i Luke zmarszczył brwi. Keshia obróciła się, by zobaczyć, co spowodowało tę zmianę nastroju. Luke patrzył na pięciu mężczyzn siedzących przy jednym z pobliskich stolików.

– Znajomi?

– Poniekąd – twarz mu stwardniała, a dłoń jakby straciła zainteresowanie jej dłonią. Mężczyźni mieli krótkie, schludnie ostrzyżone włosy, dwurzędowe garnitury i jasne krawaty. W pewien sposób przywodzili na myśl gangsterów.

– Kto to taki? – Keshia odwróciła się znów do Luke’a.

– Psy – rzekł lakonicznie.

– Policja? Skinął głową.

– Tak. Wywiadowcy mający za zadanie utrudniać życie takim ludziom jak ja.

– Nie przesadzaj, Luke. Oni po prostu jedzą tu kolację, tak samo jak my.

– Może i masz rację – przyznał. Spotkanie to jednak zwarzyło mu nastrój i wkrótce potem wyszli.

– Luke… – zaczęła Keshia, gdy kroczyli wolno ulicą.

– Nie masz nic do ukrycia, prawda?

– Nie. Niemniej ten facet, który siedział do nas twarzą, depcze mi po piętach, odkąd zjawiłem się w San Francisco. Powoli zaczynam już mieć tego dość.

– Przecież dziś cię nie śledził. Po prostu jadł kolację z przyjaciółmi. – Faktycznie grupa policjantów nie wykazywała żadnego zainteresowania ich stolikiem. – Prawda?

– dokończyła mniej pewnie. W jej głosie słychać było zmartwienie.

– Nie wiem, staruszko. W każdym razie nie byłem tym zachwycony. Pies to zawsze… no, po prostu pies. – Luke zapalił cygaro i spojrzał na nią z góry. – Niedobrze, że wciągam cię w to towarzystwo, dziecino. Ja nie lubię glin, a oni odpłacają mi tym samym. I spójrzmy prawdzie w oczy: strajk w San Quentin, w którym maczałem palce, to nie przelewki. W ciągu trzech tygodni zginęło tam siedmiu strażników.

Poniewczasie zastanowił się, czy nie popełnił błędu, zatrzymując się w tym mieście na dłużej, niż było to absolutnie konieczne.

Zaglądali do księgarni porno, przyglądali się turystom na ulicy, a w końcu skręcili w Grand Avenue usianą kawiarenkami i klubami literackimi, lecz niezależnie od tego, jak bardzo starali się nie okazywać tego sobie wzajem, żadne z nich nie mogło pozbyć się z myśli pięciu policjantów. Luke od nowa zaczął mieć wrażenie, że jest osaczony.

Keshia próbowała poprawić jego nastrój, udając turystkę.

– Ta ulica przypomina trochę SoHo, tylko że jest jakby bardziej wyrafinowana. Starsza, bardziej zasiedziała, chciałoby się rzec.

– Owszem. To stara włoska dzielnica, ale mieszka tu także wielu Chińczyków, poza tym sporo artystów i młodzieży. To miła okolica.

Kupił jej lody w rożku, potem wsiedli do taksówki i kazali się zawieźć do „Ritza”. Dla Keshii była już czwarta nad ranem, toteż w ramionach kochanka zasnęła jak dziecko. We śnie męczyły ją tylko mgliście zjawy policjantów, usiłujących wyrwać Luke’owi talerz ze spaghetti. Nie wiedziała dokładnie, o co chodzi, była nazbyt zmęczona i niebotycznie szczęśliwa.

Luke przyglądał się jej z uśmiechem, głaszcząc od niechcenia pasmo czarnych włosów, które spływało po jej nagim ramieniu aż na plecy. Była taka piękna, a on był w niej tak szaleńczo, beznadziejnie zakochany! Jak mógłby kiedykolwiek powiedzieć jej prawdę?

Cicho wstał z łóżka i podszedł do okna. Spieprzył wszystko w momencie, w którym złamał swoje zasady. Popełnił kardynalne głupstwo. Nie miał prawa absorbować sobą kogoś takiego jak Keshia. Ale przecież pragnął jej, postanowił ją zdobyć – na początku z powodów czysto ambicjonalnych, gdy dowiedział się, kim ona jest. A teraz? Teraz wszystko się zmieniło. Potrzebował jej. Kochał ją. Chciał dać jej coś z siebie, nawet gdyby miały to być tylko ostatnie przepojone słońcem chwile przed zapadnięciem zmroku. Takie chwile nie zdarzają się codziennie: zwykle tylko raz w życiu.

Musiał powiedzieć jej całą prawdę. Pytanie tylko, jak to zrobić?

ROZDZIAŁ 18

– Lucas, ty bestio! – jęknęła Keshia, przewracając się na drugi bok. – Na miłość boską, jest środek nocy!

– To nie noc, tylko pochmurny ranek. A śniadanie podają w tym przybytku o siódmej.

– Obejdę się bez śniadania.

– Wykluczone. Mamy dziś bardzo bogaty harmonogram.

– Luke… błagam!

Lucas popatrzy! z uśmiechem, jak zmaga się ze snem. On był już umyty, uczesany i zupełnie przytomny. Nie spał od piątej. Miał sporo do przemyślenia.

– Jeśli w tej chwili nie wstaniesz z łóżka, przetrzymam cię w nim aż do wieczora. A wtedy pożałujesz, że nie chciałaś mnie słuchać!

– Kto powiedział, że będę żałować? – zachichotała.

– Nie prowokuj mnie. Wstawaj. Chcę ci pokazać miasto.

– O tej porze? Nie możesz zaczekać do rana?

– Jest piętnaście po siódmej.

– Boże! Chyba wyzionę ducha!

Luke parsknął śmiechem, wywlókł ją z pościeli i zaniósł do wanny pełnej ciepłej wody.

– Jesteś cudowny – wymruczała sennie.

– Doszedłem do wniosku, że o tej godzinie nie zdołasz docenić uroków natrysku.

– Rozpieszczasz mnie. – Ciepła woda kołysała ją miękko. – Nic dziwnego, że tak cię kocham.

– Od razu czułem, że musi być jakiś powód. Nie wyleguj się zbyt długo. Kuchnię zamykają o ósmej, a chciałbym wrzucić coś na ruszt, zanim zacznę cię ciągać po mieście.

– Będziesz mnie ciągał? Fe! – Keshia przymknęła oczy i zanurzyła się głębiej. Potężna staroświecka wanna na mosiężnych lwich łapach pomieściłaby ich oboje.

Na śniadanie zjedli naleśniki i jajka sadzone na boczku. Po raz pierwszy od wielu lat Keshia zignorowała poranną prasę.

Była na wakacjach i guzik ją to obchodziło, co świat ma do powiedzenia. „Świat” zresztą zwykle tylko narzekał, a ona nie była w nastroju do wysłuchiwania skarg. Czuła się zbyt szczęśliwa, by psuć sobie humor.

– Gdzie chcesz mnie zabrać? – zapytała.

– Najchętniej do łóżka.

– Co?! Zrywasz mnie tylko po to, żeby zaraz znów iść do łóżka? – zapłonęła świętym oburzeniem, na co Luke parsknął śmiechem.

– To później. Najpierw zrobimy sobie wycieczkę po mieście.

Oprowadził ją po parku Golden Gate; przechadzali się brzegami stawów i całowali pod baldachimami kwiecia, którym wciąż jeszcze okryte były drzewa. San Francisco tonęło w zieleni, choć zaczął się listopad. Wyrudziały krajobraz Wschodniego Wybrzeża był tak odmienny, a tyle mniej romantyczny! Wypili herbatę w Ogrodzie Japońskim, pojechali na plażę, a potem wrócili przez Presidio, skąd rozciągał się cudowny widok na zatokę.

Dla Keshii była to czarodziejska podróż: jedli świeże krewetki przy straganach na Nabrzeżu Rybnym, otoczeni zgiełkliwymi nawoływaniami włoskich przekupniów; potem zahaczyli o Aquatic Park, gdzie starsi panowie grali w kule, a Keshia zafascynowana przyglądała się, jak dziadkowie uczą tej sztuki małoletnich wnuków. Zawsze miała silne poczucie tradycji, więzi minionych i przyszłych pokoleń. Luke nigdy nie zaprzątał sobie głowy podobnymi sprawami. Żył mocno zakorzeniony w czasie teraźniejszym. Uzupełniali się wzajemnie: ona uczyła go szanować przeszłość, on pokazywał jej, jak żyć chwilą obecną.

Kiedy mgła się podniosła, zostawili wynajęty samochód na nabrzeżu i pojechali tramwajem na Union Square. Tramwaj sapiąc wspinał się na wzgórza i zjeżdżał z nich podskakując, jak gdyby zaraz miał się rozpaść. Keshia śmiała się jak szalona – po raz pierwszy w życiu była na prawdziwej wycieczce. Zwykle krążyła ściśle ustaloną trasą pomiędzy zaprzyjaźnionymi domami w znanych na pamięć miastach, wzdłuż ameboidalnych wypustek swojego świata. Teraz jednak wszystko było nowe i egzotyczne. San Francisco to wdzięczne miejsce. Naturalne dzikie piękno zatoki i otaczających ją wzgórz tworzy efektowny kontrast z architekturą miasta: wieżowcami grzecznie zgrupowanymi w śródmieściu, wiktoriańskimi domami na Pacific Heights, a także małymi, bajecznie kolorowymi sklepikami przy Union Street. Dodatkowo o tej porze roku mogli zwiedzać je bez przeszkód, bo zwykły rój turystów wrócił już do domów.

Wjechali na most Złote Wrota, bo Keshia chciała obejrzeć go „z bliska”. Była oczarowana.

– Prawdziwe dzieło sztuki! – stwierdziła zadzierając głowę, by przyjrzeć się smukłym filarom mostu ginącym w rozproszonej mgiełce.

– Podobnie jak ty – rzekł żartobliwie Lucas, patrząc na jej rozpromienioną twarz.

Wieczorem zjedli kolację w jednej z włoskich restauracji przy Grant Avenue. W niewielkim wnętrzu królowały cztery duże ośmioosobowe stoły, toteż człowiek mimo woli musiał zawierać nowe znajomości, sięgając do wazy z zupą lub dzieląc się chlebem ze współbiesiadnikami. Keshia napawała się poczuciem wspólnoty, które także było dla niej całkiem nowe. Luke przyglądał się jej z uśmiechem. Co powiedzieliby ci prości ludzie, gdyby dowiedzieli się, że siedzą przy jednym stole ze słynną Keshia Saint Martin? Omal nie parsknął śmiechem. Jej nazwisko nic by im nie powiedziało. Siedzieli tu hydraulicy, studenci, kierowcy autobusów i ich żony. Keshia SaintKto? Była tu bezpieczna; nie musiała się bać reporterów i plotek. Zauważył, jak rozkwitła w tym krótkim czasie, odkąd przyjechała do San Francisco. Potrzebowała trochę swobody i wytchnienia i Luke cieszył się, że choć tym mógł ją obdarować.

Przed powrotem do hotelu wpadli jeszcze na drinka do Perry’ego przy Union Street – odrobinę w stylu nowojorskiego baru „PJ.” – stamtąd zaś zdecydowali się wracać pieszo. Długi spacer przez porośnięte drzewami wzgórza sprawił im niewysłowioną przyjemność. Na skraju zatoki ryczały syreny przeciwmgielne, a Keshia kroczyła obok Luke’a, trzymając go za rękę.

– Chciałabym tu mieszkać – westchnęła.

– To ładne miasto. Choć właściwie wcale go jeszcze nie znasz.

– A dzisiejszy dzień to co?

– Zwyczajna trasa dla turystów. Jutro wgryziemy się w miąższ tej krainy.