– Widocznie byłaś bardzo wrażliwym dzieckiem. Nie bój się, nie znoszę damskich łez. Lepiej chodźmy na pizzę.

– W Wigilię? – Keshia była zgorszona.

– Zaproponowałbym ci tacos, ale w tej części miasta ich nie przyrządzają. Potrafisz wymyślić coś lepszego?

– Z pewnością! – W lodówce miała szynkę z dziczyzny, którą przechowywała „na wszelki wypadek”. – Starczy na prawdziwą świąteczną kolację!

– Odłóżmy to do jutra. Chyba że jutro nie zechcesz już mnie widzieć.

– Nie pleć bzdur. Zawsze jesteś tu mile widziany. Chcesz już iść? – Keshii zrzedła mina. Tak miło się zaczęło… Próbowała pokryć rozczarowanie uśmiechem.

– Nie, ale mam pewien pomysł. Umiesz jeździć na łyżwach?

– Umiem.

– Znakomicie. Chodźmy na ślizgawkę.

Keshia włożyła ciepły sweter, grube wełniane skarpety, botki oraz krótkie futerko i puszystą czapę.

– Wyglądasz jak gwiazda filmowa – rzekł Alejandro z zachwytem. Jej typ urody zawsze na niego działał i w głębi duszy uważał Luke’a za wyjątkowego szczęściarza.

Keshia nagrała na taśmę wiadomość, kiedy wrócą -. na wypadek gdyby pod ich nieobecność dzwonił Luke – i razem wyszli na mróz, który kłuł w oczy i płuca.

Zaczęli od hamburgerów i gorącej herbaty. Przy jedzeniu Alejandro opowiadał, jakie zamieszanie panuje w czasie świąt w każdej meksykańskiej rodzinie: dzieci biegają po całym domu, kobiety szaleją w kuchni, ich mężowie spijają straszliwe ilości tequili, a wszędzie głośno gra muzyka. Keshia również wspominała święta swego dzieciństwa.

– Kiedy miałam sześć lat – mówiła – zobaczyłam w żurnalu złocistą sukienkę naszywaną purpurowymi cekinami. Napisałam do świętego Mikołaja, żeby mi taką przyniósł. I wiesz – dokończyła jakby ze zdziwieniem – nie dostałam jej!

– A co dostałaś w zamian? Futro z norek?

– Nie, skarbie. Rollsa – spojrzała na niego wyniośle – Z szoferem, ma się rozumieć?

– Nie. Szofera otrzymałam dopiero rok później. Razem z dwoma lokajami w liberii – zachichotała, naciągając czapkę jeszcze głębiej na uszy. – Wyobraź sobie, że byłam oczywiście wożona do szkoły, ale musiałam wysiadać trzy przecznice wcześniej i dalej iść pieszo. Obstawa szła za mną, w pewnym oddaleniu. Moi rodzice byli zdania, że nie wypada, aby siedmioletnia dziewczynka zajeżdżała przed szkołę limuzyną z szoferem.

– Zabawne. Moi mieli takie same poglądy. Też kazali mi chodzić pieszo. Istne bestialstwo, nie sądzisz? – wykrzywił się ironicznie.

– Och, zamilcz!

Alejandro odrzucił głowę w tył i wybuchnął śmiechem. Obłoczki pary unosiły mu się z ust i zniknęły na tle mroźnego nieba.

– Keshia, jesteś wspaniała. Chociaż trochę stuknięta.

– Możliwe – rzuciła z roztargnieniem.

– Szkoda jednak, że nie wziąłem tequili. Na lodowisku przedmucha nas na wylot.

Keshia zachichotała z tajemniczą miną.

– Miło mi, że się cieszysz. Co do mnie, nie posiadam futra, a jeśli się przewrócę, co jest pewne, odmrożę sobie zadek.

Keshia znów zachichotała, wyciągając z kieszeni płaską srebrną flaszkę.

– Co to?

– Natychmiastowa ochrona przed chłodem. Mam piersiówkę po dziadku – dodała tonem wyjaśnienia – wzięłam więc w niej koniak.

– Mądry facet był z tego twojego dziadka. Chryste, flaszka, którą można nosić w garniturze i nikt nie zauważy! Czego to ludzie nie wymyślą!

Pociągnęli po łyku i ruszyli dalej, śpiewając „Cichą noc”. Była to jedna z owych rzadkich w Nowym Jorku pór, gdzie miasto zdawało się kurczyć. Samochody znikały z ulic, autobusów było mniej i poruszały się ciszej, ludzie przestawali się spieszyć, a nawet skłonni byli poświęcić bliźniemu ułamek sekundy. Większość siedziała w ciepłym domowym zaciszu, ale tu i ówdzie widać było grupki kolędników lub pary, które również wybrały się na spacer. Przechodnie podchwytywali znane im pieśni. Nim Keshia i Alejandro dotarli do lodowiska, nieomal wyczerpali zarówno repertuar, jak i zawartość flaszki.

– To mi się podoba – mruczał Alejandro. – Piersiówka z koniakiem! Lubię kobiety, które wiedzą, co w pierwszym, rzędzie należy zabrać w podróż… – Minął ją płynnym łukiem i wykonał piruet, który zgodnie z przewidywaniami zakończył się upadkiem.

– Panie Vidal, jest pan zalany w pestkę – oświadczyła Keshia.

– To pani wina, madame. Jesteś hojnym barmanem – odparł dobrodusznie, otrzepując się.

– Chcesz jeszcze?

– Nie. Zostałem anonimowym abstynentem.

– Moczygęba.

– Deprawatorka nieletnich.

Zaśmiali się i zrobili parę kółek, trzymając się za ręce. Tafla lodowiska była prawie pusta, a nieliczni łyżwiarze również byli w świątecznym nastroju. Z głośników płynęły na przemian kolędy i walce. Piękna noc!

Około jedenastej zdecydowali, że mają już dość. Pomimo koniaku twarze skrzepły im z zimna.

– Chodźmy na pasterkę do Świętego Patryka – zaproponował Alejandro. – Czy masz coś przeciwko katolikom?

– Nie. Należę do kościoła episkopalnego, ale lubię katedrę Świętego Patryka. Poza tym nasze msze nie różnią się tak bardzo.

Zmartwiła się trochę na myśl, że w tym czasie może dzwonić Luke, Alejandro nie dał jej wszakże czasu do namysłu. Powrót do domu i oczekiwanie na telefon zniweczyłoby, wszystko, co dziś osiągnęli. Postanowił, iż nie dopuści, by ktokolwiek popsuł im zabawę; nawet Luke.

Przeszli Piątą Aleją, mijając rzęsiście oświetlone wystawy sklepowe i las świątecznych drzewek. W katedrze było tłoczno, gorąco i mocno pachniało kadzidłem. Nie dopchali się przed ołtarz; musieli stanąć z tyłu. Ludzie ściągnęli tu z całego miasta. Dla wielu pasterka u Świętego Patryka od pokoleń należała do tradycji.

Organy grzmiały majestatycznie, nawę zaś oświetlały tysiące świec. Uroczysta msza skończyła się dopiero o wpół do drugiej.

– Zmęczona? – Alejandro podał Keshii ramię, prowadząc ją w dół po schodach. Po wyjściu z dusznego wnętrza świeże powietrze zaparło im dech.

– Raczej senna. To od kadzidła.

– Taaak, koniak i łyżwy oczywiście nie mają z tym nic wspólnego – oświadczył ze śmiertelną powagą Alejandro, lecz oczy mu się śmiały.

Portier w domu Keshii poruszał się niezbyt pewnie.

– Głowę dam, że on też świetnie się bawił – zauważył Meksykanin.

– Nic dziwnego, zważywszy, że zgarnął dziś furę szmalu od wszystkich lokatorów. – Keshia wyobraziła sobie, jak spędzają święta podopieczni Alejandra, i skrzywiła się na samo porównanie. – Wejdziesz na drinka?

– Raczej nie… Na pewno jesteś już śpiąca.

– Nic podobnego. Nie rób ceregieli i wchodź.

– Dobrze, wstąpię na porcję sałatki owocowej.

– Spróbuj tylko, a gorzko pożałujesz! I żebyś nie mówił, że cię nie ostrzegałam! – zamierzyła się na niego opróżnioną piersiówką, lecz Alejandro uchylił się zręcznie.

W mieszkaniu było cicho i przytulnie, oświetlone lampkami drzewko skrzyło się w kącie salonu. Alejandro opadł na sofę, Keshia zaś zniknęła w kuchni.

– Hej! – zawołał za nią.

– Słucham?

– Zrób jeszcze czekolady! – Miał już dość koniaku. Po chwili Keshia wniosła dwa garnuszki gorącego napoju, nakryte białymi czapami bitej śmietany. Usiedli obok siebie na podłodze, wpatrując się w choinkę.

– Wesołych świąt, panie Vidal.

– Wesołych świąt, panno Saint Martin.

Milczeli, myśląc o minionych latach, o bliskich ludziach, i myśli obojga – każde swoim torem – skierowały się w stronę Luke’a. Alejandro leżał wyciągnięty na podłodze z zamkniętymi oczyma. W sercu czuł przyjemne ciepło, które zawdzięczał obecności Keshii. Polubił ją, może nawet więcej, niż polubił…

– Nie ma sensu, żebyś tłukł się po nocy do Harlemu – odezwała się nagle. – Dam ci poduszkę, koc i możesz spać na kanapie. Dzięki temu w świąteczny ranek nie obudzę się sama w pustym domu. Po śniadaniu możemy pójść do parku. Mówię ci, zostań.

– Nie będę przeszkadzać?

– Naturalnie, że nie!

Widział, że mówi szczerze. On sam miał nieokreślone wrażenie, że w pewnym sensie także jej potrzebuje.

– Jesteś pewna?

– Oczywiście. I wiem, że Lucas nie miałby nic przeciwko temu.

Były święta. Boże Narodzenie – czas, który poświęca się bliskim. Czas dla dzieci i zwierząt; nawet wielkim psom wolno wtedy wejść do salonu i targać szeleszczące kolorowe papiery po gwiazdkowych prezentach. W tym roku Keshia przesłała kilka nijakich książek do biblioteki Edwarda. Dla ciotki Hil kupiła serwetki z Porthault, choć z góry wiedziała, że utoną wśród setek innych ułożonych w wielkim kredensie jej londyńskiego domu. Z kolei Hilary przysłała jej perfumy i apaszkę z kolekcji Hardy’ego Amesa, Edward bransoletę, która była za duża i zupełnie nie w jej stylu, Totie zaś – szydełkową czapeczkę odpowiednią dla pięcioletniego dziecka. Totie się starzała; wszyscy się starzeli. A ta pocztowa wymiana prezentów była tak bezduszna, tak wyzuta z serdecznych treści, jakie niesie dar od kogoś, kto rzeczywiście jest ci bliski! Keshia cieszyła się, że wraz z Alejandrem nie silili się na żadne prezenty. Dali sobie coś o wiele cenniejszego – swoją przyjaźń. Miała wrażenie, że poza Lucasem jest to jedyny człowiek, którego może nazwać przyjacielem.

– Zostaniesz? – przechyliła się, by na niego spojrzeć.

– Z przyjemnością – Alejandro otworzy! jedno oko i wyciągnął do niej rękę. – Jak na wariatkę jesteś bardzo miła.

– Dzięki za komplement – prychnęła, cmoknęła go w czoło i wyszła do holu, by wyjąć z szafy świeżą pościel.

Kilka minut później, zamykając drzwi do swojej sypialni, szepnęła:

– Wesołych świąt!

Miało to oznaczać: „Dziękuję”.

ROZDZIAŁ 24

Keshia wybrała się wreszcie na zakupy. Doszła do wniosku, że jeśli nadal będzie siedzieć w domu czekając bez końca na Luke’a, niechybnie oszaleje. Skrupulatnie obejrzała wszystkie działy Bendela, potem przez godzinę włóczyła się po butikach przy Madison Avenue. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła po powrocie, była walizka Luke’a, której zawartość bezładnie wylewała się na podłogę holu: pomięte koszule, grzebień, maszynka do golenia, dwa złamane cygara wplątane w pasek od spodni. Od razu było widać, że jej macho jest w domu.

Rozmawiał przez telefon, pomachał jej więc tylko ręką. Na twarzy miał szeroki uśmiech, toteż Keshia natychmiast się rozpromieniła. Podeszła i objęła go za ramiona. Już to sprawiło jej wielką ulgę. Był taki potężny, taki urodziwy! Jego włosy, miękkie jak jedwabna przędza, pachniały szamponem i rozsypywały się w palcach przy dotknięciu.

Luke odłożył słuchawkę, obrócił się w fotelu i ujął w dłonie jej twarz.

– Jakaś ty piękna, kochanie – w jego oczach płonęło gorączkowe napięcie, a ruchy dłoni były niemal gwałtowne.

– Ależ się za tobą stęskniłam!

– Ja też, skarbie. Ja też. Przykro mi z powodu świąt – wtulił twarz w jej piersi, szukając wargami sutek.

– Nie przejmuj się. W sumie spędziłam je całkiem miło. Alejandro dbał o mnie jak rodzony brat.

– To dobry człowiek.

– O, tak – potwierdziła machinalnie Keshia, daleka w tej chwili od myśli o Alejandrze Vidalu. Ona należała do Lucasa Johnsa i było to najwspanialsze uczucie, jakiego w życiu zaznała.

Nagle Luke bez pardonu złapał ją na ręce i stanowczym krokiem pomaszerował wprost do sypialni, depcząc po swoich rzeczach, którymi usiany był także dywan w salonie. Kopniakiem zamknął za sobą drzwi i dołożył wszelkich starań, aby – w razie gdyby Keshia miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości – dowodnie jej okazać, że wrócił.

Przywiózł jej turkusową indiańską bransoletę wyjątkowej urody. Upominki, które dla niego przygotowała, ubawiły go do rozpuku. Spoważniał dopiero wtedy, gdy wziął do rąk cenną książkę należącą niegdyś do jej ojca. Oczy mu zwilgotniały; nachylił się nad Keshia z powagą, a sposób, w jaki zetknęły się ich wargi, przypomniał im to, o czym wiedzieli od dawna: jak bardzo się kochają.

Po godzinie Luke zasiadł przy telefonie ze szklanką bourbona. Rozmawiał przez następne pół godziny, po czym oświadczył, że musi wyjść. Wrócił dopiero o dziesiątej i znów usiadł przy telefonie. Kiedy się wreszcie położył, Keshia dawno już spała. Rano wyszedł, ledwie otwarła oczy. Dzień za dniem upływał w gorączkowym napięciu. W dodatku na każdym kroku towarzyszył Luke’owi tajniak. Nawet Keshia już ich rozpoznawała.

– Mam wrażenie, że przez cały wczorajszy dzień nie zamieniliśmy ze sobą nawet słowa – zauważyła kiedyś. – Już wychodzisz?

– Dziś wrócę wcześniej. Mam huk roboty, a za trzy dni musimy być w San Francisco.

Trzy dni… Jakże mogła w ogóle sobie roić, że będą mieli czas na spacery, rozmowy, kolacje przy świecach i szepty pod kołdrą? Ten cudowny okres w ich życiu dobiegł końca, do rozprawy pozostał niecały tydzień, a do tego Luke uparcie zabraniał jej wychodzić z domu. Nie chciał dodatkowo obawiać się o jej bezpieczeństwo.

Oczywiście nie dotrzymał słowa. Wrócił późnym wieczorem, podenerwowany, zmęczony, śmierdzący cygarami i bourbonem.