– Czy naprawdę nie możesz odpocząć choćby przez pół dnia? – zapytała z wyrzutem. – Zajedziesz się na śmierć!

Luke rzucił płaszcz na oparcie krzesła.

– Do jasnej cholery, przestań zrzędzić! – wybuchnął. – I tak mam za mało czasu!

Tak rozwiał się jej idylliczny sen. Luke wpadał do domu jak po ogień, wyglądał coraz gorzej i przeważnie czuć było od niego alkohol. Wieczorami dosłownie walił się z nóg, a we śnie dręczyły go koszmary. Między nim a Keshia rozwarła się przepaść, której Luke nie pozwalał jej przekroczyć.

Ostatniego wieczoru przed wyjazdem siedziała właśnie przy biurku, gdy posłyszała zgrzyt obracającego się w zamku klucza. Tym razem był sam, trzeźwy i wyglądał jak widmo.

– Zmęczony?

– O, tak – uśmiechnął się niewesoło, opadając na fotel. W ciągu ostatnich dni wyraźnie się postarzał. Wpadnięte oczy otaczała teraz dostrzegalna siatka zmarszczek.

– Masz ochotę na drinka?

Potrząsnął przecząco głową. W jego wzroku błysnęło jednak dawne światło i Keshia nareszcie upewniła się, że ma przed sobą tego samego mężczyznę, na którego czekała przez tyle długich dni. Podeszła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję.

– Przepraszam cię – rzekł. – Ostatnio zachowywałem się jak kawał sukinsyna.

– Wcale nie. Poza tym wiesz, że cię kocham – spojrzała na niego z uśmiechem.

– Od pewnych rzeczy człowiek nie ucieknie, choćby nie wiadomo jak się starał – rzekł w zadumie. – Cóż, i tak sporo udało mi się zrobić. To pocieszające.

Po raz pierwszy dał jej do zrozumienia, że on także się boi. Keshia miała uczucie, że są przywiązani do torów kolejowych, po których pędzi ku nim z hukiem pośpieszny pociąg.

– Keshia?…

– Słucham, kochanie?

– Chodźmy do łóżka.

Choinka wciąż jeszcze stała w kącie salonu, sypiąc igły na dywan. Przyschnięte gałęzie pochyliły się pod ciężarem świecidełek.

– Przez cały dzień zbierałem się, żeby ją uprzątnąć – bąknął ze skruchą.

– Zrobimy to po powrocie.

Skinął głową, lecz nagle zatrzymał się w drzwiach sypialni i ujął ją za rękę. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś punkt ponad jej głową.

– Keshia, muszę ci coś powiedzieć… Niewykluczone, że zabiorą mnie wprost z sali sądowej. Chcę, żebyś była na to przygotowana.

– Zniosę to – powiedziała cicho i niezbyt pewnie.

– Noblesse oblige?

Wymówił to tak zabawnie, że musiała się roześmiać. Słowa te towarzyszyły jej przez całe życie, stanowiły nakaz, by trzymać wysoko głowę, choćby odrąbano jej obydwie nogi, by z uśmiechem serwować herbatę na ruinach wszystkich dążeń i nadziei. Noblesse oblige.

– Nie tylko to – powiedziała. Jej głos był teraz mocniejszy i bardziej zdecydowany. – Zniosę wszystko również dlatego, że bardzo cię kocham. Nie zrobię ci wstydu.

W głębi duszy jednak w ogóle nie dopuszczała, iż coś takiego mogłoby się wydarzyć. Mieli przecież szansę…

– Jesteś wspaniałą kobietą. – Luke objął ją ramieniem i jeszcze długo stali tak razem nieruchomo, oparci o futrynę drzwi.

ROZDZIAŁ 25

W samolocie opanowała ich niemal histeryczna wesołość. Zdecydowali się lecieć pierwszą klasą.

– Pierwsza klasa. To dopiero szpan! – Luke ostentacyjnie stawiał stopy w nowych zamszowych butach (uznali, że brązowy zamsz wygląda kosztowniej) i dumnie dzierżył aktówkę od Vuittona.

– Lucas, schowaj nogi – zachichotała Keshia widząc, że trzyma je w przejściu między fotelami.

– Po co? Nie będzie widać butów – odparował, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu, i pomachał jej przed nosem krawatem marki Pucci.

– Jest pan stuknięty, panie Johns.

– Pani też. – Wymienili całusy godne pary udającej się w podróż poślubną.

Stewardesa zerknęła na nich i uśmiechnęła się. Ładnie się prezentowali. I byli tak przezabawnie szczęśliwi.

– Masz ochotę na szampana? – Luke grzebał w teczce.

– Trunki zaczną serwować dopiero po starcie.

– Mam własne zapasy – uśmiechnął się szeroko.

– Chyba nie mówisz poważnie!

– Najzupełniej poważnie.

Wyjął z teczki butelkę oraz dwa plastykowe kubki i maleńką puszeczkę kawioru. W ciągu czterech miesięcy rozwinął w sobie upodobanie do luksusu – w stopniu, który kłócił się z jego poglądami. Razem wybrali na własny użytek najlepsze cechy obu światów. Snobizm jako taki był Lucasowi obcy, były jednak rzeczy, które szczerze lubił – zwłaszcza jeśli mile pieściły podniebienie.

– No to jak: chcesz szampana czy nie? Skinęła głową sięgając po kubek.

– Dlaczego masz taką dziwną minę? – Luke przyjrzał się jej podejrzliwie.

– Kto, ja? – Keshia wybuchnęła śmiechem. – Bo też wzięłam ze sobą szampana. – Otworzyła torbę podręczną, pokazując leżącą na wierzchu butelkę, rocznik nieco gorszy niż jego, ale też niezły. – Nie uważasz, kochanie, że jesteśmy szykowni?

– Nie pozostaje mi nic innego, jak zaprosić panią na degustację.

Ukradkiem pili szampana, zakąszając go kawiorem; obcałowywali się w czasie filmu i opowiadali sobie stare dowcipy – coraz głupsze z każdą upływającą godziną i każdym wypitym kubkiem. Ogarnęło ich uczucie, że jadą na wakacje. Luke obiecał Keshii, że przez cały następny dzień będzie wyłącznie do jej dyspozycji – żadnych spotkań, narad, żadnych znajomych. Muszą mieć dobę wyłącznie dla siebie. Keshia zarezerwowała apartament na dachu hotelu „Fairmont” – sto osiemdziesiąt sześć dolarów za noc – ot, żeby zadać szyku.

Samolot gładko wylądował w San Francisco tuż przed trzecią. Mieli przed sobą całe popołudnie i wieczór. Wynajęta limuzyna już czekała, a szofer wziął od nich kwity bagażowe, aby mogli od razu udać się do samochodu. Tym razem Luke’owi w równym stopniu jak Keshii zależało na uniknięciu rozgłosu. Pora nie była sprzyjająca.

– Jak myślisz, zauważył moje nowe buty? Keshia przyjrzała się im w skupieniu.

– Wiesz – powiedziała – chyba powinnam była kupić czerwone.

– Ja tam żałuję, że nie zgwałciłem cię w czasie filmu. Nikt by nie zauważył.

– Może zrobimy to w samochodzie? – Keshia usiadła z tyłu i odruchowo nacisnęła guzik podnoszący szybę dzielącą ich od szofera, który wciąż czekał na ich bagaże.

– Chcesz zaserwować temu biedakowi niemy film porno? Zachichotała, rumieniąc się nieco.

– Jeszcze szampana?

– Czyżby coś zostało?

Skinęła głową z uśmiechem, wyciągając ocalałe pół butelki. Luke zadbał o naczynia i wypili następną kolejkę.

– Wiesz, Luke, my naprawdę mamy klasę. Bo przecież to nie nowobogacki snobizm, tylko wrodzony styl – zamyśliła się, trzymając w dłoni lekko przechylony kubek.

– Coś mi się zdaje, że jesteś zawiana.

– A mnie się zdaje, że ty jesteś piękny i że kocham cię do szaleństwa! – rzuciła mu się namiętnie na szyję. Szampan chlusnął na fotel i podłogę.

– Myliłem się – oświadczył Luke. – Jesteś nie tylko zawiana, jesteś pijana w trupa. Co za wstyd dla szlachetnie urodzonej Keshii Saint Martin!

– Czy byłby to również wstyd dla Keshii Johns? – opadła z powrotem na siedzenie i podstawiła mu kubek do napełnienia. Lucas przekrzywił głowę i przyjrzał jej się z zainteresowaniem.

– Mówisz poważnie czy naprawdę jesteś aż tak pijana?

– spytał.

– Jedno i drugie. Naprawdę chciałabym wyjść za mąż.

– Miała taką minę, jak gdyby zamierzała dodać: „Howgh!”

– Kiedy?

– Dzisiaj. Najlepiej zaraz. Polecimy do Vegas… – rozpromieniła się. – Czy lepiej do Reno? Nigdy jeszcze nie wychodziłam za mąż. Wiesz, że jestem starą panną? – uśmiechnęła się z zażenowaniem, jak gdyby wyznawała starannie strzeżony sekret.

– Jezu, nie możesz więcej pić!

– Nic podobnego! Jak śmiesz tak mówić?

– W końcu to ja poiłem cię szampanem. Keshia, spróbuj choć przez chwilę być poważna. Naprawdę chcesz za mnie wyjść?

– Tak. Natychmiast.

– Nie w tej chwili, wariatko. Może pod koniec tygodnia… To zależy od… no, zobaczymy. – Nie zamierzone odniesienie do czekającej go rozprawy przemknęło jej mimo uszu, za co był wdzięczny Bogu. Zresztą i tak niewiele do niej docierało.

– Bo ty nie chcesz się ze mną ożenić! – Keshia była bliska pijackich łez. Luke z trudem powstrzymał się od śmiechu.

– Nie, kiedy jesteś tak zalana, głuptasie. To byłoby niemoralne.

Uśmiechnął się tkliwie. Mój Boże, ona chciała za niego wyjść! Keshia Saint Martin, dziewczyna z pierwszych stron gazet! Na nogach miał buty od Gucciego i jechał limuzyną do hotelu „Fairmont”. Czuł się jak dziecko, które ma dziesięć elektrycznych kolejek.

– Kocham cię – oznajmił. – Nawet po pijanemu.

– To mnie weż! – nadstawiła usta do pocałunku.

– O Boże – Luke wzniósł oczy do nieba.

W tej samej chwili szofer, załadowawszy ich walizki do bagażnika, usiadł za kierownicą. Limuzyna ruszyła. Nikt nie zauważył skromnego samochodu, który zjechał z krawężnika w pewnej odległości za nimi. Śledzono ich. Zdążyli się już do tego przyzwyczaić.

– Dokąd jedziemy?

– Do „Fairmonta”, nie pamiętasz?

– Nie do kościoła?

– Na co, u diabła, potrzebny ci kościół?

– Żeby wziąć ślub.

– A, po to… Później. Może byśmy najpierw się zaręczyli? – Luke spojrzał na otrzymany sygnet. Tak bardzo się z niego cieszył! Keshia zauważyła to spojrzenie i pojęła w lot, o czym myśli.

– Nie możesz mi go dać. Dostałeś go ode mnie, więc to nie byłyby uczciwe zaręczyny, tylko takie na niby. – Keshia miała problemy z utrzymaniem się w pionie.

– Skoro tak, musimy się zatrzymać i kupić „uczciwy” zaręczynowy pierścionek. Mam nadzieję, że nie musi to być dziesięciokaratowy brylant.

– To by było wulgarne – oświadczyła wyniośle.

– Co za ulga! – przewrócił oczyma i Keshia parsknęła śmiechem.

– Chciałabym coś niebieskiego.

– Turkus? – zażartował.

– Czemu nie? Albo lapsus paczuli…

– Masz na myśli lapis lazuli.

– Tak, dokładnie to mam na myśli. Szafiry też są ładne, ale drogie, a poza tym łatwo pękają. Moja babcia miała szafir, który…

Zamknął jej usta pocałunkiem, sięgając równocześnie do przycisku, by opuścić szybę.

– Czy jest tu sklep Tiffany’ego?

Znał już wszystkie nazwy. Człowiek, który jeszcze cztery miesiące temu był przekonany, że Pucci to imię pokojowego pieska, nauczył się żargonu wyższych klas w zdumiewającym tempie. Bendel, Cartier, Parkę Bernet, Gucci, Pucci, Van Cleef i oczywiście Tiffany, najwspanialsze na świecie targowisko klejnotów. Na pewno znajdzie się coś niebieskiego.

– Tak, proszę pana. Na Grant Avenue.

– Wobec tego proszę tam podjechać, zanim zawiezie nas pan do hotelu. Dziękuję – zasunął szybę z powrotem. Tego też zdążył się nauczyć.

– Mój Boże, Luke, zaręczymy się? Naprawdę? – z oczu Keshii trysnęły łzy.

– Tak, ale ty zostaniesz w samochodzie. Dopiero by prasa miała uciechę! „W salonie Tiffany’ego odbyły się dziś zaręczyny szlachetnie urodzonej Keshii Saint Martin. Narzeczona była niestety w stanie wskazującym na spożycie. „

– Na upicie – poprawiła.

– Słusznie – delikatnie wyjął jej z palców kubek i cmoknął ją w czubek głowy. Jechali w milczeniu, przytuleni do siebie. Na twarzy Luke’a malował się błogi spokój, jakiego nie dane mu było zaznać od tygodni.

– Szczęśliwa? – spytał półgłosem.

– Bardzo.

– Ja też.

Zatrzymali się przed marmurową fasadą Tiffany’ego i Luke pośpiesznie wyskoczył z samochodu, surowo nakazując jej zostać.

– Zaraz wracam. Nie odjeżdżaj beze mnie i pod żadnym pozorem nie wysiadaj. Przewróciłabyś się na nos. – Już miał odejść, kiedy coś sobie przypomniał. Wsadził głowę przez okno i pogroził jej palcem: – I trzymaj się z dala od szampana!

– Idź do diabła!

– Ja też cię kocham – zaśmiał się i pędem wbiegł do sklepu. Po pięciu minutach był z powrotem.

– Pokaż, co tam masz! – Keshia była tak podekscytowana, że nie mogła usiedzieć. W końcu miały to być jej pierwsze zaręczyny.

– Przykro mi, dziecino. Nie mieli nic ładnego.

– Nic?… – Keshia była zdruzgotana.

– Prawdę mówiąc, nic, na co byłoby mnie stać.

– O cholera!

– Tak mi przykro, kochanie – powtórzył ze skruchą.

– Biedaku… Właściwie wcale nie potrzeba pierścionka.

– Keshia próbowała ukryć rozczarowanie, w czym trochę przeszkadzał jej wypity alkohol.

– Myślisz, że zaręczyny bez pierścionka będą ważne?

– zapytał pokornie.

– Naturalnie, że tak. Niniejszym ogłaszam nas narzeczonymi – wyrecytowała, uśmiechając się radośnie. – No i jak?

– Fantastycznie. Czekaj, czekaj… Patrz, co znalazłem w kieszeni! – wyjął szafirowe aksamitne pudełko. – Chciałaś coś niebieskiego, prawda?

– Niemożliwe! Och, ty!… Kupiłeś mi pierścionek?

– Nie. Tylko pudełko – rzucił je na kolana Keshii, która uchyliła wieczko i aż jęknęła:

– Och, Luke! Cudowny! Nieziemski! Bajecznie piękny! Był to szlifowany na wzór szmaragdu akwamaryn, ozdobiony z dwóch stron maleńkimi brylancikami.