– A zatem w bój, milady. Rzućmy się na pożarcie lwom i zobaczmy, kto dziś zaszczycił Marshów swoją obecnością.

Jak się okazało, był tu każdy, kto się liczył. Obszedłszy tuzin stolików, jak również kilka grupek skupionych wokół parkietu, Keshia z ulgą zauważyła dwie swoje przyjaciółki. Whit zostawił ją z nimi, a sam zniknął w czarnobiałym tłumku, nad którym unosił się aromatyczny dym kubańskich cygar. Przyjemnie zamienić w końcu parę rozsądnych zdań nad kieliszkiem dobrego Monte Christo.

– Cześć, dziewczęta.

Dwie patykowate młode kobiety obróciły się zaskoczone na jej widok.

– Już jesteś? Co za niespodzianka!

Markowane całusy trafiały w powietrze, nie sięgnąwszy celu, w spojrzeniach jednak malowała się niekłamana sympatia. Tiffany Benjamin była już bardziej niż lekko zawiana. ale Marina Walters prezentowała znakomity humor. Byia rozwiedziona i bardzo szczęśliwa, jak utrzymywała. Keshia wiedziała, że prawda jest nieco inna. Tiffany natomiast była żoną Williama Pattersona Benjamina IV, człowieka numer dwa w największym domu maklerskim na Wall Street.

– Kiedy wróciłaś z Europy? – Marina z zaciekawieniem przyjrzała się sukni Keshii. – Saint-Laurent?

Keshia kiwnęła głową.

– Dwa dni temu, a zaczynam się już zastanawiać, czy to nie był sen – zauważyła, obserwując dyskretnie kłębiący się wokół tłum.

– Znam to uczucie. Przyjechałam w zeszłym tygodniu, żeby wyprawić dzieci do szkoły. Zanim odwaliłam ortodontę, mundurki, buty i trzy przyjęcia urodzinowe, zdążyłam zapomnieć, że w ogóle były wakacje. Najchętniej wyjechałabym z powrotem. Gdzie byłaś w tym roku?

– Na południu Francji, a kilka ostatnich dni spędziłam u Hilary w Marbelli. A ty?

– Przez całe lato siedziałam u Hamptonów. Nudy na pudy – skrzywiła się Marina.

– Czemuż to? – Keshia uniosła brwi.

– W ogóle nie było tam mężczyzn. – Marina miała prawie trzydzieści sześć lat i już robiły jej się woreczki pod oczami. Zeszłego lata poprawiała sobie piersi u „najlepszego lekarza w Zurychu”. Keshia napomknęła o tym w rubryce towarzyskiej i Marina omal nie dostała apopleksji.

Tiffany była w Grecji, spędziła też kilka dni u kuzynów w Rzymie. Bill wrócił wcześniej: firma Bullock i Benjamin zdawała się wymagać jego obecności przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale Bill uwielbiał pracę. Zastępowała mu jadło, sen i miłość. W jego sercu cicho tykał licznik indeksów giełdowych, a tętno nasilało się i słabło zgodnie z rytmem operacji na rynku kapitałowym. Tak przynajmniej opisał go w swej rubryce Martin Hallam. Dla Tiffany jednak nie było w tym nic dziwnego. Jej ojciec – ongiś prezes nowojorskiej giełdy – ulepiony był z tej samej gliny. Atak serca dosięgnął go na polu golfowym, w chwili gdy dał się wreszcie namówić na miesiąc urlopu. Matka Tiffany piła, podobnie jak jej córka, tylko mniej.

Tiffany była dumna z Billa. Ani jej ojciec, ani brat nie dorastali mu do pięt. A przecież jej brat stał na czele kancelarii prawniczej Wheelera, Spauldinga i Forbesa – jednej z najstarszych firm na Wall Street – i według Glorii pracował równie ciężko jak Bill. Dom maklerski Bullocka i Benjamina był jednak na Wall Street najważniejszy. A to czyniło Tiffany kimś. Panią Williamową Pattersonową Benjaminową IV. I dlatego nie uskarżała się na samotne wakacje. Na gwiazdkę zabierała dzieci do Gstaad, w lutym do Palm Beach, a na wiosnę do Acapulco. W lecie spędzali miesiąc u matki Billa w Vineyard, potem wyjeżdżali do Europy: Monte Carlo, Paryż, Cannes, St. Tropez, Cap d’Antibes i tak dalej. Było bosko. Według Tiffany wszystko było boskie. Także wino, którym zapijała się na śmierć.

– Czyż to przyjęcie nie jest naprawdę boskie? – Tiffany zachwiała się lekko.

Keshia i Marina spojrzały na siebie szybko. Tiffany była szkolną koleżanką Keshii, miłą dziewczyną, kiedy wytrzeźwiała. Keshia nie pisała o niej w swej rubryce. I tak wszyscy wiedzieli, że Tiffany pije. A nie był to temat na miłą lekturę przy śniadaniu, jak nowy biust Mariny. To było coś innego, bolesnego. Samobójstwo za pomocą szampana.

– Jakie masz plany na najbliższy okres, Keshia? – Marina zapaliła papierosa, a Tiffany przyssała się do następnego kieliszka.

– Jeszcze nie wiem. Może wydam małe przyjęcie…

– Gratuluję ci odwagi. Kiedy patrzę na to, co się tutaj dzieje, przechodzi mnie zimny dreszcz. Meg pracowała na ten efekt siedem miesięcy. Znów jesteś w komitecie pomocy artretykom?

Keshia skinęła głową.

– Proszono mnie też o organizację balu na rzecz kalekich dzieci.

– Kalekie dzieci? – Tiffany ocknęła się z zamroczenia. – To straszne!

Keshia odczuła ulgę słysząc, że tym razem Tiffany nic użyła słowa „boskie”.

– Co w tym strasznego? Bal jak inne. – Marina stanęła w obronie planowanej imprezy.

– Ale kalekie dzieci?… Kto zdoła się przy nich bawić?

Marina spojrzała na nią ze zgorszeniem.

– Tiffany, kochanie, czy kiedykolwiek widziałaś na naszym balu artretyka?

– No… chyba nie…

– I tak samo nie zobaczysz tam kalekich dzieci – ucięła rzeczowo Marina.

Tiffany z ulgą pokiwała głową. Keshia natomiast poczuła, że coś śliskiego i zimnego przewraca jej się w żołądku.

– I co, podejmiesz się organizacji? – podjęła temat Marina.

– Jeszcze się nie zdecydowałam. Szczerze mówiąc, jestem już trochę zmęczona tą całą dobroczynnością. Przez całe życie nie robię nic innego.

– A co my mamy powiedzieć? – zawtórowała jej smętnie Marina, strzepując papierosa do popielniczki podsuniętej skwapliwie przez kelnera.

– Powinnaś wyjść za mąż, Keshia. Mówię ci, jest bosko – Tiffany uśmiechnęła się błogo i wyciągnęła rękę po następny kieliszek szampana.

Z dali dobiegły dźwięki walca. Keshia jęknęła. Gdzie, u licha, podziewa się Whit?

– Co się stało? – zainteresowała się Marina.

– A to! – Keshia dyskretnie wskazała głową barona, któremu po półgodzinie wreszcie udało się ją znaleźć.

– Szczęściara – Marina złośliwie wyszczerzyła zęby, a Tiffany uczyniła wysiłek, by spędzić mgłę z oczu.

– To jeden z powodów, dla których nie wychodzę za mąż – wyjaśniła Keshia, odpływając na parkiet wsparta na ramieniu barona.

– Czy to znaczy, że ona go lubi? – zdziwiła się Tiffany.

– Nie, idiotko. To znaczy, że opędzając się od podobnych kreatur nie ma czasu poszukać odpowiedniego kandydata. – Marina znała ten problem od podszewki. Prawie dwa lata uganiała się za następnym mężem. Jeszcze trochę, a biust opadnie jej z powrotem, lifting twarzy też diabli wezmą, a na pupie na pewno będzie miała zmarszczki. W najlepszym razie pozostał jej rok, żeby znaleźć kogoś przyzwoitego.

– Czy ja wiem… – zadumała się Tiffany. – Znasz Keshię. Ona jest trochę dziwna. Czasami się zastanawiam, czy nie zaszkodziły jej te miliony, które odziedziczyła w wieku dziewięciu lat. Ostatecznie bogactwo wszystkich w jakiś sposób okalecza. Nie można prowadzić normalnego życia, kiedy…

– Na litość boską, Tiffany, zamknij się wreszcie. Może byś dla odmiany spróbowała wytrzeźwieć?

– Jesteś obrzydliwa! – w oczach Tiffany pojawiły się łzy.

– Nie, skarbie. Obrzydliwe jest to, co ty z siebie robisz. – Marina obróciła się na pięcie i odmaszerowała w stronę, gdzie mignął jej Halpern Medley. Słyszała, że właśnie rozstał się z Lucille. Najlepszy moment, żeby takiego złapać. Obolały emocjonalnie, śmiertelnie przerażony perspektywą życia na własną rękę, stęskniony za dziećmi i samotny w łóżku. Marina miała troje dzieci i z przyjemnością obarczyłaby nimi Halperna. Był świetną partią.

Keshia wirowała w ramionach barona, Whit natomiast wdał się w ożywioną rozmowę z młodym maklerem o smukłych, wytwornych dłoniach. Zegar na ścianie wybił trzecią.

Tiffany chwiejnie dotarła do pluszowej sofy pod ścianą. Gdzie jest Bill? Mówił coś o Frankfurcie. Nie mogła sobie przypomnieć, co miał tam do załatwienia. Ale przecież tak niedawno wyszedł do holu… A może wcale nie ma go w mieście, a ona przyszła tu z Markiem i Glorią? Czy… Dlaczego, do cholery, wszystko jej się miesza? Zaraz, zaraz. Zjadła w domu kolację wraz z Billem i dziećmi… czy tylko z dziećmi? A może dzieci były jeszcze u teściowej w Vineyard? Żołądek Tiffany zaczął powoli obracać się wraz z całym pomieszczeniem i zdała sobie sprawę, że zaraz zwymiotuje.

– Tiffany?

Jej brat Mark znów patrzył na nią w ten specyficzny sposób. Tuż za nim stała Gloria. Od łazienki – gdziekolwiek to było w tym cholernym lokalu – dzielił Tiffany mur nieprzeniknionej pogardy.

– Mark, ja…

– Glorio, zaprowadź Tiffany do toalety. – Mark nie tracił czasu na rozmowę z siostrą. Wiedział, co się święci.

Kiedy ostatnio odwoził ją do domu, zapaskudziła cale tylne siedzenie nowiutkiego lincolna.

Tiffany nie mogła się uspokoić. Obojętne, jak bardzo była pijana, zawsze słyszała w ich głosach ten ton, aż boleśnie wyraźny. W tym właśnie był cały problem.

– Przepraszam cię, Mark, ale Bill wyjechał, więc gdybyś był tak dobry i odwiózł mnie do… – nie dokończyła, bo w tym momencie odbiło jej się głośno. Mark cofnął się z wyrazem obrzydzenia na twarzy, a tuż przed nią nagle zmaterializował się Bill z tym swoim zwykłym nieokreślonym uśmieszkiem.

William Benjamin ujął żonę za łokieć i wyprowadził z sali, gdzie tłum mocno się już przerzedził i Tiffany zanadto rzucała się w oczy.

– Jesteś?… – bąknęła niepewnie. – Myślałam… – przypomniało jej się, że zostawiła torebkę na sofie. – Bill, moja torebka!

– Dobrze, dobrze, później się tym zajmę. Prowadził ją szybko, co tylko powiększało mdłości.

– Muszę na chwilę usiąść. O Boże, czuję się okropnie. Bill, muszę usiąść…

– Musisz wyjść na świeże powietrze. – Trzymał ramię żony jak w imadle, uśmiechając się ponad jej głową do mijanych po drodze osób. Uśmiech nigdy nie znikał z ust Billa, a w jego oczach nigdy nie pojawiał się cieplejszy promyk.

– Oooch… – chłodny nocny wiatr uderzył ją w twarz i rozjaśnił umysł, choć żołądek niebezpiecznie podjechał jej do gardła. – Bill, muszę cię o coś…

W samą porę ugryzła się w język. Ilekroć była aż tak pijana, zaczynało ją nurtować to samo pytanie. Raz zadała je matce, a wtedy matka uderzyła ją w twarz. Mocno. Modliła się w duchu, żeby Bóg zapieczętował jej usta. To wszystko przez szampan. Czasem w podobny sposób działał dżin.

– Zaraz wsiądziesz do ciepłej taksóweczki i pojedziesz sobie grzecznie do domku – zagruchał Bill niczym nadopiekuńczy maitre d’hótel, przyzywając równocześnie portiera. W chwilę później kierowca otwierał przed nią drzwi.

– Taksówką? A ty?… Bill… – pytanie znów rwało się jej z ust, z serca, z głębi duszy.

– Znakomicie, moja droga.

Bill pochylił się, by podać kierowcy adres. Wszyscy zawsze mówili obok niej, poza nią, ale nigdy do niej. Poczuła się jeszcze bardziej zakłopotana, Bill jednak nie tracił rezonu.

– Do zobaczenia rano – cmoknął ją lekko w czoło i taksówka ruszyła.

Tiffany gorączkowo sięgnęła do gałki, żeby opuścić szybę. Nie mogła już dłużej dusić tego w sobie. Musi zawrócić, musi spytać Billa…

Nim uporała się z oknem, hotel został daleko z tyłu, a kiedy wychyliła się na zewnątrz, pytanie w końcu wydarło się jej wraz z długą strugą wymiocin:

– Czy ty mnie kochasz?…

Kierowca dostał dwadzieścia dolarów za dostarczenie jej do domu i uczynił to bez komentarzy. Nie odpowiedział na jej pytanie. Nie zrobił tego także Bill. Bill wrócił do apartamentu, który wcześniej zarezerwował w „St. Regis”. Obie dziewczyny czekały – drobniutka Peruwianka i wysoka blondyna z Frankfurtu. Rano Tiffany i tak nie będzie pamiętać, że wróciła do domu sama. Bill był tego pewien.


– Idziemy?

– O, tak – Keshia stłumiła ziewnięcie i sennie kiwnęła głową.

– Bardzo udane przyjęcie – skonstatował Whit.

– Wiesz, która godzina? Keshia spojrzała na zegar.

– Dochodzi czwarta. Jak ty jutro wytrzymasz w biurze? Miał wprawę. Niemal każdą noc spędzał poza domem – w lokalach lub na Sutton Place.

– Nie mogę wylegiwać się w łóżku do południa jak niektóre rozpieszczone damy – zażartował.

– Biedak – poklepała go po policzku i ujęła pod ramię, wychodząc wraz z nim na opustoszałą ulicę. Ona także nie mogła wylegiwać się do południa. Musiała wstać przed dziewiątą i zabrać się do pracy nad nowym artykułem.

– Czy mamy coś podobnego w rozkładzie zajęć na jutro?

– Whit zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.

– Mam nadzieję, że nie. Całkiem straciłam formę w czasie tych wakacji.

Keshia zebrała szeroką satynową spódnicę i wśliznęła się na tylne siedzenie. W gruncie rzeczy jej wakacje nie różniły się zbytnio od sezonu w Nowym Jorku, tyle że na szczęście nie musiała znosić obecności barona.

– O ile sobie przypominam, jutro jem kolację z zarządem firmy. Zdaje się, że w piątek jest coś w „El Morocco”. Będziesz w mieście?

– Wątpię. Edward chce mnie porwać do swoich przyjaciół. Straszliwi nudziarze, ale mieli dobre stosunki z moim ojcem – dodała. To zawsze była bezpieczna wymówka.