– Wobec tego, moja droga, zapraszam cię w poniedziałek do „Raffles”.

Keshia uśmiechnęła się blado i oparła głowę o jego ramię. Znowu skłamała. Wcale nie była umówiona z Edwardem. Edward zresztą miał dość rozumu, by nie zmuszać jej do tego typu „rozrywek”. Planowała wypad do SoHo. Po dzisiejszym wieczorze w pełni sobie nań zasłużyła. A drobne kłamstewko, którym uraczyła Whita? Ratowała własne zdrowie psychiczne.

– Bardzo chętnie wybiorę się w poniedziałek do „Raffles” – zapewniła.

Przyda jej się nowy materiał do rubryki. Do tego czasu wystarczy, jeśli poplotkuje przez telefon z Mariną. Marina była zarówno nieocenionym źródłem plotek, jak też ich wdzięcznym tematem. Jej zainteresowanie Halpernem Medleyem rzucało się w oczy, czym Keshia nie była zaskoczona. Bankructwo rzadko bywa zabawne, a Halpern był w miarę atrakcyjnym lekarstwem na bolączki Mariny.

– Zadzwonię do ciebie jutro – rzekł Whit. – Może uda nam się wyskoczyć razem na lunch.

– Masz ochotę wejść na górę? Mogę ci zaserwować kawę, koniak względnie jajecznicę… – Keshia zawiesiła głos. Padała 2 nóg, ale czuła, że jest mu coś winna. Przynajmniej jajecznicę, skoro nie własne ciało.

– Naprawdę nie mogę, skarbie. Muszę się trochę przespać i tobie też to radzę – żartobliwie pogroził jej palcem, a gdy taksówka zatrzymała się przed jej domem, leciutko cmoknął ją w usta, prawie nie dotykając warg.

Już od dawna nie silili się na udawanie. Keshia trzymała się wygłoszonej ongiś opinii, że chce zachować dziewictwo aż do ślubu, a Whit skwapliwie korzystał z tego pretekstu. Platoniczny związek odpowiadał obojgu.

– Dobranoc, Whit. To był cudowny wieczór – powiedziała, uświadamiając sobie, iż jest to dosłowny cytat z popołudniowych seriali dla gospodyń domowych.

– Z tobą zawsze jest cudownie. – Podprowadził ją do drzwi i zaczekał, aż portier je otworzy. – Przejrzyj jutro gazety. Jestem pewien, że Martin Hallam nie będzie szczędził słów zachwytu na twój temat – uśmiechnął się z uznaniem.

Słaniając się na nogach Keshia dotarła do mieszkania, rozpięła sukienkę i rzuciła się na sofę z myślą, że najchętniej przeleżałaby na niej do poniedziałku, ba, do sądnego dnia! Cóż za niezdrowy sposób zarabiania na życie! Nie kończący się bal przebierańców. Codziennie nakłada maskę, by szpiegować własnych znajomych. Zwykle mijało parę miesięcy, nim zaczynała odczuwać wyrzuty sumienia, w tym sezonie jednak napadły ją już na początku. Nie wróżyło to najlepiej.

Wypaliła ostatniego papierosa i zgasiła światło. Prawic zaraz potem zadzwonił budzik. Kiedy na niego spojrzała, przekonała się, że jest ósma rano.

ROZDZIAŁ 4

Keshia poświęciła trzy godziny nakreśleniu sylwetek sławnych kobiet, o których chciała pisać. Ułożyła też listy do kilku osób, które mogły dostarczyć jej bardziej szczegółowych informacji, ważnych dla pogłębienia tła tego zbiorowego portretu. Zapowiadał się solidny artykuł w stylu K. S. Miller i Keshia już zaczynała być z niego zadowolona. Potem przejrzała pocztę. Zwykły plik zaproszeń, listy od czytelników przesłane jej przez magazyn za pośrednictwem Simpsona, notatka od Edwarda na temat jakichś odpisów podatkowych, które chciał z nią omówić. Nic, co zainteresowałoby ją na tyle, by przestała się miotać. Miała już pomysł na następny artykuł: o wykorzystywaniu seksualnym dzieci w „przyzwoitych” mieszczańskich rodzinach. Gorący i ważki temat, jeśli tylko Simpson znajdzie nabywcę. Zastanawiała się, czy Marshowie i ludzie im podobni, którzy wydają przyjęcia na setki osób, zauważają istnienie tego typu problemów. Czy myślą o slumsach albo o karze śmierci? Żadna z tych kwestii nie dotyczyła ich bezpośrednio. Gdyby tak się zdarzyło, zorganizowano by zapewne jakiś „bajeczny” benefis, któremu patronowałby odpowiedni komitet złożony z samych piękności. Tymczasem Marina polowała na odrzuty z kolekcji Ohrbacha, a Tiffany upijała się codziennie jeszcze przed południem.

I co z tego, powtarzała sobie w duchu Keshia. Co mnie to obchodzi? Obchodziło ją jednak, drażniło jak dokuczliwa zadra. W nadziei, że trochę zdrowego seksu wreszcie ukoi jej nerwy, wkrótce po drugiej była już w pracowni Marka.


– Co się z tobą dzieje, moja pani?

– Nic. Dlaczego pytasz? – stała za plecami Marka, przyglądając się powstającemu gwaszowi. Chętnie by go kupiła, ale nie chciała sprowadzać swych stosunków z Markiem na płaszczyznę finansową, nie mogła też pozwolić, by dał go jej w prezencie. Wiedziała, jak rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy.

– Trzaskasz drzwiami, więc pewnie coś cię gryzie.

– Zwyczajna chandra. Może to przez zmianę czasu. – Keshia z rezygnacją klapnęła na fotel. – Czasami wolałabym, żebyś w ogóle mnie stąd nie wypuszczał.

– A mam taką możliwość? – ożywił się Mark.

– Nie – roześmiała się, zrzucając buty.

– Tak właśnie myślałem.

Nie wydawał się zmartwiony. Keshia czuła, że jej humor poprawia się z minuty na minutę.

– Podoba mi się ten gwasz.

– Mhm. Może coś z niego będzie. – Mark odsunął się, by ocenić efekt kilkugodzinnej pracy, i sięgnął po czekoladkę do otwartego pudełka. Chyba w głębi ducha był z siebie zadowolony. Nagle odwrócił się i objął ją. – Gdzie byłaś, kiedy cię nie było?

– Hm… niech sobie przypomnę… Przeczytałam sześć książek, przebiegłam milę po parku, byłam na balu i zgłosiłam swoją kandydaturę na urząd prezydenta.

– I jak cię znam, gdzieś wśród tych bredni kryje się czysta prawda?

Wzruszyła ramionami i wspięła się na palce, żeby go pocałować.

– Osobiście stawiałbym na to, że kandydujesz w wyborach – dodał. W gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Miał własne życie, pracę, przyjaciół. Życie Keshii było jej prywatną własnością.

– Że też niczego nie da się przed tobą ukryć – zaśmiała się.

– Niczego – potwierdził, z powagą rozpinając jej bluzkę.

– O, na przykład tu jest coś, co chciałaś ukryć… – odsłonił jej pierś i pochylił się, by musnąć ją wargami. – Stęskniłem się za tobą, Keshia…

– Ani w połowie tak jak ja za tobą… – Na moment znów ujrzała tamtą salę balową i tańczącego barona. Odsunęła się od Marka i zajrzała mu w oczy. – Jesteś najprzystojniejszym facetem na świecie, Marku Wooly.

– I twoim niewolnikiem.

Roześmiała się. Umiłowanie wolności Marka było powszechnie znane, a jego niezależność graniczyła z przesadą. Porwała mu sprzed nosa pudełko czekoladek i uciekła z nim do sypialni.

– Hej! – krzyknął Mark z niepokojem.

– Teraz cała prawda wyjdzie na jaw – oświadczyła triumfalnie Keshia. – Co wolisz? Mnie czy czekoladki?

– Zwariowałaś czy co? – Mark rzucił się za nią w pogoń.

– Jasne, że czekoladki!

– Ha! A ja je mam i nie oddam! – Keshia wskoczyła na łóżko i zaczęła się kołysać. Włosy fruwały jej dookoła głowy jak stado połyskliwych kruków.

– Oddaj mi to, kobieto! Jestem uzależniony!

– Zboczeniec!

– Owszem! – wskoczył za nią na łóżko, wyrwał jej czekoladki i przylgnął do niej całym ciałem.

– Nie dość, że nieuleczalny zjadacz czekolady, to jeszcze na dodatek erotoman! – wykrzyknęła, gdy pociągnął ją za sobą w pościel.

– Bo od ciebie też jestem uzależniony!

– Wątpię – zachichotała.

Kochali się ze śmiechem, oplatani pajęczyną jej długich czarnych włosów.

– Co chcesz na kolację? – Keshia ziewnęła i przytuliła się do Marka.

– Ciebie.

– To było na obiad.

– I co z tego? Czy istnieje jakiś przepis zabraniający odgrzewania obiadów?

– Daj spokój, Mark, bądź poważny. Co miałbyś ochotę zjeść? Oprócz czekolady?

– Hm… krwisty befsztyk… homara… kawior… wiesz, to co zwykle.

Nie wiedział, jak bardzo może to być zwyczajne.

– Może spaghetti? – ożywił się. – Najlepiej fettuccine. Kupisz świeżą bazylię?

– Już po sezonie. Spóźniłeś się o jakieś cztery miesiące. Co powiesz na sos z małży?

– Może być.

– Wobec tego idę – powiodła mu po lędźwiach koniuszkiem języka, przeciągnęła się jeszcze raz i szybko wyskoczyła z łóżka, wymykając się dłoni, którą po nią wyciągnął. – Nic z tych rzeczy, Marcus. Później. Inaczej oboje umrzemy z głodu i pragnienia.

– Ja tam jestem spragniony twego ciała – wyciągnął się na kołdrze, patrząc, jak się ubiera. – Straszna z ciebie nudziara, Keshia, ale miło cię oglądać.

– Ciebie też. – Już dawno doszła do wniosku, że niewiele rzeczy tak cieszy oko, jak bardzo przystojny i bardzo młody mężczyzna.

Po chwili stanęła w drzwiach z siatką w dłoni, w dżinsach i koszuli Marka zawiązanej tuż pod biustem. We włosy wplecioną miała czerwoną wstążkę.

– Powinienem cię tak namalować.

– Powinieneś przestać się wygłupiać. I tak woda sodowa uderza mi już do głowy. Masz jakieś specjalne życzenia?

W odpowiedzi wyszczerzył wszystkie zęby, więc czym prędzej wyszła z sypialni.

W pobliżu znajdowało się kilka włoskich sklepów, gdzie bardzo lubiła robić dla niego zakupy. Tu wszystko było prawdziwe: makaron domowej roboty, świeże warzywa, soczyste owoce, pomidory na sok, niesłychany wybór wędlin i serów, które mogła macać, wąchać i przebierać, a potem przyrządzić z nich królewskie danie. Długie bochenki włoskiego chleba, które niosło się pod pachą tak, jak noszono je w Europie. Butelki chianti kołyszące się na hakach pod sufitem.

Była to pora, o której młodzi artyści wychodzą ze swych nor. Koniec dnia, gdy budzą się nocne marki, a ci, co pracują w dzień, wybierają się na przechadzkę, by rozprostować kości. Na ulicach pojawia się coraz więcej ludzi; będą się włóczyć, palić trawkę, przysiadać w kawiarniach w drodze do swych pracowni, do przyjaciół lub na otwarcie czyjejś wystawy. W SoHo Keshia się nie wyróżniała: tu wszyscy ciężko pracowali. Pionierzy sztuki, jej towarzysze w dążeniu do doskonałości, tancerze, malarze, literaci, zebrani w najbardziej na południe wysuniętym koniuszku Nowego Jorku, ograniczonym z jednej strony spleśniałym osadem Greenwich Village, z drugiej betonowo-szklanymi ścianami Wall Street. SoHo było inne, przyjaźniejsze ludziom.

Właścicielka sklepu znała ją z widzenia.

– Ah, signorina, come sta?

– Bene, grazie, e lei?

– Cosi cosi. Un po’stanca. Che cosa vorebbe oggi? Keshia weszła między cudownie pachnące półki, aby wybrać ser, salami, chleb, cebulę i pomidory. Fiorella w duchu pochwaliła jej wybór. O, ta dziewczyna wie, jak się robi zakupy. Zna się na salami, wie, czego dodać do sosu i jak powinien wyglądać dobry Bel Paese. Miła dziewczyna. Pewnie jej mąż jest Włochem. Ale Fiorella nigdy nie pytała o takie rzeczy.

Keshia zapłaciła i wyszła z wyładowaną siatką. Potem wstąpiła tuż obok po jajka, a następnie do delikatesów przy tej samej ulicy, żeby zaopatrzyć Marka w czekoladki. Zapach świeżego chleba i salami mieszał się z dymem marihuany i silnym aromatem kawy z ekspresu, dolatującym przez otwarte drzwi kawiarni. Niebo nad jej głową zaczęło już zmierzchać. Widniały na nim pastelowe różowe smugi, przywodzące na myśl wczesne akwarele Marka. W powietrzu ciągnął rześki jesienny powiew, na chodnikach gruchały gołębie, pod ścianami budynków stały oparte rowery, a w bramach dzieci skakały przez skakanki.

– Co tam masz? – Mark leżał na podłodze, ćmiąc skręta.

– To, co pan zamawiał. Befsztyk, homar, kawior. Jak zwykle – posłała mu całusa, kładąc zakupy na wąskim kuchennym stole.

– Naprawdę kupiłaś befsztyk? – był rozczarowany.

– Nie. Fiorella mówi, że jemy za mało salami.

– Fiorella to mądra baba.

Zanim w życiu Marka pojawiła się Keshia, żywił się wyłącznie konserwami i czekoladą. Fiorella była tajemniczym wynalazkiem Keshii, jednym z licznych darów, jakie od niej otrzymał.

Keshia stanęła w drzwiach kuchni, zalanej różową poświatą wieczoru.

– Wiesz, czasem mam wrażenie, że naprawdę cię kocham – powiedziała.

– Czasami ja też mam takie wrażenie.

W spojrzeniach, jakie wymienili, zawarta była spokojna, ciepła ufność. Nie musieli stawiać sobie żądań, znosić złych humorów, borykać się z problemami. Już choćby to stanowiło dla nich wielką wartość.

Mark zerwał się z podłogi.

– Masz ochotę na spacer?

– La passegiata?

– Nie słyszałem tego słowa od twojego wyjazdu – roześmiał się.

– Zawsze kojarzy mi się z Europą, z tymi śmiesznymi włoskimi miasteczkami, gdzie większość kobiet ubiera się na czarno, a mężczyźni noszą kapelusze i białe koszule bez krawatów. Tu ludzie miotają się, gonią, dostają świra, a tam wciąż wiedzą, jak żyć. La passegiata, przechadzka, na którą wyrusza się po zmierzchu, a w niedzielę w południe po mszy, to cała instytucja, swego rodzaju rytuał.

– A zatem i my się do niego przyłączymy. – Mark podszedł i objął ją ramieniem. – Zjemy po powrocie.

Oznaczało to jedenastą, może dwunastą w nocy. Na pewno natkną się na kogoś znajomego. Przystaną na ulicy, żeby pogawędzić, ale zrobi się ciemno, więc przeniosą się do czyjejś pracowni, gdzie Mark będzie miał okazję zobaczyć, jak postępuje praca nad najnowszym dziełem. W końcu w atelier zrobi się taki tłok, że wszyscy razem pójdą do „Przepiórki” na wino, potem zaś dojdą do wniosku, że umierają z głodu, i Keshia będzie serwować kolację na kilkanaście osób. Będą świece, gitary i skręty podawane z rąk do rąk. Klee, Rousseau, Cassatt i Pollock ożyją na dźwięk swych nazwisk. Tak musiał wyglądać Paryż w czasach impresjonistów. Nie kochane wyrzutki artystycznego establishmentu tworzyły własny świat, darząc się wzajem humorem, odwagą, nadzieją do czasu, gdy ktoś ich „odkrył”, rozsławił i podsunął im kawior zamiast czekoladek. Jaka szkoda! Keshia miała nadzieję, że jej przyjaciele nigdy nie rozstaną się na dobre z fettuccine, zakurzonymi mansardami i nastrojem owych czarodziejskich nocy, wtedy bowiem zaczną nosić smokingi, wymuszone uśmiechy i smutek w głębi duszy. Będą jadać kolacje w „21”, tańczyć w „El Morocco” i chodzić na przyjęcia do „Maisonette”.