– Rany boskie, kopciuszek wrócił z balu! Gdzie podziałaś moją koszulę?

– Przepraszam, kochanie, zostawiłam ją u siebie.

– Jedną mogę spisać na straty. Byłaś na balu czy rzeczywiście kandydujesz na stołek prezydenta? – Mark oparł się o ścianę, odrywając wzrok od sztalug i przenosząc go na nią.

– Prawdę mówiąc, ubiegam się o fotel senatora. Kampania prezydencka, to takie wyświechtane… Zaraz zrzucę to z siebie i pójdę po jakiś prowiant.

– Zanim pani wyjdzie, pani senator… – Mark ruszył do niej z przewrotnym uśmieszkiem.

– Yhm? – Keshia była już bez żakietu, miała rozpuszczone włosy i do połowy rozpiętą bluzkę.

– Tak, tak. Odczułem dziś twój brak.

– Nie sądziłam, że w ogóle zauważysz, że mnie nie ma, drogi mój poeto. Byłeś taki zapracowany!

– Teraz jestem wolny – złapał ją na ręce i zarzucił sobie na ramię. – Bardzo ładnie wyglądasz taka wystrojona. Jesteś trochę podobna do tej babki z gazety, tylko mniej jędzowata.

– O, słodkie złudzenia!

– Tylko na twój temat.

– Głuptas. Cudowny, słodki głuptas – pocałowała go delikatnie i już po chwili reszta jej odzienia rozsiana była po całej sypialni.

Zanim podnieśli się z łóżka, było ciemno.

– Która godzina?

– Dochodzi dziesiąta. – Keshia przeciągnęła się i ziewnęła.

Mark wychylił się z łóżka, żeby zapalić świecę, po czym z rozkoszą wtulił się znów w jej ramiona.

– Chcesz iść gdzieś na kolację?

– Nie.

– Ja też nie, ale jestem głodny, a ty pewnie nie kupiłaś niczego do jedzenia?

Keshia potrząsnęła głową.

– Za bardzo mi się spieszyło. Jakoś bardziej do ciebie niż do Fiorelli.

– Nie ma sprawy. Napchamy się markizami i masłem orzechowym.

– Fuj! – Keshia złapała się za gardło udając, że się dławi. W końcu wylądowali w wannie, z której większość wody wychlapali na podłogę, a potem oboje wytarli się jednym ręcznikiem Marka. Z domu towarowego Korvette, bez monogramu.

Jaka szkoda, myślała Keshia, że odkryłam SoHo tak późno. Może gdyby miała dwadzieścia lat, wydałoby jej się rzeczywiste, być może nawet uwierzyłaby, że jest to miejsce dla niej. Teraz bawiło ją, wzruszało, lecz nie czuła się tu u siebie. Jej miejsce było gdzie indziej, choć wcale go nie pragnęła.

– Nad czym tak dumasz?

– Chyba muszę sobie parę rzeczy przemyśleć. – Keshia wzruszyła ramionami i sięgnęła po ciastko.

– Coś ważnego?

– Mój drogi, kiedy będziesz miał tyle lat co ja, sam dojdziesz do wniosku, że niewiele jest rzeczy naprawdę ważnych.

Nawet ty, miły, dodała w duchu.

– Czy w razie czego mogę się na ciebie powołać, Matuzalemie?

– Oczywiście. Ludzie powołują się na mnie od wieków – Keshia roześmiała się na przekór własnym myślom. Jesienna noc była taka cicha, taka czysta…

– Co cię tak bawi?

– Wszystko. Absolutnie wszystko.

– Chyba jesteś pijana – zawyrokował wesoło. Keshia pożałowała w duchu, że tak nie jest.

– Może troszkę pijana życiem… twoim życiem.

– Dlaczego akurat moim? Czym aż tak bardzo się od siebie różnimy?

O Jezu, pomyślała. Tylko nie teraz!

– Tym, że ja zostanę senatorem, rzecz jasna! Przyciągnął ją do siebie, poważniejąc.

– Keshia, dlaczego nie chcesz być ze mną szczera? Czasami mam uczucie, że w ogóle cię nie znam.

Kurczowy uścisk Marka zaniepokoił ją nie mniej niż pytanie malujące się w jego oczach. Wzruszyła ramionami, uśmiechając się wymijająco.

– No cóż, kopciuszku – rzekł Mark – kimkolwiek jesteś, powiadam ci, że moim zdaniem w głowie masz nie po kolei.

Roześmiała się i weszła do sypialni, ocierając nieznacznie z policzka dwie łzy. Naprawdę nic o niej nie wiedział, bo i skąd? Nie chciała przecież, by ją poznał. Był tylko miłym, wyrośniętym dzieciakiem.

ROZDZIAŁ 5

– Panno Saint Martin, jakże nam miło panią gościć!

– Dziękuję, Bill. Czy pan Hayworth już przyszedł?

– Jeszcze nie, ale stolik jest przygotowany. Zaprowadzić panią?

– Nie, zaczekam przy kominku.

Klub „21” zatłoczony był wygłodniałymi gośćmi. Szefowie firm, słynne modelki, znani aktorzy, producenci, idole światka dziennikarskiego i kilka bogatych wdów. Żywe ilustracje dewizy „osiągnij sukces”. W kącie przy kominku Keshia mogła się spokojnie schronić, nim wejdzie w ten odmęt wraz z Whitem. „21” miało swój styl, ale ów styl nie bardzo współgrał z jej dzisiejszym nastrojem.

Nie miała ochoty na to spotkanie. Dziwne, lecz z biegiem czasu wszystko to przychodziło jej z coraz większym trudem. Może była już za stara na podwójne życie? Odruchowo pomyślała o Edwardzie. Czasami tu wpadał, łatwiej go jednak było znaleźć w „Lutece” lub „Mistralu”. W sprawach kulinarnych hołdował francuskim gustom.

Czyjaś rozmowa zwróciła jej uwagę.

– Jak myślisz, czy dzieci się ucieszą, jeśli zabierzemy je do Palm Beach? Nie chciałabym, żeby pomyślały, że staram się je odciągnąć od ojca.

Ani Marina, ani Halpern Medley nie zauważyli Keshii wtulonej w czerwony skórzany fotel. A zatem ich romans przybiera coraz konkretniejszą postać. Gwóźdź do jutrzejszego wydania rubryki. Oto korzyść z tego, że jest się drobnym i cichym.

W drzwiach pojawił się Whitney. Wyglądał elegancko i młodo – opalony, w ciemnoszarym garniturze i błękitnej koszuli od Wedgewooda. Wstała i pomachała mu ręką.

– Prezentuje się pan dziś olśniewająco, drogi panie Hayworth – zauważyła, wyciągając do niego dłoń, którą musnął wargami i lekko uścisnął.

– Bo też czuję się jak nowo narodzony. Jak ci się udało przeżyć wczorajszy dzień?

– Całkiem łatwo, dziękuję. Po prostu go przespałam – skłamała. – A ty?

– Zazdroszczę ci. Choć, prawdę mówiąc, to skandal tyle sypiać!

– Dzień dobry, panie Hayworth! Panno Saint Martin…

– Maitre d’hótel poprowadził ich do stolika.

Keshia usadowiła się wygodnie i rozejrzała dookoła. Wszędzie te same twarze. Nawet modelki wydawały się znajome. Przy stoliku w rogu siedział Warren Beatty, a w drzwiach pokazała się właśnie Babę Paley.

– Co robiłaś wczoraj wieczorem? – spytał Whit, zaintrygowany jej tajemniczym uśmiechem.

– Grałam w brydża.

– Masz taką minę, że założę się, iż wygrałaś.

– To prawda. Już od powrotu mam doskonałą passę.

– Miło mi to słyszeć. Ja, niestety, od czterech tygodni uparcie przegrywam w tryktraka. Jak pech, to pech – rzekł, choć nie wyglądał na zmartwionego. Skinął na kelnera.

– Dwie „krwawe Mary” i podwójny tatar. A może wolisz wino, kochanie?

Potrząsnęła głową. „Krwawa Mary” to coś w sam raz na dzisiaj.

Z jedzeniem uwinęli się szybko, bo Whit musiał wracać do biura. Wakacje się skończyły i interes już ruszył pełną parą: nowe testamenty, nowe umowy powiernicze, nowe rozwody. Podobnie jak dzieci szkolne, ludzie z tej sfery odliczali lata „sezonami”, a sezon właśnie się zaczął.

– Weekend spędzasz w mieście? – zagadnął Whit z roztargnieniem, wzywając przejeżdżającą taksówkę.

– Nie. Umówiłam się z Edwardem, pamiętasz?

– Ach, racja. Tym lepiej, nie będę się czuł jak ostatni łotr. Wyjeżdżam do Quoque z kolegami po fachu. Po powrocie zadzwonię do ciebie. Mam nadzieję, że dasz sobie radę sama?

Pytanie szczerze ją ubawiło.

– Naturalnie, o mnie się nie martw. I dzięki za lunch.

– Keshia zwinnie wśliznęła się do taksówki i uśmiechnęła czule. Koledzy po fachu, akurat!

– Do poniedziałku. – Whit pomachał jej na pożegnanie i taksówka ruszyła.

Keshia westchnęła z ulgą. Nareszcie! Była wolna aż do poniedziałku. Szkoda tylko, że nie zostało jej nic oprócz kłamstw.

Weekend był cudowny. Rozsłonecznione niebo, lekki wietrzyk, niskie wskaźniki zanieczyszczenia powietrza i alergennych pyłków. Razem pomalowali sypialnię Marka na jaskrawy błękit. „To na cześć twoich oczu” – powiedział, kiedy sumiennie mazała pędzlem wzdłuż okna. Katorżnicza praca, ale gdy dzieło wreszcie zostało ukończone, oboje byli z niego niezmiernie dumni.

– Co byś powiedziała na piknik z tej okazji? – Mark był w doskonałym nastroju.

Zbiegła do Fiorelli po zakupy, Mark zaś tymczasem złapał za telefon. Jeden z przyjaciół George’a zgodził się im pożyczyć furgonetkę.

– Gdzie mnie porywasz, mój panie?

– Na Wyspę Skarbów. Moją własną Wyspę Skarbów.

– Mark zaczął nucić pirackie piosenki, ubarwiając je donośnymi okrzykami.

– Marku Wooly, jesteś szaleńcem – stwierdziła.

– Cóż z tego, kopciuszku, skoro ci się podobam…

W określeniu „kopciuszek” nie było złośliwości. Mark nigdy nie bywał złośliwy, a cóż dopiero w tak piękny, radosny dzień.

Zabrał ją na maleńką wysepkę na East River, bezimienny skrawek ziemi w pobliżu Wyspy Randalla. Zjechali z autostrady na wyboistą dróżkę, która zdawała się prowadzić donikąd, minęli wąski, chybotliwy mostek i nagle znaleźli się w krainie czarów. Powitała ich stara latarnia morska i zrujnowany zameczek. Wkoło nie było widać żywego ducha.

– Upadek domu Usherów – stwierdziła Keshia.

– Na mój prywatny użytek. A teraz także twój, moja pani. Nikt inny tu nie bywa.

Zza rzeki spoglądał na nich posępnie Nowy Jork – budynek Chryslera, Narodów Zjednoczonych, a także smukły i ugrzeczniony Empire State Building. Rozsiedli się na trawie, otworzyli butelkę najlepszego chianti, jakimi dysponowała Fiorella, i już po chwili zaśmiewali się do rozpuku, machając do przepływających po rzece promów.

– Cóż za piękny dzień!

– Cudowny – Mark położył jej głowę na kolanach. Pochyliła się i pocałowała go.

– Jeszcze wina?

– Nie, poproszę tylko o mały plasterek nieba.

– Służę panu – roześmiała się. Na niebie powoli zbierały się chmury, a wkrótce rozdarła je pierwsza błyskawica.

– Już kroją ten plasterek, który pan zamówił. Widzisz, jak o ciebie dbam? Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – zachichotała.

– Mała, jesteś czarodziejką! – Mark zerwał się i rozłożył szeroko ramiona.

Pięć minut później z nieba lały się strugi deszczu, pioruny waliły gęsto, a oni biegali wokół wyspy jak dzieci, trzymając się za ręce – szczęśliwi i przemoczeni do suchej nitki.

Po powrocie do domu wzięli razem prysznic. Gorąca woda perwersyjnie drażniła przemarznięte ciała. Potem przeszli nago do świeżo wymalowanej sypialni i spokojnie ułożyli się w swoich ramionach.

Keshia obudziła się o szóstej rano. Mark spał jak niemowlę, ręce miał podłożone pod głowę, włosy rozczochrane, wargi obrzmiałe od snu.

– Do widzenia, kochanie, miłych snów – szepnęła całując go delikatnie w skroń.

Zanim wstanie, ona będzie już daleko – w innym świecie, gdzie ludzie polują na potwory i podejmują nader ważkie decyzje.

ROZDZIAŁ 6

– Dzień dobry, panno Saint Martin. Powiem szefowi, że pani już jest.

– Dziękuję, Pat. Co słychać?

– Oszaleć można. Człowiek ma wrażenie, że po wakacjach wszyscy zaczęli cierpieć na nadmiar twórczych pomysłów. Na domiar złego upominają się o tantiemy.

– To rzeczywiście koszmar – Keshia uśmiechnęła się smętnie na myśl, że i ona wróciła z wakacji z pomysłem na własną książkę.

Sekretarka pozbierała z biurka jakieś papiery i zniknęła za ciężkimi dębowymi drzwiami. Agencja literacka Simpson, Wells & Jones nie różniła się zbytnio od kancelarii Edwarda czy pomieszczeń banku, który prowadził większość jej rozliczeń: półki pełne książek, drewniane boazerie, mosiężne klamki i grube dywany w kolorze burgunda tchnęły solidnością, powagą i prestiżem. Może też dlatego Keshia miała poczucie, że w rękach Jacka Simpsona jej tajemnica jest całkowicie bezpieczna.

– Pan Simpson prosi panią.

Simpson wstał zza biurka z ojcowskim uśmiechem, wyciągając do niej rękę. Był to tęgi, łysiejący mężczyzna o skroniach przyprószonych siwizną. Uścisnęli sobie ręce serdecznie jak zawsze, po czym Keshia usiadła naprzeciw niego, a Pat natychmiast podała jej herbatę. Tym razem miętową; Simpson pijał ją na zmianę z English breakfast, po południu zaś nieodmiennie serwowano earl greya. Gabinet Simpsona był dla Keshii przystanią, schronieniem, gdzie mogła cieszyć się ze swych dokonań, toteż tu zawsze czuła się szczęśliwa.

– Mam dla ciebie następne zlecenie, moja droga.

– Cudownie. Jakie? – Keshia z zaciekawieniem uniosła głowę znad filiżanki.

– Trochę inne od tego, co dotąd robiłaś. Dlatego najpierw chciałem z tobą o tym porozmawiać.

– Czyżby pornografia? – zachichotała. Simpson był w wyraźnie niecodziennym nastroju. Zastanawiała się, co kryje w rękawie.

– Ładnych rzeczy się pannie zachciewa! – prychnął, zapalając cygaro marki Dunhill (Keshia posyłała mu pudełko co miesiąc). – Cóż, przykro mi, moja droga, ale muszę cię rozczarować. To wywiad.

Przyjrzał jej się spod oka. No tak, znów miała minę zaszczutego zwierzęcia. W życiu tej dziewczyny istniały sfery, których nawet on nie śmiał zgłębić.