– Andy, to była raptem jedna noc!

– Dla mnie to o wiele za długo. – Przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, wtulając twarz w welon, a ona delikatnie muskała palcami jego policzek.

– Ale to naprawdę była tylko jedna noc…

– I tak będziesz musiała się z tego tłumaczyć przez całe tygodnie. A zaczniesz mniej więcej za pół godziny… – Spojrzał na zegarek. Muzyka zaczęła powoli cichnąć, więc spoglądał na Dianę ze wzrastającą czułością. – Gotowa do wyjazdu?

Przytaknęła. Niechętnie urywała się z własnego wesela, ale wiedziała, że już najwyższy czas. Minęła szósta wieczorem i oboje zdążyli się solidnie zmęczyć.

Razem z druhnami udał się z nią na górę, gdzie powoli zdjęła suknię i welon. Matka zaraz powiesiła te rzeczy na specjalnych, wyściełanych wieszakach. Z pobłażliwym uśmiechem przyglądała się ożywieniu młodych kobiet. Kochała nad życie swoje córki i cieszyła się, że udało jej się wszystkie szczęśliwie wydać za mąż.

Diana przebrała się w kostiumik z kremowego jedwabiu, przybrany granatowymi lamówkami i dużymi guzikami z masy perłowej. Matka pomogła jej wybrać ten kostium u Chanel, dopasowując do niego kremowy kapelusz i torebkę. Kiedy Diana z bukietem białych róż w ręku zeszła na spotkanie męża, wyglądała nadspodziewanie szykownie.

Z błyskiem w oku wkroczyła jeszcze raz do sali weselnej, gdzie rzuciła w tłum gości swój bukiet, a Andy dorzucił do tego jej podwiązkę. Pod gradem ryżu i płatków róż przebiegli do samochodu, wymieniając w biegu pożegnalne pocałunki z rodzicami i rodzeństwem. Obiecali, że zadzwonią do nich z drogi, a Diana podziękowała rodzicom za pomoc w organizacji wesela. Zaraz potem wyruszyli długim białym „krążownikiem szos” do hotelu „Bel Air”, gdzie mieli spędzić noc poślubną w specjalnie wynajętym apartamencie z widokiem na ogród.

Andy otoczył ją ramieniem i oboje odetchnęli z ulgą.

– Ach, cóż to był za dzień! – westchnął, opadając na oparcie siedzenia. – I co za wspaniała panna młoda! – dodał, omiatając Dianę zachwyconym wzrokiem.

– Z ciebie też niezły przystojniak! – Uśmiechnęła się do niego. – W ogóle udało się nam wesele.

– Razem z twoją mamą odwaliłyście ładny kawałek roboty. Moi kumple z agencji mówili, że czegoś takiego nie widzieli nawet na filmie. – Rzeczywiście, to wesele cechowała rodzinna atmosfera przesycona miłością, nic nie odbywało się na pokaz. – A twoje siostry przeszły same siebie. Czy wy zawsze tak rozrabiacie, kiedy jesteście razem?

Wiedziała, że ją podpuszczał, więc przyjęła wyzywającą postawę.

– My rozrabiamy? A wy to niby co? Wszyscy Douglasowie dostali dziś małpiego rozumu.

– Nie pleć głupstw. – Andy z udaną powagą usiłował odwrócić się do okna, ale nowo poślubiona małżonka dała mu takiego kuksańca, że zachichotał.

– Co udajesz Greka? Zapomniałeś już, jak we czterech wygłupialiście się z moją mamą?

– Jakoś sobie nie przypominam. – Zrobił niewinną minę, co oboje skwitowali śmiechem.

– Bo za dużo wypiłeś.

– Pewnie tak. – Odwrócił się i porwał ją w objęcia. Pocałunek trwał tak długo, jak długo Andy mógł wytrzymać bez zaczerpnięcia powietrza. Zrobił to w samą porę, bo obojgu zaczynało już braknąć tchu. – O rany, tego mi właśnie brakowało. Nie mogę się już doczekać, kiedy dojedziemy do hotelu i zedrę z ciebie te wszystkie szmatki.

– Mój nowy kostium? – Udała przerażenie.

– Owszem, razem z nowym kapeluszem, chociaż muszę przyznać, że bardzo ci w tym ładnie. – Dziękuję. – Tak sobie gawędzili, trzymając się za ręce, jak to zakochani. Bo też czuli się, jakby zaczynali od początku, chociaż zdążyli już zżyć się ze sobą.

W hotelu powitani zostali przez recepcjonistę, który podprowadził ich do głównego budynku. Po drodze minęli zaimprowizowany drogowskaz informujący, gdzie odbywa się aktualnie wesele panny Mason i pana Winwooda.

– Też przeżywają swój wielki dzień – szepnął Andy, a Diana się uśmiechnęła. Z aprobatą przyglądali się ogrodom i pływającym na stawie łabędziom, ale prawdziwy zachwyt wzbudził w nich apartament. Mieścił się na drugim piętrze, a w jego skład wchodził obszerny salon, mała kuchenka i romantyczna sypialnia wybita różowym atłasem i francuskim kretonem drukowanym w kwiatki. Całość tworzyła urocze gniazdko, jakby stworzone na noc poślubną, tym bardziej że w salonie znajdował się kominek. Andy miał nadzieję, że wieczór okaże się wystarczająco chłodny, by w nim napalić.

– Cóż to za piękne miejsce! – zauważyła Diana, gdy drzwi za mknęły się za portierem.

– Tak samo piękne jak ty. – Andy zdjął jej kapelusz i wyrzucił szerokim łukiem w powietrze, aż spadł na stół. Potem delikatnie rozwiązał włosy i tak długo przebierał w nich palcami, aż rozsypały się po ramionach. – Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. A ta kobieta należy teraz tylko do mnie, i to na zawsze, słyszysz?

Brzmiało to, jakby opowiadał piękną bajkę, ale przecież to właśnie sobie ślubowali. A w bajkach mąż i żona zawsze żyli potem długo i szczęśliwie…

– Tak, a ty należysz do mnie! – przypomniała, choć świetnie o tym pamiętał i nie miał nic przeciwko temu. Wśród pocałunków rozpinał żakiet od kostiumu Chanel i ani się obejrzała, jak ten wytworny ciuszek znalazł się na podłodze, a niedługo dołączyły do niego także części garderoby Andyego. Młodzi małżonkowie natomiast spletli się w uścisku na kanapie, odkrywając na nowo swoje ciała, tym razem jako mąż i żona. Zapomnieli o całym świecie, pogrążając się w otchłani namiętności, a Diana przylgnęła do Andyego tak, jakby już nigdy nie chciała wypuścić go z objęć nawet na chwilę. Drżąc z rozkoszy wspięli się na szczyty uniesienia, a potem leżeli odprężeni obok siebie. Akurat zachodziło słońce, do pokoju wdzierały się jego różowe i pomarańczowe promienie, a Diana i Andy snuli marzenia o przyszłym, wspólnym życiu.

– Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się taki szczęśliwy – wyszeptał.

– Mam nadzieję, że zawsze tak będzie – odpowiedziała. – Pragnę uczynić cię szczęśliwym.

– Myślę, że będziemy się uszczęśliwiać nawzajem – sprecyzował, wyplątując długie nogi z jej uścisku. Wstał i podszedł do okna, z którego widać było białe i czarne łabędzie pływające po stawie oraz starannie utrzymane trawniki. Krążyli tam młodzi ludzie w jaskrawych koktajlowych strojach, spiesząc do miejsca, które znajdowało się poza obrębem jego pola widzenia. Dochodziły stamtąd urywane nuty rewiowych piosenek.

– To musi być wesele tej Mason z tym Winwoodem – skomentowała Diana, nie ruszając się z kanapy. Właśnie przyszło jej na myśl, że mogli przed chwilą począć dziecko. Nie stosowali przecież żadnych środków zapobiegawczych, jak postanowili przed ślubem. Obie siostry Diany zaszły w ciążę podczas miodowego miesiąca, więc całkiem poważnie rozważała taką możliwość, co wcale by jej nie zmartwiło.

Po chwili wstała i podeszła do Andyego. Z okna zobaczyła, jak po ścieżce biegła młoda kobieta w krótkiej ślubnej sukni, kurczowo trzymając krótki biały welon i mały bukiecik. Towarzyszyła jej dziewczyna w czerwonej sukience, prawdopodobnie druhna. Panna młoda mogła być mniej więcej w wieku Diany, asystująca blondynka robiła wrażenie seksownej, a ślubna sukienka wyglądała na wypracowaną, choć niezbyt kosztowną. Przypadkowych widzów uderzyła jednak charakterystyczna nerwowość ruchów panny młodej i to „coś” w wyglądzie, co sami dobrze znali. Życzyli więc jej wiele szczęścia na nowej drodze życia, na którą się tak spieszyła.

– Chodź, chodź, Barbie! – poganiała Judi, bo takie imię nosiła dziewczyna w czerwonej sukience. Barbara jednak nie była w stanie biec szybciej w białych atłasowych czółenkach na szpilkach, które w ostatniej chwili kupiła z przeceny. – No już, kochana, tylko spokojnie.

Wyciągnęła do niej rękę, więc Barbara zatrzymała się, żeby zaczerpnąć tchu, a przy tym nie rzucać się w oczy gościom. Judi dyskretnie kiwnęła na starszego drużbę.

– Czy już czas? – szepnęła.

Pokręcił przecząco głową i pokazał jej pięć palców, co dziewczyna zrozumiała.

Te dwie młode kobiety nie znały się długo, ale już zdążyły się zaprzyjaźnić. Obie były aktorkami, które przed rokiem przybyły do Los Angeles z Las Vegas, gdzie pracowały jako tancerki. Wynajęły wspólne mieszkanie, aby nie uszczuplać zbytnio swoich skromnych oszczędności.

Od czasu przyjazdu do Kalifornii Judi zdążyła zagrać dwie epizodyczne rólki, dostała kilka propozycji pracy w charakterze modelki i statystki w filmie reklamowym. Barbie śpiewała w chórze wznowionej wersji musicalu Oklahoma, a kiedy zszedł z afisza – bezskutecznie starała się o rolę w emitowanych przed południem „mydlanych operach”. W oczekiwaniu na angaż obie z Judi pracowały jako kelnerki. Barbie dostała lukratywną posadę w „Hard Rock Cafe” i załatwiła tam pracę także i dla Judi. Właśnie w tej kawiarni dziewczęta poznały Charliego.

Judi pierwsza zaczęła z nim chodzić, lecz rozstali się, bo nie mieli sobie właściwie nic do powiedzenia. Potem zagadywał Barbie, kiedy codziennie przychodził na lunch, ale dopiero po pewnym czasie odważył się zaproponować jej randkę. Z Judi szło mu łatwiej, bo była dziewczyną bardziej bezpośrednią i kontaktową, ale Barbie miała w sobie szczególny urok.

Umówił się z nią jeszcze kilka razy, a po czwartej randce był już zakochany po uszy. Na próbę przestał się z nią widywać, ale nie mógł wytrzymać. Zadzwonił wtedy do Judi, bo chciał poprosić ją o radę, ale także wybadać, co Barbie o nim myśli.

– Ona szaleje za tobą, idioto! – Judi nie rozumiała, jak dwudziestodziewięcioletni mężczyzna może być tak naiwny i niedoświadczony w stosunkach z kobietami. Ani ona, ani Barbie nie spotkały w życiu kogoś podobnego. Nie grzeszył urodą, ale miał chłopięcy wdzięk, i szło to u niego w parze z uczciwością i niewinnością.

– Na jakiej podstawie sądzisz, że mnie lubi? Powiedziała ci to? – podpytywał podejrzliwie, na co parsknęła śmiechem.

– Bo znam ją lepiej niż ty!

Wiedziała, że Barbie podobała się jego serdeczność i hojność. Liczyła, że będzie zabierał ją w miłe miejsca, gdyż jako przedstawiciel handlowy poważnej firmy w branży tekstylnej otrzymywał wysokie prowizje. Jak na kawalera prowadził życie na dość wysokim poziomie i starał się uprzyjemniać je i sobie, i innym – na przykład zapraszał dziewczęta do dobrych restauracji. Cenił sobie takie rozrywki, gdyż wychował się w ciężkich warunkach, a tego, do czego doszedł, dorobił się własną, ciężką pracą.

– Ona uważa, że jesteś facet super! – dodała jeszcze, zastanawiając się, czy nie powinna była dołożyć więcej starań, aby za trzymać go przy sobie. Cóż, nie był jej typie. Lubiła facetów z ikrą, dostarczających jej mocnych wrażeń, czego nie mógł za gwarantować sympatyczny, lecz trzeźwo myślący Charlie. Ją nudził, natomiast z Barbarą sprawa przedstawiała się inaczej.

Pochodziła z małego miasteczka, w którym jeszcze jako uczennica szkoły średniej wygrywała konkursy piękności. W którymś momencie pokłóciła się z rodziną i uciekła z domu. Myślała, aby szukać szczęścia w Nowym Jorku, skończyło się jednak na Las Vegas, bo z Salt Lakę City miała tam bliżej. Zdążyła już zaliczyć niejedną przygodę z mężczyznami, lecz jej wrodzona uczciwość nie poddawała się zepsuciu i to właśnie podobało się w niej Charliemu. Ona też go polubiła, gdyż jego prowincjonalna naiwność i brak doświadczenia przypominały chłopców z rodzinnego miasteczka. Stanowił interesującą odmianę wobec mężczyzn z Las Vegas i Los Angeles, którzy oczekiwali od kobiet wszystkiego, od pieniędzy po seks.

Tymczasem Charlie nie wymagał od niej niczego poza tym, by z nim była i pozwalała się rozpieszczać. Jak miała nie lubić kogoś takiego, kto wprawdzie nie był filmowym przystojniakiem, ale nie wyglądał źle. Rudzielec z niebieskimi oczami i ciałem po krytym mnóstwem piegów, co nadawało mu wygląd „chłopaka z sąsiedztwa”. Potrafił rozczulać kobiety, nie wyłączając Barbie, która liczyła, że związek z nim rozwiąże wiele jej problemów.

– Dlaczego sam nie powiesz, co o niej myślisz? – Judi próbowała go ośmielić. Chyba skutecznie, gdyż po trzech tygodniach chodzenia ze sobą zdążyli się zaręczyć. Minęło następne pół roku, i oto Barbara stała za żywopłotem hotelu „Bel Air”, czekając na znak, kiedy zacznie się ceremonia ślubna.

– Dobrze się czujesz? – Judi przyglądała się jej badawczo, gdyż Barbie nerwowo przestępowała z nogi na nogę niczym koń przed wyścigiem.

– Chyba zaraz się porzygam.

– Tylko spróbuj! Po to męczyłam się przez dwie godziny, że by ułożyć ci włosy? Chybabym cię udusiła!

– Dobra, Judi, ale ja już jestem za stara na takie cyrki.

Miała trzydzieści lat, była starsza od Charliego tylko o rok, ale miała wrażenie, że różnica między nimi wynosi całe wieki. Bez makijażu i z włosami splecionymi w warkocz wyglądała dużo młodziej, ale w porównaniu z nim miała znacznie bogatszą przeszłość. Jeden Charlie pod pozorami zblazowania umiał wyczuć w niej prawdziwą czystość i słodycz, toteż tylko on miał dostęp do tej części jej osobowości, którą uważała już za bezpowrotnie straconą. Zapraszał ją do swego mieszkania, gdzie pichcił domowe posiłki, zabierał na długie spacery i domagał się, aby przedstawiła go swojej rodzinie.