Och, Rye, najdroższy, myślała z rozpaczą Laura. Jak ja ci to powiem?

Patrzyła na tę szczupłą, przystojną twarz, licząc wzrokiem ślady po ospie. Znalazła siedem i z trudem zdołała się powstrzymać, by nie dotknąć ustami każdego po kolei. Wiedziała, że ciężkie przeżycia podczas rejsu będą dla Rye'a niczym w porównaniu z tym, co go dopiero czeka.

Jego gęste, niesforne włosy o barwie włókien młodej kukurydzy zawsze wyglądały tak, jakby przed chwilą zmierzwi! je wiatr – nawet, gdy Rye świeżo się uczesał. Przygładziła je dłonią, niezdolna oprzeć się pokusie, by – choć ten jeden raz – wskrzesić dawne chwile. I natychmiast utonęła wzrokiem w jego oczach, których wspomnienie prześladowało ją w dniach żałoby. Wystarczyło wówczas, że stanęła w progu i spojrzała na wietrzne, pogodne niebo, i od razu przypominała sobie barwę oczu mężczyzny, którego utraciła.

Spuściła wzrok. Nie mogła się pogodzić, iż tyle wycierpiał i tyle jeszcze będzie musiał przejść, choć nie było w tym jego winy.

Zanim wyjechał, pokłócili się nie na żarty. Obiecywał, że ten pierwszy rejs będzie zarazem ostatnim, a gdy odbierze swą bednarską „działkę”, czyli udział w zyskach, będzie im o wiele łatwiej związać koniec z końcem. Laura błagała, by nie wypływał, mógł przecież zostać w Nantucket i pracować w warsztacie ojca. Majątek niewiele dla niej znaczył. Ale Rye się uparł. Tylko ten jeden rejs, powtarzał. Roztaczał przed nią wizję profitów, jakie przypadną mu w udziale, jeśli połów okaże się udany. Jego nieobecność miała trwać około dwóch lat i Laura nie mogła znieść myśli o tak długim rozstaniu. Niestety, wielorybnicy z Nantucket nie mogli już, jak dawniej, napełniać baryłek tuż pod własnym nosem. Świat żądał tranu, fiszbinów i ambry, woskowatej substancji używanej do wyrobu perfum. Nadal znajdowano je w głębinach morza, z roku na rok jednak w pogoni za stadami wielorybów musieli wypływać coraz dalej.

– Nie było cię przez pięć lat! – zawołała z gniewem. Rye ujął jej twarz w dłonie i powiedział:

– Nie żałuję, Lauro. „Omega” wróciła z pełniuteńką ładownią! Czy wiesz, ile pieniędzy…

Przerwał mu cichy dziecięcy głosik:

– Mamo?

Laura wzdrygnęła się nerwowo, przykładając dłoń do serca. Rye obrócił się i zmartwiał. W drzwiach stał płowy malec, nie sięgający mu nawet do pasa.

Zerkał nieśmiało na nieznajomego, trzymając palec w kąciku uroczo wykrojonych ust. Fala szczęścia zalała serce Rye'a. To mój syn, myślał. Słodki Jezu, mam syna! Spojrzał pytająco na Laurę, ale ona zdawała się unikać jego wzroku.

– Gdzie byłeś, Josh? Josh, pomyślał z radością Rye. Po dziadku, moim ojcu.

– Czekałem na tatusia.

Laura wpadła w panikę. Usta jej wyschły, dłonie zwilgotniały. Powinna była wyjaśnić wszystko zaraz na początku! Ale jak powiedzieć mężczyźnie coś takiego?

Twarz Rye'a, jeszcze przed chwilą promienna, zmieniła się nie do poznania, jak gdyby ktoś nagle starł z niej uśmiech. Jego spojrzenie żądało wyjaśnień. Laura z ociąganiem otworzyła usta, ale nim zdążyła wykorzystać szansę, na ścieżce zachrzęściły kroki i w drzwiach pojawił się krępy, mocno zbudowany mężczyzna. Ubrany był niemal urzędowo: w czarny surdut, misternie związany biały krawat i prążkowane spodnie, przytrzymywane w pasie przez niewidoczne szelki, a dołem naciągnięte strzemiączkami pod podeszwę buta, tak, że na całej długości nogawek nie było najmniejszej zmarszczki. Przybysz zdjął kapelusz i powiesił go na haku wprawnym, wielokroć przećwiczonym ruchem. Dopiero wtedy zobaczył ich dwoje, zastygłych jak posągi. Jego dłoń, sięgająca już guzików palta, nagle znieruchomiała.

Laura z trudem przełknęła ślinę. Twarz przybysza zbielała jak ściana. Rye patrzył to na niego, to na nią, to na hak z kapeluszem. W izbie było tak cicho, że bulgot gulaszu wydawał się głośniejszy niż ryk północno – wschodniego szkwału.

Rye odczuł mdlący strach, gorszy niż wtedy, gdy opływali Horn, miotając się w paszczękach dwóch wściekłych oceanów, które niejeden statek rozdarły na strzępy.

Nowo przybyły oprzytomniał pierwszy. Przyoblekł twarz w powitalny uśmiech i ruszył naprzód z wyciągniętą ręką.

– Rye! Na Boga, chłopie, czyżby morze nie mogło cię strawić i wypluło z powrotem?

– Dan, jakże się cieszę, że cię widzę – rzekł odruchowo Rye, uświadamiając sobie, iż jeśli jego podejrzenia są słuszne, słowa te są wierutnym kłamstwem. – Ano, nie było mnie na „Massachusets”, gdy ten całował dno. Wysadzili mnie wcześniej, miałem ospę.

Nawet przyjazny uścisk nie zdołał rozluźnić napiętej atmosfery. Byli przyjaciółmi, znali się od dziecka, teraz jednak patrzyli na siebie jak obcy, tym bardziej, że żaden nie był całkowicie pewien, co się właściwie dzieje.

– Ocaliłeś życie… dzięki ospie? – wyjąkał wreszcie Dan Morgan, parskając śmiechem.

Rye mu zawtórował, wkrótce jednak znów zapadła niezręczna cisza. Laura w popłochu zerknęła na Josha, który przyglądał im się ze zdumieniem.

– Umyj buzię i ręce, zanim siądziesz do stołu.

– Ale, mamo…

– Proszę bez dyskusji. No, idź – popchnęła go łagodnie i dziecko znikło za tylnymi drzwiami, odprowadzane spojrzeniem obu mężczyzn.

Atmosfera była tak gęsta jak całun mgły, który pokrywa Nantucket średnio przez ćwierć roku. Rye rozejrzał się i po raz pierwszy dostrzegł, że stół na krzyżakach nakryty jest na trzy osoby. W izbie był jeszcze jeden, mniejszy stół z wiśniowego drewna; znajdował się w głębi, a obok niego wyściełany fotel i taboret z wikliny, obciągnięty taką samą materią. Łóżko, które stało tu niegdyś, zniknęło. Jego miejsce zajęła przenośna zamykana alkowa, której rozsunięte drzwi pozwalały dojrzeć szereg drewnianych żołnierzyków stojących na baczność u wezgłowia – a zatem na pewno zajmował ją chłopiec. Spojrzenie Rye'a powędrowało w stronę drzwi do przybudówki, wyciętych w ścianie na lewo od kominka. Zauważył narożnik znajomego małżeńskiego łoża.

Z trudem przełknął ślinę.

– Wpadłeś na lunch? – spytał ostrożnie.

– No, owszem… – Dan wyraźnie nie wiedział, co począć z rękami.

Obaj mężczyźni patrzyli na Laurę, błagając ją wzrokiem, by wzięła na siebie ciężar sytuacji. Nastrój był iście pogrzebowy. Na ironię zakrawało, iż tak właśnie przyjęto wieść, że Rye Dalton cudem pozostał wśród żywych.

Głos Laury brzmiał nieswojo, policzki jej pałały, palce splatały się nerwowo.

– Rye… – odezwała się wreszcie – my… myśleliśmy, że nie żyjesz.

– My?

– Dan i ja.

– Dan i ty – powtórzył głosem bez wyrazu. Laura błagalnie zerknęła na Dana, lecz temu najwyraźniej całkiem odjęło mowę.

– No i? – warknął Rye, z każdą sekundą coraz bardziej przerażony.

– Och, Rye – na twarzy Laury odbiła się litość. – Mówili, że z „Massachusets” nikt się nie uratował. Dziennik pokładowy także poszedł na dno.

Stali bez ruchu, tworząc idealny trójkąt, co w danej sytuacji miało wręcz symboliczny wydźwięk. W końcu Dan zaproponował cicho:

– Może byśmy usiedli? Lecz Rye, jako człowiek morza, zwykł był przyjmować dopusty losu na stojąco.

– Czy sprawa wygląda… tak jak wygląda? – spytał zaczepnie, omiatając szybkim spojrzeniem wszystkie oznaki świadczące, iż Dan nie wpadł tu tylko z wizytą. Potem spojrzał na żonę. Zaciskała dłonie tak kurczowo, że kostki palców były białe jak śnieg. Ciemne oczy błyszczały od powstrzymywanych łez i malował się w nich głęboki żal.

– Tak, Rye – przyznała. – Dan i ja wzięliśmy ślub.

– Boże!… – Rye opadł na krzesło i ukrył twarz w dłoniach. Laura miała ochotę podbiec doń, utulić, cierpiała bowiem równie mocno, jak on. Chciała krzyknąć: „Ach, co za nieszczęście!”, lecz przecież obok stał także i Dan – wypróbowany, najlepszy, ukochany przyjaciel. Dan, dzięki któremu udało jej się przetrwać ciężkie chwile; który w obliczu tragedii stał się jej podporą i dał jej wolę życia. Ten, kto pomagał jej w tysiącu spraw i zadań, jakim samotna, brzemienna kobieta nie mogła podołać. Ten wreszcie, kto pokochał dziecko Rye'a jak własne, a biorąc ją za żonę stał się dla Josha ideałem ojca.

Chłopiec wpadł właśnie do izby z mokrą po myciu buzią. Podbiegł wprost do Dana i objął go za nogi, zadzierając głowę z radosnym uśmiechem, którego widok rozkrwawił serce Rye'a Daltona.

– Mama zrobiła dzisiaj to, co lubisz – zaświergotał. – Zgadnij, co?

Rye patrzył, jak Dan Morgan głaszcze włosy malca, wygładzając sterczący czubek, który zresztą natychmiast podniósł się z powrotem.

– Zagramy w zgadywanki po kolacji, synu – bąknął bez zastanowienia Dan, po czym poczerwieniał i zerknął ukradkiem na zbolałą twarz Rye'a.

Bladobłękitne oczy oceniały chłopca. Ile może mieć lat? – zastanawiał się gorączkowo Rye. – Cztery? Nie miał żadnej pewności. Czyj jest? Mój czy Dana? Obejrzał się na Laurę, zadając jej wzrokiem to samo pytanie.

Napięcie wciąż rosło i Laura czuła się jak lina, którą dwie drużyny przeciągają między sobą. W gardle ją dławiło, w głowie miała pustkę i odnosiła dziwne wrażenie, że cała ta farsa wcale jej nie dotyczy, że wszystko to spotkało kogoś innego. W końcu górę wziął konwenans i jej usta same ułożyły się w słowa: „Będzie nam bardzo miło, jeśli zjesz z nami obiad, Rye”. Jakże dziwnie to zabrzmiało! Zapraszała go do jego stołu, w jego własnym domu!

Rye omal nie parsknął gorzkim śmiechem. Przez pięć lat na morzu jadał twarde jak podeszwa suchary, soloną rybę i całkowicie niestrawny gulasz z suszonych jarzyn, pocieszając się myślą o pierwszym obiedzie, jaki dostanie w domu. A teraz, gdy jego nozdrza wypełnił aromat dania, o jakim śnił po nocach, nie mógł przecież ot, tak, po prostu zasiąść do niego wraz z Laurą i jej drugim mężem!

Zerwał się na nogi. Czuł palącą potrzebę, by opuścić ten dom i wszystko w spokoju przemyśleć. Chłopczyk wciąż mu się przyglądał, uniemożliwiając zadanie jakiegokolwiek pytania.

– Dziękuję, Lauro, ale jeszcze nie widziałem się z rodzicami – wykrztusił. – Pójdę się przywitać.

Oni będą znać prawdę – pomyślał.

Laura nieco przybladła i wymieniła z Danem ukradkowe spojrzenie.

– Odprowadzę cię kawałek.

– To zbyteczne. Doskonale pamiętam drogę.

– Idź z nim, Lauro – wtrącił szybko Dan. – Ja w tym czasie nałożę obiad.

Przez krótką, trudną do zniesienia chwilę, Rye zastanawiał się, czy ma dać znak Laurze, aby wyszła pierwsza, czy też upierać się, że pójdzie sam.

Josh zadarł głowę i spojrzał na Dana.

– Mamusia idzie na spacer z tym panem?

– Tak, ale niedługo wróci – odparł Dan.

– A kto to jest? – indagował malec, jeszcze pogarszając niezręczną sytuację.

– Na imię ma Rye i jest moim… naszym starym przyjacielem. Josh zmierzył wzrokiem wysokiego nieznajomego w spłowiałym od słonej wody przyodziewku i butach nasiąkniętych wielorybim tłuszczem, którego mowa – prędka, pełna skróconych, niezrozumiałych sylab – różniła się od języka, jaki słyszał w domu.

– Rye? – powtórzył. – Śmieszne imię.

Rye uśmiechnął się z wysiłkiem, szukając własnych rysów w każdym piegu, geście, każdej minie chłopca.

– Śmieszne, prawda? – przyznał. – Noszę je dlatego, że moja mama nazywała się Ryerson, kiedy jeszcze była panną.

– Mój kolega Jimmy nazywa się Ryerson – oświadczył Josh. Zatem to twój kuzyn, o ile oczywiście jesteś moim synem – pomyślał mężczyzna, kierując wzrok na Laurę, lecz również i tym razem nie doszukał się w jej oczach odpowiedzi, kobieta bowiem przyklękła, zwracając się do synka:

– Usiądź teraz grzecznie z… tatusiem do stołu i już jedzcie. Za chwilkę będę z powrotem.

Słysząc własne wahanie przed słowem „tatuś”, Laura poczuła wstyd. Dobry Boże, co też ja wyprawiam? – pomyślała. Kątem oka dojrzała, że Rye schyla się po porzuconą kurtkę i staje przy drzwiach w wyczekującej pozie.

Dan patrzył za nimi ze ściągniętą twarzą. W dzieciństwie ganiali na bosaka po wydmach, wolni od trosk i szczęśliwi. Z głębin pamięci wypłynął jego własny głos, wówczas wysoki, łamiący się falset:

„Lauro, chodź sprawdzić, czy dojrzały poziomki!”

Laura natychmiast ogląda się za Ryem:

„Rye, Rye, chcesz pójść z nami?”

Rye zerka na nich przez ramię.

„Nie, wolę iść na Altar Rock. Może jakiś statek zawija do portu.”

Decyzja Laury jest taka, jak zawsze:

„Idę z Ryem. Zresztą i tak za wcześnie na poziomki.”

Dan wlecze się za nimi z rękami w kieszeniach, marząc, by choć raz Laura posłuchała jego, a nie Rye'a.

Rye podniósł rzucony na ścieżce kuferek i ruszył obok Laury. Oboje uparcie wbijali wzrok przed siebie, lecz ona doskonale widziała jego poznaczone słonymi zaciekami mankiety, a on jej zdobioną pasmanterią spódnicę. Minęła wieczność, nim oddalili się na tyle, by nikt z domu nie mógł ich usłyszeć. Wtedy dopiero Rye zapytał bez wstępów:

– Czy Josh jest moim synem?

– Tak. – Laura nagle odczuła wielką radość, że może mu to powiedzieć, choć komplikowało to jeszcze bardziej dostatecznie już trudną sytuację.