Mimo natłoku zajęć zamartwiał się, co się stanie, jeśli sąd nie zdąży udzielić Laurze rozwodu przed wyjazdem, co stawiałoby ich w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Wkrótce jednak Laura otrzymała wiadomość, że termin rozprawy został wyznaczony – w równe sześć miesięcy po tym, jak Dan Morgan złożył podanie o rozwód.

Sąd rozjemczy hrabstwa Nantucket we Wspólnocie Massachusets istniał od tysiąc sześćset osiemdziesiątego dziewiątego roku. W czasie swej działalności rozwiązał wiele małżeństw, orzekając o śmierci zaginionych na morzu marynarzy. Sędzia James Bunker nie przypominał sobie wszakże, by kiedykolwiek unieważniono tam związek małżeński, ponieważ okazało się, iż zaginiony żeglarz żyje.

Pewnego wietrznego dnia w połowie marca tysiąc osiemset trzydziestego ósmego roku, w sali na drugim piętrze ratusza przy Union Street, sędzia Bunker rozpatrzył przedstawioną mu sprawę, starając się oddzielić osobistą znajomość Rye'a Daltona, Dana Morgana i Laury Dalton – Morgan od prawnych aspektów tejże sprawy. Purytański światopogląd stawiał sędziego w rzędzie przeciwników rozwodu. W tym przypadku jednakże, znając historię całej trójki i dziwaczny splot okoliczności, jaki zdeterminował ich losy, sędzia Bunker rozumiał, że nie ma innego wyjścia, jak tylko rozłączyć to, co Bóg złączył.

Gdy młotek sędziego opadł, jego echo zadudniło pod wysokim sufitem. Ezra Merrill schował nieliczne dokumenty do skórzanej aktówki i sięgnął po płaszcz. Dan uścisnął mu dłoń i zamienił z nim parę słów, których Laura nie dosłyszała, po czym adwokat zwrócił się do niej, złożył życzenia wszystkiego najlepszego i wyszedł.

W zapadłej ciszy patrzyli na siebie, uśmiechając się blado.

– Zatem już po wszystkim – rzekł Dan z westchnieniem.

– Tak. Wiesz…

– Nie dziękuj mi, Lauro. Na miłość boską, tylko mi nie dziękuj.

– Nie miałam zamiaru. Chciałam powiedzieć, że wątpię, by sędzia Bunker kiedykolwiek w życiu miał od czynienia z podobną sprawą.

– Najwyraźniej nie. – Znów zapadła cisza. Dan włożył palto, zapiął je powoli i spojrzał na czubki swych butów. – Kiedy wyjeżdżacie?

– Pod koniec miesiąca. Zdziwiony podniósł głowę.

– Tak szybko?

– Tak. Dam ci znać, kiedy – dodała pospiesznie. – Wiem, że chciałbyś spędzić trochę czasu z Joshem.

– Dobrze. Dziękuję. Znowu zapadło niezręczne milczenie.

– Cóż, chyba nie pozostaje nam nic innego, jak rozejść się każde w swoją drogę. – Dan dwornie ujął ją pod ramię, ale puścił je na długo przedtem, nim wyszli na ulicę.

Pożegnali się i Laura zawróciła do domu. Z portu doleciał przenikliwy gwizdek parowca „Telegraf. Po chwili rozległ się ponownie i serce Laury zakrzyknęło nagle: – „Jestem wolna! Jestem wolna! Jestem wolna!”

Obejrzała się na środku ulicy w nadziei, że zobaczy statek. Zasłaniały go domy, lecz wiedziała, że jak w każdy poniedziałek, środę i sobotę zabiera pasażerów z nabrzeża dla parowców. Wkrótce zabierze także ją i Rye'a. Nagle dotarło do niej, że teraz nic nie stoi im już na przeszkodzie. Uśmiechnęła się na wspomnienie niedawnej kłótni. Ech, Lauro, ty głuptasie! Nawet nie zapytałaś go, kiedy wyjeżdżacie!

Odwróciła się i pobiegła w stronę domu, ledwie dotykając stopami ziemi. Rondo jej czepka łopotało w porywistym marcowym wietrze, a tysiąc nie zadanych pytań tańczyło jej w głowie. Zawsze krępowała się omawiać te sprawy, dopóki była jeszcze Laurą Morgan. Ale teraz mogła pytać go o wszystko. Kiedy pędziła do domu muszelkową ścieżką, jej tętniące serce wypełniało jedno – tylko jedno – najważniejsze pytanie.

Wiadomość przyniesiono do bednarni późnym popołudniem. Rye rzucił Jimmy'emu miedziaka, poznając na liściku pismo Laury. Wszedł po schodach na górę, niecierpliwie przysiadł na brzegu łóżka i złamał pieczęć.

Drogi Rye'u!

Przepraszam. Czy mimo wszystko ożenisz się ze mną?

Laura

Na twarzy Rye'a wykwitł szeroki uśmiech. Już jest wolna! Wydał triumfalny okrzyk i natychmiast posłał przez Chada odpowiedź.

Droga Lauro!

Ja też przepraszam. Oświadczyny przyjmuję.

Może naczerpać ci wody ze studni?

Pozdrowienia Rye

Drogi Rye'u!

Trzymaj się ode mnie z daleka, napalony capie.

Wiem, że wcale nie chodzi ci o wodę.

Ucałowania Laura

Droga Lauro!

Może wobec tego narąbać ci drewna? A może wspólnie zagrzejemy kiełbasę?

Gorące ucałowania Cap

Drogi Rye'u!

Zaczekaj z tym do ślubu. Kiedy wyjeżdżamy?

Zaczynam się pakować.

Uściski Niewdzięczna wiedźma P.S. Potrzebne mi trzy, może cztery duże beczki. Tylko nie przynoś ich osobiście!

Droga Lauro!

Posyłam ci przez Chada pierwszą z czterech beczek. Odpływamy parowcem do Albany w czwartek, trzydziestego marca. Co powiesz na to, żeby ślubu udzielił nam kapitan?

Kocham cię Rye

Drogi Rye'u!

Tak, tak, tak. Wszystko już gotowe. Zostało mi trochę miejsca w jednej z beczek, więc możesz do niej dołożyć jakieś swoje drobiazgi. Kiedy znów cię zobaczę?

Ja też cię kocham Laura

Na dwa dni przed odjazdem Laura otrzymała ostatnią wiadomość. Tym razem Rye przekazał ją osobiście.

Usłyszała pukanie i poszła otworzyć drzwi. Zobaczywszy Rye'a na ścieżce dziesięć stóp dalej, stanęła jak wryta. Miał na sobie wystrzępiony sweter z surowej owczej wełny i marynarskie spodnie z klapką na brzuchu i rozszerzanymi nogawkami. Na jego głowie tkwiła czarna szewiotowa czapka, jaką noszą greccy rybacy, zsunięta pod zawadiackim kątem na opalone czoło, co jeszcze dodawało mu uroku. Twarz Laury pojaśniała, a jej uśmiech natychmiast odbił się w oczach Rye'a.

– Witaj ukochana! – rzekł i nagle zamilkł. Patrzył na nią zachłannie. Jego uśmiech złagodniał i stał się nader wymowny.

– Strasznie za tobą tęskniłam – powiedziała impulsywnie.

– Ja za tobą też.

– Przepraszam, że nagadałam ci takich głupstw.

– Ja także.

– Jesteśmy niemożliwi, prawda?

– Po prostu zakochani, nie sądzisz?

– Tak właśnie sądzę – uśmiechnęła się łobuzersko. Ponieważ się nie ruszał, więc spytała: – Może zechciałbyś wstąpić na chwilę?

– Bardzo bym chciał – nadal jednak tkwił w miejscu, jak gdyby buty wrosły mu w ścieżkę.

– A zatem…

– Nie wejdę.

– Dlaczego? Powoli potrząsnął głową.

– Jeszcze tylko dwa dni. Zaczekam. Odetchnęła z napięciem i zerknęła na morze, potem znów na niego.

– Jeszcze dwa dni – powtórzyła. – Trochę się boję, Rye.

– Ja też. Ale już nie mogę się doczekać. Jej spojrzenie zatrzymało się na jego oczach.

– Ja także – przyznała, nie zauważając, jak monotonna staje się ta rozmowa.

Rye odchrząknął i przestąpił z nogi na nogę.

– Josiah jest już gotowy do wyjazdu. A co z Joshem?

– Na razie traktuje mnie niczym osobę, która znęca się nad zwierzętami. Nie wiem, jak się zachowa, gdy przyjdzie do pożegnań.

Cień przemknął po ich twarzach. Malec nie chciał pozostawić Jimmy'ego, Jane, Hildy… a przede wszystkim Dana.

– Tak, pożegnania będą smutne. Laura kiwnęła głową i zmusiła się do uśmiechu.

– A zatem… – Rye cofnął się o krok. Im bliżej wyjazdu, tym bardziej przerażała ich nieodwracalność tej decyzji. Jechali w niepewne; mieli przebyć wiele mil, być może stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Jak odniesie się do tego Josh? Laura i Rye patrzyli sobie w oczy, krzepiąc się myślą, że razem mogą stawić czoła wszystkiemu, co przyniesie im przyszłość.

– Przyjadę po was w czwartek około dziewiątej.

– Będziemy czekać. Dalej stał na ścieżce, zaglądając jej w oczy, jakby nie mógł się zmusić do odejścia. W końcu chrząknął pod nosem, podszedł i uniósł jej dłoń do ust.

– Josh da się przekonać – rzekł pocieszająco. Potem odwrócił się i kłusem zbiegł ze wzgórza.

W tym samym czasie, na innym podwórku przy tej samej drodze, Josh tkwił na kolanach nad dołkiem w ziemi. Zmrużył oko, celując trzymanym na kciuku kamykiem.

– Hej, Jimmy?

Jimmy Ryerson podniósł głowę znad swoich kamyków.

– Przerwałeś mi i będę musiał liczyć jeszcze raz. Czego chcesz? Josh podrapał się po głowie, zostawiając na niej szarą smugę, i wreszcie zadał pytanie, które nurtowało go od bardzo dawna.

– Co to jest przygoda?

ROZDZIAŁ 22

W czwartek rano Szara Pani Mórz w pełni zasługiwała na swą nazwę. Brzeg morza okrywała cienka warstwa mgły, a niebo nad wyspą miało barwę stali. Nad miastem rozległa się codzienna pobudka – poranny dzwon kościoła Kongregacji, uderzenia kowalskiego młota, łopot żagli chwytających wiatr, plusk wody pod falochronem i turkot drewnianych kół na bruku.

Przy otwartych drzwiach bednarni zatrzymały się dwa wozy. Wozacy weszli do środka i zaczęli wytaczać z warsztatu ciężkie beczki. Wewnątrz tylko stół roboczy i piec zostawiono na miejscu. Stary zgarbiony bednarz o siwych kędziorach stał obok młodego, którego jasna grzywa spadała na czoło jak splątane wodorosty. Błękitny dym unosił się w górę powolną spiralą; młody człowiek objął ramieniem plecy ojca.

– Cóż, staruszku… Chwilę trwała znacząca cisza.

– Tak, synu – rzekł w końcu Josiah. – Dobrze się tu mieszkało.

Patrzyli na belki stropu, na okienko nad stołem, wytarte schody na piętro. We wspomnieniach zabrzmiał głos tak drogiej im kobiety, który przez tyle lat wzywał ich na śniadania, kolacje, do łóżek. Ściany pachniały cedrem i tytoniem fajkowym, który przesiąkł je chyba na zawsze.

Josiah wyjął z ust wonny cybuch i odezwał się cicho:

– Chciałbym zostać na chwilę sam z twoją matką. Idź po swoją kobietę, chłopcze.

Rye wciągnął głęboki, drżący oddech i po raz ostatni rozejrzał się wokoło.

– Spotkamy się na nabrzeżu – rzekł ochryple, jeszcze raz uścisnął barki ojca i szybko wyszedł na ulicę.

Długim susem wskoczył na wóz, gwizdnął głośno i obejrzał się w chwili, gdy żółty labrador dał susa za nim. Pies przebiegł po zniszczonych deskach na przód wozu, oparł pysk na siedzeniu woźnicy, machnął parę razy ogonem i ruszyli.

U stóp wzgórza wóz zatrzymał się. Mężczyzna zmrużył oczy, patrząc na maleńką chatynkę ze srebrzystobrunatnych, nieheblowanych desek. Na próg wyszła kobieta ubrana w podróżną pelerynę z gołąbkowoszarej wełny, prostą sukienkę w żółtą kratę i żółty czepek z satynową kokardą tuż nad lewym uchem.

Podniosła dłoń na powitanie. Obok niej pojawił się mały chłopczyk. Zobaczył smukłego bednarza i nachmurzył się. Za to stara suka na widok chłopca zeskoczyła z wozu i pognała do niego, ile sił w sztywnych łapach. Ponura mina zniknęła z twarzy dziecka, oczy zabłysły, buzia rozchyliła się z zachwytu i Josh wybiegł psu na spotkanie. Chwycił go w objęcia, mrużąc oczy, gdy labrador przejechał mu po twarzy mokrym jęzorem.

Josh odruchowo zwrócił się do Rye'a:

– Czy Łajba… – urwał, jakby coś sobie przypomniał, obejrzał się na matkę i dokończył: – Czy Łajba pojedzie z nami?

– Dlaczego nie spytasz Rye'a?

Josh spojrzał na wysokiego mężczyznę, którego kiedyś tak bardzo lubił. Widać było, że walczy z sobą.

– Czy Łajba pojedzie z nami? – spytał w końcu.

Rye podszedł bliżej, przyklęknął i pieszczotliwie targnął psa za ucho.

– Oczywiście, że jedzie. Ktoś musi pilnować, żeby wilki, niedźwiedzie i szopy nie zakradły nam się do spiżarni.

– W… wilki i niedźwiedzie? – Josh szeroko otworzył oczy. – Naprawdę?

– Tak, ale z Łajbą nie mamy się czego bać.

– To rzeczywiście będzie przygoda?

– Tak, synu. I lepiej szybko się zdecyduj, czy masz zamiar się do mnie odzywać, czy do końca podróży będziesz milczał jak głaz. – Rye zniżył głos. – Wiesz, że sprawiasz tym wielką przykrość mnie i twojej mamie, zwłaszcza jej. Chciałaby, żebyś znów się uśmiechał, ale sama też chce być szczęśliwa… – urwał, po czym dodał cicho: – Oboje bardzo cię kochamy, Josh.

Josh spuścił oczy.

– Jimmy mówi – rzekł cichutko – że twój tato… no, wiesz, jeśli z nami pojedzie, będzie moim dziadkiem.

– Tak, synu – twarz Rye'a złagodniała.

– A ty… ty będziesz moim ojcem?

Laura patrzyła ze wzruszeniem, jak wysoki mężczyzna w zawadiackiej marynarskiej czapce pochyla się nad swoim synem.

– Tak, kochanie. Wiesz, że jestem twoim ojcem. Josh zerknął na niego niepewnie niebieskimi oczkami, które były wierną kopią oczu Rye'a.

– Czy będę musiał mówić do ciebie „tato”? Rye przełknął ślinę. Nagle zrozumiał, jak trudno było dziecku akceptować zmiany zachodzące w jego życiu. Odpowiedział łagodnie:

– Nie, Joshua. Myślę, że jest tylko jeden człowiek, który dla ciebie na zawsze pozostanie tatą. Nic tego nie zmieni. Możesz przecież nadal kochać go tak samo, jak przedtem.

– Ale już go nie zobaczę, prawda?