– Obawiam się, że nie. Michigan jest bardzo daleko stąd. Ale kto wie, może kiedy dorośniesz, przyjedziesz do niego z wizytą?

Laura czekała bez ruchu, mając nadzieję, że dziecko ostatecznie pogodzi się z ojcem i w ich życiu wreszcie zapanuje spokój.

Josh milczał przez dłuższą chwilę, kucając przed Ryem. Pies liznął go w brodę, ale Josh zdawał się tego nie zauważać. W końcu podniósł wzrok i oznajmił bardzo urzędowym tonem:

– Postanowiłem, że będę mówił do ciebie „ojcze”. Spojrzeli sobie w oczy; serce Rye'a omal nie wyrwało się z piersi.

Nagle Josh zerwał się na nogi, a Rye rozpostarł ramiona i w ułamku sekundy miłość zwyciężyła: padli sobie w objęcia.

Na widok ojca i syna w uścisku oczy Laury zamgliły się. Uznała, że jest to najodpowiedniejsza pora, by wkroczyć.

– Macie zamiar stać tam przez cały dzień, czy może jednak pomożecie mi załadować rzeczy?

Rye zerknął w jej stronę i wyprostował się. Ruszył ku niej długim, powolnym krokiem.

– Twoja mama wygląda dziś bardzo szykownie – rzekł do syna.

Dziecko spojrzało na niego..

– Co to znaczy szykownie? Odpowiedział mu tylko głośny śmiech Rye'a. Razem weszli na wzgórek. Rye podszedł do Laury, postawił nogę na schodku, wsparł na niej obie dłonie i zmierzył wzrokiem długą do ziemi pelerynę i wystający spod niej trójkąt żółtego materiału.

– Z czego się tak śmiejesz?

– Czy to tak wita się pana młodego w dniu ślubu? Laura otworzyła usta.

– To dzisiaj!

– Zgadza się, dzisiaj. Choćbym miał wywołać bunt na okręcie. O ile oczywiście zdążymy na parowiec do Albany, bo na razie nie zanosi się na to.

Z wesołym uśmiechem wkroczył do środka, a za nim Josh.

Dom odarty był teraz z całego swego ciepła i już zdawał się opustoszały. Od pewnego czasu Laura systematycznie pozbywała się mebli, sprzedażą reszty miał zająć się Ezra Merrill. Pozostałe sprzęty smętnie tkwiły w małych pokoikach, z których usunięto wszystkie osobiste drobiazgi. Rye celowo nie rozglądał się zbyt dokładnie, szybko wytoczył beczkę i zniósł ją ze schodków. Taki dzień pogrążał człowieka na przemian to w radości, to znów w nostalgii. Powinni jak najszybciej odsunąć od siebie wspomnienia i patrzeć tylko w przyszłość.

Kiedy jednak ostatnia beczka została załadowana na wóz i Rye wrócił do domu po dwie walizeczki, zastał Laurę z ręką na gzymsie komina. Z alkówki zniknęła pościel, pozostała tylko drewniana skrzynia. Laura wpatrywała się w nią przez dłuższą chwilę. Potem podeszła do drzwi sypialni. Rye cicho stanął obok niej. Zerknęła na niego bez uśmiechu i przeniosła wzrok na małżeńskie łoże.

– Zrobię ci nowe łóżko – obiecał miękko, pojmując, że nie żal jej samego sprzętu, lecz związanych z nim wspomnień. Na tym łóżku po raz pierwszy skonsumowali swój związek. Na nim urodził się Josh. I na nim rzucał się w gorączce Dan.

– Chodź – rzekł cicho. – Musimy już iść.

Kroki rozbrzmiały echem w pustych pomieszczeniach, w których ongiś unosił się ich śmiech. Po raz ostatni wychodząc z tego domu, zamknęli w nim wspomnienia, te dobre i te złe. Śnieżnobiałe muszle wydawały dobrze znany chrzęst, który przez tyle lat oznaczał bliskość rodzinnego ogniska. W połowie drogi odwrócili się jeszcze raz, by na zawsze zachować w duszy obraz domku na wzgórzu.

Ciężko było rozstać się z domem, ale jeszcze ciężej z ludźmi. Przyszli wszyscy – Jane i John Durning z sześciorgiem pociech, Jimmy Ryerson z rodzicami, Dahlia Traherne, Hilda Morgan w towarzystwie Toma i Dorothy, Chad, jego rodzice i cała familia Daltonów – nawet kuzyn Charles z żoną i trójką dzieci. Przyszedł też Joseph Starbuck, Ezra Merrill i Asa Pond.

Z tyłu za murem mężnie uśmiechniętych twarzy stała DeLaine Hussey. Wyglądała tak, jakby wszystkimi siłami starała się powstrzymać łzy.

I, oczywiście, pojawił się Dan.

Przyszedł ostatni i z początku trzymał się z tylu, obok DeLaine. Laura i Rye nie zauważyli go. Laura padła w objęcia matki, która wcisnęła jej do ręki plik domowych przepisów. Laura zaczęła płakać, najpierw cicho, potem coraz gwałtowniej, gdy jako kolejna uścisnęła ją Jane, rozdzierająco chlipiąc jej do ucha. Wujkowie i ciotki przekazywali sobie Rye'a z rąk do rąk, a Josh i Jimmy klęczeli obok Łajby, otoczeni przez rój kuzynów i kuzynek, z których każde w tej chwili dałoby się pokroić, żeby też móc przeżyć przygodę – zwłaszcza, jeśli brały w niej udział wilki i niedźwiedzie.

Kapitan Silas przegonił ich na bok, żeby zrobić miejsce dla wozów, które podjechały do trapu. Tłum się rozstąpił, odsłaniając Dana w meloniku na głowie, z palcami w kieszeniach kamizelki i z wyrazem kurczowego opanowania na twarzy.

Patrzyli na siebie. Tłum nagle zaniemówił, po czym znów podniosła się wrzawa.

Na pokład „Clintona” załadowano ostatnią beczkę i uszy zgromadzonych rozdarł przeciągły gwizd, który podniósł się nad nabrzeżem.

Serce Laury załomotało – nie wiadomo, czy zawinił tu ogłuszający dźwięk, czy widok Dana. Wciąż stał z wahaniem dwadzieścia stóp od niej, powściągliwy jak zawsze.

Ale wtedy zauważył go Josh. Zerwał się na nogi i popędził ku niemu. Dan ukląkł i po raz ostatni porwał go w objęcia.

Nad nabrzeżem poniósł się żałosny okrzyk:

– Tato!… Tato!…

– Wszyscy na pokład! – zakomenderował kapitan Silas. Gwizdek parowca rozległ się ponownie. Dan przymknął oczy, powstrzymując łzy.

Laura rzuciła błagalne spojrzenie na Rye'a, lecz on już popychał ją do przodu, w stronę Dana. Dan postawił Josha na ziemi i wyszedł jej na spotkanie. Rzuciła mu się na szyję, strącając melonik, który potoczył się po szarych deskach pomostu. Rye patrzył na DeLaine Hussey. W milczeniu skinął jej głową, ona zaś uniosła drżącą dłoń do ust.

Laura przylgnęła do Dana, czując jak bije mu serce, po czym odchyliła się i spojrzała w twarz. Usta miał zaciśnięte, ale nozdrza drżały i podejrzanie często mrugał oczyma. Pieszczotliwie dotknęła jego policzka.

– Żegnaj, Dan – wyjąkała.

Dan chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł wydusić słowa. Przyciągnął ją jeszcze raz do siebie i ku jej zaskoczeniu pocałował mocno w usta. Kiedy ją wypuścił, policzki miał mokre od jej łez.

Rye mocno uścisnął mu dłoń.

– Dbaj o nich, przyjacielu – szepnął Dan.

– Jak o źrenicę oka.

Ich głosy były zmienione ze wzruszenia, a dłonie zaciśnięte tak mocno, że palce pobielały.

Kapitan Silas zawołał z trapu:

– Wszyscy na pokład! Musimy trzymać się rozkładu!

Rye wziął Josha na ręce. Łzy płynęły po piegowatych policzkach chłopca, kiedy ponad muskularnym ramieniem nowego ojca patrzył na swego tatę. Sterczący kosmyk na czubku głowy podrygiwał w takt zamaszystych kroków Rye'a. Laura, podtrzymywana przez Rye'a pod rękę, bo łzy zupełnie ją oślepiły, ruszyła za nimi, mijając morze niewyraźnych twarzy.

Stali przy relingu – Rye z Joshem na ręku, dalej Laura i Josiah, a pomiędzy nimi sterczał wszędobylski nos zaniepokojonej Łajby. Statek zakołysał się, szarpnął i ruszył do przodu, powoli nabierając prędkości. Rytmiczny łomot przybrał na sile niczym nieprzerwane tętno statku.

Każde z nich wpatrywało się w jedną, wybraną twarz. Dla Josha był to Jimmy Ryerson, który machał nad głową jedną ręką, a drugą ocierał oczy. Dla Laury była to Jane, stojąca z policzkiem wtulonym we włosy najmłodszego dziecka. Dla Rye'a był to Dan, który podniósł w końcu kapelusz, ale zapomniał włożyć go na głowę. Josiah natomiast spoglądał ponad dachami na ledwie widoczny w dali drewniany domek. Opuścił rękę i machinalnie pogłaskał Łajbę po łbie. Pies zaskomlał, podniósł smutne oczy na starca. Brzeg odpłynął i zszarzał we mgle otulającej przystań.

Przez długi czas patrzyli na ten ukochany skrawek lądu. Gdy mijali płycizny, wystające palce cypla Branta i Coate zdawały się przywoływać ich z powrotem. Ale „Clinton” pruł naprzód, aż Nantucket zaczęła przypominać guziczek, unoszący się na powierzchni wody, a potem rozpłynęła się całkiem we mgle.

Laura zadrżała. Podniosła głowę i zobaczyła, że Rye jej się przygląda.

– Chcesz obejrzeć naszą kajutę? „Nasza kajuta”. Jeśli cokolwiek mogło oderwać jej bolesne myśli od wyspy, którą właśnie pożegnali na zawsze, to tylko te dwa słowa.

– Chyba powinnam, skoro mamy w niej spędzić dwa tygodnie – powiedziała. Wszyscy czworo udali się pod pokład. „Clinton” był o wiele mniej luksusowy niż „Telegraf, choć bowiem mieścił trzydziestu pasażerów, jego głównym zadaniem był transport ładunku, toteż pomieszczenia dla ludzi z trudem można było nazwać kabinami. Rye poprowadził ich do dwóch klitek, przedzielonych cieniutkim przepierzeniem.

Otworzył drzwi i cofnął się w wąskim przejściu. Laura zajrzała do środka. Ku swemu rozczarowaniu zobaczyła wewnątrz piętrową koję, wąską ławę przymocowaną do ściany, malutką półeczkę i latarnię olejową, kołyszącą się u sufitu. Jej walizka już stała obok marynarskiego kuferka Rye'a.

– Puść mnie, chcę zobaczyć! – zanim zdążyła zareagować, Josh przecisnął się obok niej. Męska dłoń spadła mu na ramię.

– Nie tak szybko, młodzieńcze! Ty mieszkasz obok. Serce Laury zadrżało. Bała się, że Josh będzie protestować, kiedy zechcą go z nią rozdzielić w obcym miejscu. Nie miała jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo musiała wejść do środka kabiny, żeby przepuścić całe towarzystwo do następnych drzwi.

– Ty rozgościsz się tutaj razem z dziadkiem – usłyszała. Wetknęła nos do sąsiedniej kajuty, identycznej jak pierwsza.

– Z dziadkiem? – Josh skrzywił się z powątpiewaniem.

– Zgadza się.

– A gdzie będzie mama?

– Tuż za ścianą – Rye skinął głową w kierunku ich kabiny.

– Ale… Słysząc brak entuzjazmu w głosie wnuka, Josiah uznał za stosowne się wtrącić.

– Chodź no tutaj – rzekł swą rozwlekłą nowoangielską gwarą.

– Chcę ci coś pokazać. Josh spoglądał sceptycznie na Rye'a i matkę. Była to jedna z najcięższych chwil w życiu Laury: zabiegała o zgodę syna na to, że będzie spać z jego ojcem! Josiah schylił się i wyciągnął spod koi drewnianą skrzynkę z rzędem otworów na boku. Usiadł na niższej koi i delikatnie położył na niej ręce, jak gdyby był to kapelusz magika. Josh dał się złapać.

– Co to jest? – spytał, przysuwając się bliżej.

– Nic wielkiego. Dwoje współtowarzyszy na długą podróż. Wieko skrzynki uniosło się i z wewnątrz doleciał świergotliwy duet.

– Kurczęta! – Josh już wyciągał ręce, podniecony i rozpromieniony. – Możemy je trzymać na statku?

– Nawet powinniśmy. Z tego, co słyszałem, w Michigan nie ma wielu kur. Postanowiłem od razu założyć hodowlę, żeby twoja mama miała jajka do potraw.

Łajba wyciągnęła nos i zaczęła obwąchiwać skrzynkę. Josh już zapomniał o Rye'u i Laurze. Josiah sięgnął do kieszeni na piersi, wydobył z niej zimną fajkę i wsadził ją w zęby, spoglądając na przemian to na chłopca, to na kurczęta, to na psa. Po chwili zerknął ukradkiem na Laurę i odezwał się żartobliwie:

– Wiesz, Joshua, będzie mi potrzebna pomoc przy tej menażerii, więc mam nadzieję, że twoja mama nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyś spał tutaj.

Josh błyskawicznie rzucił się do nóg Laury, nieomal wspinając się po jej spódnicy.

– Mogę, mamo? Mogę? Razem z… dziadkiem będziemy karmić kurczęta, trzymać je w cieple i pilnować, żeby Łajba ich nie zjadła!

Laura wybuchnęła śmiechem. W oczach Josiaha również pojawił się wesoły ognik. Miała nadzieję, iż bez słów zrozumie, jak bardzo jest mu wdzięczna.

– Oczywiście, że możesz mieszkać z dziadkiem, Josh. Josh już zaglądał do skrzynki.

– Jak je nazwiemy, dziadku?

– Kurczaki? W życiu nie słyszałem, żeby kurczęta miały imiona!

– Widzę, że nie jesteśmy tu potrzebni, więc chodźmy się rozpakować – Rye ujął Laurę za łokieć i gorący dreszcz przeszył jej ramię. Kiedy wychodzili, dziadek i wnuk byli tak zajęci, że żaden nawet na nich nie spojrzał.

Gdy zamknęli za sobą drzwi własnej kajuty, zapadła cisza, w której słychać było tylko pomruk maszyny, dobiegający spod podłogi. Nie było tu bulaja, tylko olejna lampa kołysała się na haku. Jej skąpe światło nie było jednak konieczne, by Laura widziała każdy rys twarzy Rye'a. Poczuła, że stanął za nią.

– Nie jest tu zbyt wykwintnie – rzekł przepraszająco, ale w jego głosie wyczuła napięcie.

– Czy kiedykolwiek prosiłam o luksusy? Dłonie Rye'a przesunęły się po jej plecach i dotknęły szyi.

– Nigdy – rzekł gardłowo. Potem, jak gdyby nie miał do siebie zaufania, opuścił ręce.

– Z tymi kurczakami to twój pomysł? – zapytała.

– Nie. Podziękowania należą się mojemu ojcu.

– Josiah jest bardzo domyślny.

– Też tak uważam. Chciała się odwrócić, ale nagle zabrakło jej odwagi. Serce Laury dudniło na wyścigi z maszyną, pulsując tak potężnie, że miała wrażenie, iż to od jej tętna drżą deski podłogi. Rye odchrząknął.

– Cóż… Muszę pomówić z kapitanem, więc tymczasem…

– Josiah nie wymyślił tych kurcząt bez powodu – przerwała mu, odwracając się wreszcie twarzą do niego. – Nie waż się wychodzić, zanim…