– Przyszedłem po swoją działkę. Dan stwierdził w duchu, że Rye nie tylko zmężniał. Mówił teraz twardym, dosadnym staccato, skracając głoski na wzór marynarzy.
– Oczywiście. Zaraz wypiszę czek. Jedną chwileczkę. Siadł z powrotem na stołku, wyjął długi rejestr i wciągnął do niego następną pozycję. Spoglądając z góry na jego ręce, Rye przypomniał sobie, jak setki razy łowili razem ryby, łapali żółwie w stawie albo wykopywali małże podczas odpływu. Potem wspólnie piekli połów nad ogniskiem, często razem z Laurą. Kształtne dłonie szybko pisały w rejestrze elegancką angielską rotundą i Rye naraz zdał sobie sprawę, że poznały one ciało Laury tak dobrze, jak własne. Konflikt pomiędzy starą przyjaźnią a świeżą rywalizacją wytrącił go z równowagi. Ech, przyjacielu, pomyślał, czy doprawdy musiałeś stać się moim wrogiem?
– Widzę, że dbasz o Laurę – powiedział cicho, żeby nikt ich nie usłyszał. – Dziękuję.
– Nie masz za co dziękować – odparł Dan, nie podnosząc wzroku. – Czego się spodziewałeś? – dodał wyzywająco. – To przecież moja żona.
Obaj świetnie zdawali sobie sprawę, że w nadchodzącym starciu nie obejdzie się bez ofiar.
– Będę o nią walczyć – oświadczył Rye.
– Nie radzę – Dan ujął czek w palce. – Prawo jest po mojej stronie. Zostałeś uznany za zaginionego na morzu. W takich przypadkach zachodzi prawne domniemanie śmierci, tak więc legalnie Laura jest moją żoną.
– Nie traciłeś czasu, żeby to sprawdzić, co?
– Ani dnia.
A zatem będę musiał stoczyć walkę, myślał Rye, rozczarowany tym, czego się dowiedział. Skoro jednak Dan aż tak się fatygował, widać wcale nie jest pewien uczuć Laury.
– Wytaczamy armaty, czy tak, przyjacielu? – zapytał ze smutkiem.
– Ujmij to jak chcesz. Nie oddam ci ani Laury, ani mego syna – rzekł bez ogródek Dan.
A zatem tak miało być. Rye jednak nie zamierzał odejść bez ostatniego słowa.
– Ucałuj ich oboje ode mnie, dobrze? – rzucił, chowając czek do kieszeni i obrócił się na pięcie.
Na zewnątrz jego sztuczna wesołość zgasła, a zastąpił ją posępny mars, który jeszcze bardziej się pogłębił, gdy Rye rzucił okiem w stronę Crooked Record Lane. Łajba uniosła złożony na łapach pysk i ospale dźwignęła się na nogi. Rye w pierwszej chwili zdawał się jej nie dostrzegać, lecz później zatarł dłonie i przemówił miękko:
– Wiesz, malutka, zdaje się, że ona jest teraz naprawdę jego żoną. Co my teraz zrobimy, piesku?
Suka patrzyła na niego cierpliwie, oczekując komendy. W końcu mężczyzna oderwał wzrok od domu Laury Morgan i ruszył w przeciwnym kierunku. Towarzyszył mu cichy stukot psich pazurów.
Nie uszli jednak nawet dziesięciu jardów, kiedy we mgle rozległy się czyjeś kroki. Rye podniósł głowę i stanął jak wryty.
Zachary Morgan wychudł i wyłysiał, a oczy otaczała mu siateczka zmarszczek, które tego pochmurnego dnia uderzały białością w spalonej na mahoń twarzy. Przez chwilę obaj milczeli, zmieszani, potem jednak górę wzięła wzajemna sympatia. Rye ruszył do przodu z wyciągniętą ręką.
– Witaj, Zach.
Ojciec Dana podał mu szorstką, twardą dłoń rybaka, który przez całe życie ciągnął liny i sieci. Palone słońcem i moczone w słonej wodzie ręce przybrały barwę peklowanej szynki.
– Witaj, Rye – odrzekł, miażdżąc mu dłoń w uścisku. – Słyszałem, że żyjesz. – Jego wzrok uciekł na moment w stronę kantoru, gdzie pracował Dan, po czym, jakby nieco zawstydzony, Zach spojrzał rozmówcy w oczy. – Nie wyobrażasz sobie, jak się ucieszyłem.
– Ano, i ja się cieszę, tego możesz być pewien. Dobrze znów stać na twardym lądzie.
To jednak, czego żaden z nich nie dopowiedział, wzniosło między nimi mur. W przeszłości wzajemnie lubili się i cenili. Teraźniejszość postawiła obu w trudnej sytuacji.
Zach pochylił się, żeby podrapać psa za uchem.
– Stare psisko szczęśliwe, że pan wrócił, co? Dawno cię nie widziała. – Pies stanowił wyśmienity pretekst, żeby zmienić temat, ale tylko na chwilę. Kiedy Zach się wyprostował, znów znać było po nim zmieszanie. – Współczuję ci z powodu śmierci matki, Rye.
– Cóż… Wszystko się zmienia, prawda? Ich oczy spotkały się i przemówiły do siebie bezgłośnie. Teraz mój syn jest twoim wnukiem – myślał Rye – a jego matka twoją synową. Nie będę już cię odwiedzał jak kiedyś…
– Ojciec mówił mi, że twoja małżonka wciąż zdrowa jak rydz.
– Ano, ona się nie zmienia.
Między nimi ziała pustka, pustka stworzona przez pięć lat rozstania. A kiedyś mieli sobie tyle do powiedzenia…
– Nie wypłynąłeś dzisiaj – bardziej stwierdził niż spytał Rye.
– Mgła jest za gęsta.
– To prawda.
– Cóż…
– Pozdrów ode mnie Hildę.
– Nie omieszkam. A ty Josiaha. Nie powiedzieli sobie nic, choć zarazem powiedzieli wszystko.
Mówili: „Zrozum, mnie też nie jest łatwo. I ja kocham ich oboje.” Potem obrócili się do siebie plecami i ich kroki wsiąkły w mgłę. Rye zobaczył jeszcze, że Zach wchodzi do kantoru, przypuszczalnie po to, by pogadać z synem o tym dziwacznym kaprysie losu.
Mglista sceneria potęgowała ponury nastrój Rye'a. Oboje z psem wlekli się ze zwieszonymi głowami. Drewniane domki przy cichych uliczkach wtapiały się w szary tuman i tylko ich malowane okiennice barwiły nieco ten smutny dzień. Niebieskie zarezerwowano wyłącznie dla kapitanów statków wielorybniczych, inni mieli do wyboru całą gamę kolorów. Ciasne ogródki otoczone były płotami z palików przeplatanych żebrami wielorybów. W pobliżu przetwórni unosił się w powietrzu odór rozkładającego się tranu. Niepodobna było od niego uciec; przygniatał go do wyspy całun mgły.
Wieloryby! Zdawały się być wszędzie i nagle przygnębiony Rye zapragnął uwolnić się od nich.
Szukając pocieszenia w samotności, skierował się na podmokłe tereny przy Cyplu Branta. Zapadlisko rozpościerało się niczym morze zieleni, dając schronienie tysiącom gatunków ptaków. Nawet teraz mgła przesycona była ich świergotem. W wysokich kępach żurawin, gdzie żerowały, słychać było ciągły szelest i trzepot skrzydeł; dzięki zaś białym, ruchomym kłębom, cała ta scena przypominała obraz ze snu. Ile razy trójka młodych przyjaciół przychodziła tutaj szukać gniazd i ptasich jaj? Rye pamiętał, jacy byli wówczas. Na pierwszy plan wysunęła się twarz Laury; nie wczorajsza, zaskoczona i zmieszana, lecz taka, jak wtedy, gdy po raz pierwszy budząca się w niej kobiecość odkryła w nim mężczyznę. Potem wyobraził ją sobie w białym kuchennym fartuchu. Laura z łyżką w dłoni odwraca się od ognia, do izby wpada z impetem ich syn…
Ogarnęła go rozpaczliwa samotność. Szedł przez mokradła, z całej siły pragnąc, by dało się cofnąć czas.
Zatrzymał się na wysokim brzegu, zasłanym łodygami zeszłorocznych traw, chylącymi się pod ciężarem kropel. Z dołu dochodził niesłabnący szum uderzających o brzeg fal. Mgła kłębiła się wokół jego kolan, ograniczając widoczność; wychylały się z niej tylko zabudowania stoczni. „Omega” przechodziła właśnie kapitalny remont. Niczym złowionego wieloryba wyciągnięto ją na brzeg, przechylono na bok i ułożono na szkieletowym rusztowaniu. Robotnicy roili się na kadłubie jak mrówki, zeskrobując namuł, wzmacniając złącza, wymieniając nadgniłe deski. Już zbijano sześć nowych łodzi wielorybniczych z cedrowego drewna, które miały zawisnąć na dawisach „Omegi”, a tymczasem w linowni splatano konopie na stały takielunek i manilę na ruchomy. Z nich później powstawał skomplikowany układ want, szotów i sztagów, dzięki którym statek mógł wyruszyć w rejs. W szwalni na poddaszu przy Water Street migały igły i marszpikle; szyto nowe żagle.
Samotny mężczyzna z psem w zasępieniu obserwował z góry jeden z etapów owego nieprzerwanego cyklu, będącego podstawą istnienia wielorybniczego imperium, jakim było Nantucket. Zacisnął ze złością pięści.
Niech was piekło pochłonie! Straciłem przez was żonę!
Przyjrzał się leżącej u jego stóp „Omedze”, zastanawiając się, czy nie powinien raczej zaciągnąć się na następny rejs, zamiast snuć się po wyspie i przyglądać małżeńskiemu pożyciu Laury i Dana.
Potem jednak rysy jego twarzy stwardniały. Obrócił się na pięcie i podążył tą samą nadbrzeżną ścieżką, którą przyszedł, zostawiając za sobą krzyki mew i uderzenia młotów w suchym doku.
Dan o tej porze siedzi w pracy – pomyślał. – Laura będzie sama.
Wydłużył krok, a nie odstępujący jego nogi pies puścił się za nim truchtem.
Laura Morgan podświadomie spodziewała się gościa. Jednakże, gdy zapukał do drzwi, wzdrygnęła się i przycisnęła dłoń do serca.
Odejdź – pomyślała. – Ja się ciebie boję!
Pukanie rozległo się ponownie i Laura przygryzła drżącą dolną wargę. Rezolutnie ruszyła ku drzwiom, lecz gdy się otwarły, skamieniała w miejscu. Rye stał przez chwilę w progu. Dłonie zatknięte miał za pas, a cały ciężar ciała oparty na jednej nodze. Miliony wrażeń, zbyt szybkich, by je pochwycić, zatańczyły jej w głowie. Inaczej się teraz trzyma. Ma na sobie sweter, który mu zrobiłam. Powinien przystrzyc włosy. On też spędził bezsenną noc.
– Witaj, Lauro – rzekł bez uśmiechu, ale też bez śladu skrępowania.
I znów stało się to, co działo się za każdym razem od chwili, gdy skończyła czternaście lat – na jego widok ogarnęła ją niebiańska radość. Teraz jednak temperował ją rozsądek.
– Witaj, Rye – Laura przezornie nie ruszyła się z progu.
– Musiałem przyjść.
Podświadomie odnotowała, że gdzieś na szerokich morzach nauczył się również inaczej wymawiać słowa – jakby pospiesznie, łykając samogłoski. W jakiś sposób dodawało mu to uroku; wnosiło aurę nieznanego. Laura zacisnęła palce na drzwiach, ale nie spuściła wzroku.
– Obawiałam się tego – powiedziała. Na słowo „obawiałam” Rye zmarszczył czoło i zacisnął usta. Laura zauważyła znamię po ospie na górnej wardze i powstrzymała się, by nie dotknąć go palcem.
Przyglądał się jej, jak gdyby była rzadkim diamentem, a on złotnikiem, który w myśli wybiera rodzaj szlifu.
Ona patrzyła na niego jak na ducha, który lada chwila zaszczeka łańcuchami. Mgła tworzyła odpowiednie tło, potęgując wrażenie, iż Rye Dalton unosi się w powietrzu i zaraz porwie go wiatr. Białe pasma miękko krążyły wokół jego nóg, jakby czekały, co się teraz stanie.
– Czy mogę wejść?
Cóż za pytanie, pomyślała. W końcu to jego dom. Na dworze było zimno i mokro, a za jej plecami buzował ogień. Mimo to zawahała się. Zerknęła nerwowo na ścieżkę, po czym opuściła rękę.
– Na chwileczkę… – bąknęła niepewnie.
Gdy Rye zrobił krok do przodu, pies odruchowo ruszył za nim. Powstrzymała go komenda:
– Zostań.
Dopiero teraz Laura spostrzegła starego labradora. Schyliła się z uśmiechem, żeby go pogłaskać.
– Jak się masz, staruszko! – przykucnęła w drzwiach, biorąc psa pod brodę i drapiąc po łbie. Jej suta perłowoszara spódnica rozłożyła się na podłodze, przykrywając buty Rye'a, który stał w progu i z dziwnym wyrazem twarzy patrzył na pochyloną głowę Laury. Psa zatem przyjęła serdeczniej niż jego…
– Wreszcie przyszłaś mnie odwiedzić, głuptasie… – Laura zachichotała, uchylając się przed mokrym jęzorem. – Nie musisz moknąć na dworze, malutka. Twoje posłanie wciąż tu jest.
Rye ledwie się powstrzymywał, żeby nie porwać swojej żony w ramiona i nie zażądać, by i jego powitała tak, jak na to zasłużył.
Laura podniosła się i wprowadziła go do środka. Zamknąwszy drzwi przystanęła, patrząc, jak Łajba węszy, robi dwa kółka i wali się z rozmachem na wytarty dywanik z pełnym zadowolenia mruknięciem.
Rye ponownie wepchnął ręce za pasek, jak gdyby tylko tam mogły być bezpieczne.
– Pies został przywitany czulej niż jego pan – rzekł ochryple. Laura spuściła wzrok, lecz na nieszczęście padł on na dłonie Rye'a. Poczuła falę zdradzieckiego gorąca.
– Pamięta stare kąty – szepnęła.
– Myślałem o tobie, Lauro.
Palce Rye'a chwyciły ją za łokieć, lecz usunęła się na bok.
– Nie rób tego – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.
Jego dłoń na ułamek sekundy zawisła w powietrzu, po czym opadła. Westchnął:
– Mogłem przewidzieć, że to powiesz. Laura obejrzała się nerwowo przez ramię i szepnęła:
– Josh śpi. Rye poderwał głowę. Na jego twarzy odmalowała się tęsknota.
– Mogę go zobaczyć? Laura niezdecydowanie splotła dłonie.
– Oczywiście – bąknęła w końcu, jak gdyby z przymusem.
Rye lekkim krokiem przemierzył pokój i pochylił się nad dzieckiem. Na kominku żwawo buzował ogień i przez dłuższą chwilę słychać było tylko osypujący się żar. Ojciec w milczeniu patrzył na swe uśpione dziecko.
Rye… Och, Rye… – powtarzała w duchu Laura, walcząc z chęcią, by wreszcie wykrzyczeć swój ból. Rye z wolna wyprostował się, podszedł do drzwi dobudówki i zajrzał do środka. Jego wzrok prześliznął się po izbie i zatrzymał na łóżku.
Laura poczuła ssanie w dołku. Owładnęła nią dziwna mieszanka uczuć: obawa, tęsknota i… czułość. Przyglądała się szerokim barkom Rye'a, okrytym swetrem, który wiele lat temu zrobiła dla niego. Zdawały się całkowicie wypełniać drzwi do alkowy. Zastanawiała się, czy celowo włożył ten właśnie sweter. W szczególny sposób podkreślał on surową męskość Rye'a, budząc w niej całą gamę niepokojących doznań.
"Dwie Miłości" отзывы
Отзывы читателей о книге "Dwie Miłości". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Dwie Miłości" друзьям в соцсетях.