Fatalna Miłość

Z norweskiego przełożyła Magdalena Kwiatek-Słoboda

ROZDZIAŁ I

– Któregoś dnia stracę cierpliwość! Daję słowo, że ona źle skończy!

Dogasający płomyczek świeczki drżał nerwowo, a kropelki wosku spływały leniwie po jej wąskim trzonie. Silny podmuch jesiennego wiatru, przypominający pomrukiwanie niedźwiedzia, porwał kolejną porcję spadających igieł, ciskając je nam prosto w oczy.

– Piekielne babsko! Ja jej jeszcze pokażę!

Czternastoletni Erik nie krył złości. W blasku wątłego światełka widać było jego wykrzywioną twarz.

– Nie wygłupiaj się, po co się tak wściekać? Ona nie jest warta twoich nerwów – odezwała się spokojnie Inger.

Inger imponowała mi pod każdym względem. Miała piętnaście lat, lecz sprawiała wrażenie dużo starszej. Zawsze łagodna, rozważna, uczynna. Tak bardzo chciałam być do niej podobna, a tymczasem tyle nas dzieliło! Wprawdzie niedawno obchodziłam dopiero trzynaste urodziny i miałam jeszcze dość czasu na dorastanie, ale to wcale mnie nie pocieszało. Odnosiłam wrażenie, że przepaść między nami jest nie do pokonania.

– Cóż ona znowu takiego wymyśliła? – zapytał łamiącym się, ni to chłopięcym, ni to męskim głosem Arnstein.

Erik nie odpowiedział, zacisnął jedynie usta.

– Już niedługo! – odezwała się gniewnie Grethe, siostra Erika. – Nie ujdzie jej to na sucho! Inger, dawaj coś słodkiego! Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłam ciasto. Zwłaszcza odkąd ona się u nas pojawiła. Wiecznie mnie strofuje: że bałaganię, że unikam prac domowych. A najgorsze jest to, że ciągle mi dokucza z powodu mojej figury. Sama uważa się za Sofię Loren, a mnie, wyobraźcie sobie, wytyka nadwagę! Mówi do mnie: „Grethe, powinnaś stanowczo ograniczyć pieczywo, w przeciwnym razie staniesz się grubasem”. Przecież to nie do zniesienia! Czy ja naprawdę jestem aż taka pulchna?

Czym prędzej zaprzeczyliśmy. Była wysoką, postawną dziewczyną o trochę zbyt ciężkim chodzie, jednak z pewnością nie należała do osób z nadwagą.

Tymczasem Inger wciąż nie mogła poradzić sobie z wstążką, którą przewiązane było pudełko z ciastem.

– Wielkie nieba! Skąd masz te wspaniałe wypieki? – zapytała Grethe.

Inger wzruszyła od niechcenia ramionami.

– Od mamy. Ale musiałam jej obiecać, że jutro oddam pieniądze. Mam nadzieję, że się dorzucicie? Razem siedem koron, akurat po koronie na każdego.

Do stojącej na środku glinianej miseczki wpadły tylko trzy monety, pobrzękując dźwięcznie jedna o drugą.

– Zjawię się jutro na moment – powiedziałam w zamyśleniu.

– W porządku, Kari.

– Ja też – dodała Grethe. – Zapłacę za siebie i Erika. Ma się rozumieć, jeśli stary nie poskąpi grosza.

– Pozdrów go ode mnie, to na pewno nie pożałuje – podsumowała Inger.

Arnstein, Inger i Grethe chodzili do jednej klasy. Pozostała czwórka uważała ich za najważniejszych w grupie. Młodsi nie od razu dołączyli do paczki. Najpierw musieli się czymś wykazać. Terje na przykład został włączony jako brat Arnsteina, jeśli o mnie chodzi, wystarczyło bliskie sąsiedztwo – mieszkałam niedaleko od nich.

Najmłodszy spośród nas, drobny i niewysoki Terje, podzielił ciasto na porcje. Swojemu bratu podsunął placek na sam koniec, na co ten od razu się obruszył.

– Spokój, chłopaki – rzekła Grethe. – Pamiętajcie, ze teraz musimy trzymać się razem. Inaczej na pewno jej nie pokonamy.

Jedliśmy w milczeniu, ze zwieszonymi głowami. Współczuliśmy Erikowi i Grethe z powodu nieszczęścia, jakie na nich spadło: tym nieszczęściem okazała się ich nowa opiekunka, panna Lilly Bakkelund.

Na samą myśl o tej niesympatycznej kobiecie dostawałam gęsiej skórki. Miałam przed oczyma jej skrzywioną w sztucznym uśmiechu twarz, przypominającą urodą lalkę Barbie. Głowę panny Lilly zdobiła burza jasnoblond włosów, skręconych w piękne, grube loki. Wielu uważało, że była bardzo ładna, ale nam przypominała królową śniegu o zimnym jak lód sercu. Wiedziałam, że moi przyjaciele żywią wobec niej tylko nienawiść i chęć zemsty.

Posłyszałam szelest papieru i, nie podnosząc wzroku, domyśliłam się, że Grethe sięgnęła po torebkę z toffi. Były to jej ulubione cukierki. Pocieszała się nimi, gdy nie dopisywał jej humor, gdy czuła się osamotniona, niezrozumiana. Wprawdzie rzadko skłonna była nas poczęstować, ale jakoś nie mieliśmy jej tego za złe, może dlatego, że w ogóle była trochę dziwna.

Bez trudu za to porozumiewaliśmy się z Inger Nilsen. Wszyscy, jak jeden mąż, byli zdania, że to świetna dziewczyna. Nawet sporo od nas starsi koledzy, z którymi Inger się przyjaźniła, mawiali, że można z nią konie kraść. Inger z łatwością nawiązywała znajomości, a to dla nas, dorastających nastolatków, miało wielkie znaczenie.

Przysiedliśmy zamyśleni na starych wełnianych kocach, którym przydałoby się solidne pranie. Grethe była wyraźnie przygnębiona, Erik podzielał jej odczucia, na co wskazywała jego ponura mina. Ten szczupły chłopak o delikatnych, nieomal dziewczęcych rysach, niedużych, łagodnie zarysowanych ustach i kształtnej brodzie, był nerwowy, niezdecydowany i często popadał w skrajne humory. Obok niego przycupnął Arnstein ze swoim młodszym bratem Terjem, synowie dyrektora tutejszej szkoły. Arnsteina, mądrego i rozważnego chłopaka, mieszkańcy miasteczka zwykle stawiali swoim rozbrykanym pociechom za wzór. Nie wynosił się i chętnie przychodził innym z pomocą. W przeciwieństwie do starszego brata, Terje był wyjątkowo żywy i energiczny, typowy zawadiaka. Obaj chłopcy mieli czarne czupryny i ciemną karnację. Obok braci zajęła miejsce Inger Nilsen. Traktowaliśmy ją szczególnie ciepło. Nie bez znaczenia był pewnie fakt, że jej mama prowadziła kawiarenkę o zachęcająco brzmiącej nazwie „Słodki Przystanek”, w której nie raz pałaszowaliśmy darmowe desery. Ja miałam na imię Kari i byłam bardzo dumna, że zostałam przyjęta do tej sympatycznej paczki.

Ostatni z członków grupy, Grim, rozsiadł się wygodnie przed wejściem, oparty plecami o uchylone drzwiczki, tam bowiem pełnił straż. Jego masywna sylwetka odznaczała się wyraźnie na tle turkusowoniebieskiego nieba.

Nasza baza leżała na skraju ciągnących się aż po las bagien, pełnych kryjówek i zakamarków, które o zmroku sprawiały jeszcze bardziej ponure wrażenie niż za dnia. Stało tu mnóstwo starych, dziurawych szałasów, skleconych z grubych gałęzi, poprzetykanych darnią. Wybraliśmy wyjątkowo przygnębiające miejsce na naszą kryjówkę w nadziei, że nikt z dorosłych nie odważy się tu zapuścić. Wprowadziliśmy się do najmniej zniszczonego szałasu, który dodatkowo uszczelniliśmy mchem oraz gałęziami świerku i sosny. Postanowiłam przerwać długie milczenie.

– No, co tam u was, Grethe? – spytałam.

Grethe wyprostowała się, odrzucając w tył jasne włosy.

– Niewesoło… – zaczęła niepewnie. – Wczoraj ojciec zawołał nas do siebie i uroczystym tonem oznajmił, że zamierza się ponownie ożenić.

Inger nie wytrzymała i krzyknęła:

– Chyba nie mówisz poważnie? Z Lilly?

– Tylko nie ona! – dorzuciłam z troską w głosie.

– A właśnie, że ona – potwierdził rozgoryczony Erik.

Byliśmy wstrząśnięci.

– Nie, to niemożliwe! – jęknęli jednocześnie Arnstein i Terje. – To niesłychane!

– Boże! – warknął Erik. – Sami powiedzcie, jak my to mamy wytrzymać! Nie mogę ścierpieć tej jędzy!

Silny podmuch wiatru ze świstem wdarł się do wnętrza szałasu. W jednej chwili ledwie tlący się płomyczek świeczki zgasł i wokół zapanowały egipskie ciemności.

Któryś z chłopców odnalazł po omacku pudełko z zapałkami i po chwili w naszej kryjówce rozbłysło nowe światełko.

– Jak to się stało, że twój ojciec chce się z nią żenić? – zapytałam zdumiona.

– Nie wiesz, jacy są mężczyźni? – wypaliła Grethe. – Całkiem ślepi, dają się omotać w okamgnieniu. A nasz ojciec należy do szczególnie łatwowiernych. W ogóle nie zna się na ludziach!

Tak uważała piętnastoletnia Grethe.

Na moment zapadło grobowe milczenie. Usiłowaliśmy wyobrazić sobie, jaki los czeka teraz rodzeństwo Moe.

Ich ojciec, kapitan Werner Moe, owdowiał wiele lat temu. Erik i Grethe nie pamiętali swojej matki. Przed rokiem kapitan dostał nagle zawału i znalazł się w szpitalu. Szczególnie serdecznie zaopiekowała się nim jedna z pielęgniarek, którą następnie kapitan poprosił o dalszą opiekę prywatnie, już w domu. Tak się bowiem złożyło, że owej pielęgniarce kończyła się właśnie umowa o pracę. Nie mogliśmy się nadziwić temu nadzwyczajnemu zbiegowi okoliczności.

Pielęgniarką okazała się panna Lilly Bakkelund. Panna Lilly wkrótce przywykła do nowych obowiązków, a kapitan wręcz uznał, że jest ona w domu niezastąpiona. Niepostrzeżenie zaradna opiekunka przejęła zarządzanie dużym gospodarstwem. W tej drobnej osóbce kryła się wielka siła. Tylko my w jej oczach niezmiennie dostrzegaliśmy chłód. Odnosiła się do nas poprawnie, jednak wyczuwaliśmy wyraźnie, że nowa gospodyni nie lubi dzieci.

Ale ludzie w miasteczku nie mogli powiedzieć o niej złego słowa. Taka urocza, taka uprzejma! A jak się poświęca dla schorowanego kapitana i jego rozpuszczonych dzieciaków!

Tylko my podejrzewaliśmy, że prawda o pannie Lilly jest inna.

– Więc jednak dopięła swego! Szczerze mówiąc, podejrzewałem ją o niecne zamiary, ale nie sądziłem, że posunie się aż tak daleko. Przypomnijcie sobie dzień, w którym sprowadziła tu swoją rodzinę, niby na odpoczynek. Już wtedy zacząłem przeczuwać, że coś jest nie tak…

– Masz na myśli klan Olsenów? – wykrztusił Terje.

Panna Bakkelund od samego początku nie zdołała zaskarbić sobie sympatii dzieci kapitana. Na domiar złego wkrótce potem w domu kapitana zamieszkała jej siostra wraz z mężem i ich aroganckim synem, Oskarem. Nie wróżyło to niczego dobrego. Grethe i Erik zaczęli podejrzewać, że nowa opiekunka ma chrapkę na majątek swojego chlebodawcy. Dziwili się tylko, że ojciec niczego niestosownego w tej przedłużającej się ponad wszelką miarę wizycie rodziny Olsenów nie zauważył.

– Musimy coś zrobić – rzekła zdecydowanym głosem Inger.

– Też tak uważam – zgodził się z nią Terje. – Trzeba się jej stąd pozbyć, zanim nie będzie za późno. Przedtem mieliśmy tu istny raj, a co będzie, jeśli ona zostanie? Nie da nam pograć w tenisa ani pobuszować po strychu, pewnie nawet nie zechce w ogóle nas widzieć!

– Musimy to dokładnie przemyśleć – stwierdził Arnstein, wyciągając z torby mały notesik i długopis. – Najpierw zastanówmy się, w jaki sposób można ją stąd wykurzyć, a potem…

– Poczekaj! – wtrącił się Erik. – Chciałbym wam coś zaproponować, tylko potraktujcie mój pomysł serio. Przede wszystkim musimy przyrzec sobie wierność i solidarność. Odtąd nikt z nas nie może się wyłamać, nawet jeśli coś pójdzie nie tak.

Pomrukiwanie wyrażające aprobatę upewniło Erika, że nie mamy co do tego zastrzeżeń.

– No tak, i jeszcze musimy wymyślić dla siebie jakąś odpowiednią nazwę – zauważył rezolutnie Terje.

– Proponuję „Ligę dręczycieli panny Bakkelund” – rzuciłam bez namysłu.

Świeczka dopaliła się zupełnie i została zastąpiona nową. Dwie ostatnie ukryliśmy w zakamarku pod ścianą.

Na kocu, nie wiadomo skąd, pojawiła się paczka papierosów.

– Częstujcie się z czystym sumieniem. To jej buchnęłam te fajki.

Sięgnęłam po papierosa i odwróciłam się do siedzącego przy drzwiach Grima.

– Chcesz? – spytałam.

Uśmiechnął się lekko i kiwnął głową z zadowoleniem. Grim był z nami wyłącznie dzięki moim staraniom, ale wciąż jeszcze czuł się wśród nas nieswojo. Choć jakiś czas temu ukończył osiemnaście lat i przed kilkoma miesiącami został naszym najbliższym sąsiadem, nadal trzymał się na uboczu. Było mi go szkoda, bo nikogo w okolicy przecież nie znał, a nawiązywanie nowych znajomości nie przychodziło mu łatwo.

Grim robił wprawdzie duże wrażenie dzięki postawnej sylwetce i muskularnej budowie, lecz urody Pan Bóg wyraźnie mu poskąpił. Gdy spotkałam go pierwszy raz, z przerażenia odwróciłam wzrok. Grim miał wyjątkowo jasną karnację, a jego skóra nie tolerowała promieni słonecznych. Tymczasem pracował zwykle na świeżym powietrzu, co zdecydowanie nie służyło jego wrażliwej cerze. Oba policzki oraz część szyi wiecznie pokrywały różowawe pęcherze, które albo zaklejał plastrem, albo też smarował białą maścią. Twarz chłopca była przeważnie opuchnięta i przez to zdeformowana. Żadna ze stosowanych kuracji nie przynosiła wyraźnej poprawy. Mogłam się tylko domyślać, jak bardzo cierpi przez chorobę, a także z powodu swego wyglądu. Dlatego zdecydowałam się namówić przyjaciół, żeby zgodzili się przyjąć go do paczki. Grim okazał się świetnym kumplem. Największą jego zaletą był zdrowy rozsądek, którego nam na ogół brakowało.

Nie potrafię powiedzieć, jak oceniał nas Grim, jak odbierał nasze zwariowane, dziecinne pomysły. Nigdy jednak nie opuszczał wspólnych spotkań i bez sprzeciwu wyręczał nas we wszystkich cięższych czynnościach. Podziwialiśmy jego siłę, a jemu wyraźnie sprawiało to przyjemność.