- A ona?

- No cóż... - westchnął Fritz ogarnięty nagle melancholią - ona jest taka niezależna! Trudno się domyślić, kogo kocha, a kogo nie. Zapewne bardzo mnie lubi. Ale znacie ją, ponieważ powiedział pan Józefowi, że jest pan jej przyjacielem? - dodał z odrobiną urazy pan Zielone Jabłko, który może i był lekkoduchem, ale miał dobrą pamięć. Toteż Adalbert pośpiesznie dostarczył mu wszelkich niezbędnych zapewnień.

- Jesteśmy przyjaciółmi, ale nie bliskimi. Co do obecnego tu księcia Morosiniego, określenie znajomość wydaje mi się bardziej właściwe - dodał, spoglądając niewinnie i zarazem pytająco na przyjaciela. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek się przyjaźnili...

- Istotnie - potwierdził Aldo z równą dozą hipokryzji. -Bardzo mało znam pannę Kledermann.

- A przecież jest pan Włochem, na dodatek wenecjaninem, a Liza zawsze była zakochana w pańskim mieście. Podobno mieszkała tam potajemnie przez dwa lata...

- Przyznaję, że spotkałem ją dwa, może trzy razy na salonach...

- Ma pan więcej szczęścia niż ja. Do Zurychu, gdzie jest jej dom rodzinny, nigdy nie przyjeżdża.

- I myślał pan, że spotkają tutaj?

- Taką miałem nadzieję, gdyż na próżno szukałem jej w Wiedniu. Wie pan, od kiedy porzuciła swoje włoskie fantazje, często przyjeżdża do babki, którą bardzo kocha. A pan po co przybył do Rudolfskrone?

W jego głosie brzmiały resztki nieufności, toteż Adalbert puścił perskie oko do przyjaciela, dając mu do zrozumienia, że podejmuje się wyjaśnień. W zmyślaniu był niezrównany, a należało się dowiedzieć, czy Fritz wie coś, co mogłoby się im przydać.

- Pani von Adlerstein nic panu nie opowiedziała wczoraj wieczorem?

- Ona? Nic a nic! Była tak zła, kiedy mnie ujrzała, że wyrzuciła mnie za drzwi pod pretekstem, iż nie lubi, gdy się ją odwiedza bez uprzedzenia. Dlatego nie ośmielę się tam wrócić i to mnie martwi, gdyż chciałem ją o coś prosić...

- Mieszka pan w Wiedniu?

- Tak, z rodzicami - wyjaśnił Fritz. - Dzięki Bogu, są bardzo majętni, dzięki czemu mogę korzystać z wolności. Ale pomówmy raczej o panu!

Vidal-Pellicorne znalazł zgrabny sposób na połączenie rzeczywistości z fantazją: opowiedział, że jego przyjaciel

Morosini, ekspert od kamieni szlachetnych i kolekcjoner, interesujący się historią Habsburgów, zamierzał zebrać klejnoty koronne sprzedane w Genewie podczas wojny przez hrabiego Berchtolda. Zaproszony do Opery Wiedeńskiej przez przyjaciela, dostrzegł jeden z nich na szyi pewnej damy. Myśląc, że jest to hrabina von Adlerstein, ponieważ zajmowała jej lożę, od tej pory próbuje się z nią spotkać.

- Wie pan, jacy potrafią być kolekcjonerzy... - dodał z pobłażaniem. - Dostają małpiego rozumu, kiedy natrafią na rzecz, która się im podoba. Niestety, niepowodzenie na całej linii: dama z opery jest przyjaciółką pańskiej ciotki, która nie ukrywała przed nami, co o tym myśli. Właścicielka klejnotu uznałaby wszelką propozycję sprzedaży za nieprzyzwoitą. Nie chciała nawet podać nam jej nazwiska i adresu.

- To mnie wcale nie dziwi. Ciotka Vivi ma trudny charakter. Ale gdybym mógł wam w czymś pomóc, chętnie to uczynię, chociaż, muszę przyznać, nie bywam w operze... Ci wszyscy aktorzy, którzy biegają po scenie, wołając wielkimi głosami, że chcą umrzeć, lub siadają, równocześnie śpiewając, że trzeba uciekać, nudzą mnie śmiertelnie. A pana? Jeśli dobrze zrozumiałem, jest pan archeologiem?

- Głównie egiptologiem, ale od dłuższego czasu chciałem lepiej poznać starą cywilizację Hallstattu i dlatego przyjechałem tu z wizytą. Tak się złożyło, że w Salzburgu spotkałem księcia Morosiniego, więc przybyliśmy razem. Ale archeologia pewnie równie mało pana pociąga co opera? - dodał Adalbert z troską.

- Rzeczywiście, lecz muszę przyznać, że znam ten region jak mało kto! Mamy tu ruiny Hochadlerstein, starej osady zbudowanej na zboczach masywu górskiego Dachstein, wśród których często się bawiłem w czasie wakacji... kiedy byłem mały.

- Chyba nie mieszkał pan w ruinach? - zdziwił się Aldo, któremu przyszła do głowy pewna myśl.

- Oczywiście, że nie! Wynajmowaliśmy dom, moja matka bardzo lubi ten zakątek. Chętnie pokażę panu Hallstatt - dodał Fritz pod adresem Adalberta. - Zostanę tu jeszcze kilka dni, czekając, aż ciotce Vivi poprawi się humor. A ponieważ pewnie zostanie pan sam...

Zdecydowanie bardziej podobał mu się Vidal-Pellicorne i w jego glosie brzmiała nadzieja. A ponieważ był to chłopiec uczciwy i dobrze wychowany, złożył Morosiniemu stosowne przeprosiny, nie obdarzając go jednak zbyt wielką dozą sympatii. Aparycja przystojnego wenecjanina była tu nie do przecenienia.

- Dlaczego miałby zostać sam?

- Pan wyjedzie, ponieważ nie udało się panu załatwić sprawy. Ja pana zastąpić! - podsumował radośnie, wracając do malowniczej francuszczyzny. - Dzięki temu ja robić duży postęp na język!

- Ze mną pan robić jeszcze większy postęp! - skomentował kwaśno Morosini.

- Och, to pan zostać? - zmartwił się Zielone Jabłko.

- Na Boga, tak! Niech pan sobie wystawi, że Habsburgowie pasjonują mnie do tego stopnia, iż zamierzam napisać książkę na temat życia codziennego w Bad Ischi za czasów Franciszka Józefa - oznajmił, obserwując z rozbawieniem zawód malujący się coraz wyraźniej na twarzy młodziana. - A teraz chciałbym przejść się po mieście. I nie mam nic przeciwko temu, żebyście we dwóch ruszyli na przechadzkę po okolicy.

- To bardzo dobry idea! - krzyknął Fritz uradowany. -Ja wsiąść do mała, czerwona auto! Ale ja pana ostrzegać: droga nie idzie aż do Hallstatt, trzeba iść na noga albo pływać na statek!

- Zobaczymy - rozeźlił się Adalbert, którego spojrzenie wyraźnie mówiło, co myśli o pomysłach Aida. - To o której się widzimy?

- Może przy kolacji. Po tym wszystkim, co przed chwilą pochłonąłeś, chyba nie masz zamiaru jeść obiadu?

- Nie! - przerwał Fritz. - My się spotkać o piątej w kawiarnia Zauner! To tam bije serce Bad Ischl, a chcąc napisać o tym książkę, nie można jej ominąć!

Zobaczy pan, że wszystko jest tam takie, jak za czasów Franciszka Józefa.

- Niech będzie u Zaunera - zgodził się Aldo. - A zatem o piątej!

Zostawiwszy młodzieńca i Adalberta przy stole, książę udał się do pokoju po kaszkiet i płaszcz nieprzemakalny.

*   *   *

Włożywszy ręce do kieszeni i podniósłszy kołnierz płaszcza Burberry, wolnym krokiem udał się nad rzekę Traun. Szary i chłodny dzień nie potrafił w pełni ukazać zalet uzdrowiska, w którym większość willi miała pozamykane żaluzje. Mimo tego urok małego miasteczka uśpionego w głębi doliny tak Morosinim zawładnął, że w głębi duszy był zadowolony, iż słota przegoniła hordy kuracjuszy.

Po przejściu przez most bez trudu dotarł do ogrodzenia widzianego w nocy. Za bramą spostrzegł aleję wysadzaną wysokim żywopłotem, wiodącą do dość obszernego domu koloru ochry, ze spadzistym i wystającym dachem, który, nie licząc skomplikowanych żelaznych okuć balkonów, nadawał mu wygląd schroniska. Z drogi widać było tylko piętro, na którym, ku zaskoczeniu Aida, żaluzje były również pozamykane.

Po chwili zauważył kobietę w stroju wieśniaczek z Sałzkammergut - sukience z ciemnej wełny z bufiastymi rękawami, w kolorowym szalu i filcowym kapeluszu ozdobionym piórem - która zbliżała się w jego stronę.

- Pan czegoś szuka? - spytała grzecznie.

Była urocza, miała okrągłą, świeżą twarz, która zachęcała do uśmiechu.

- I tak, i nie - odparł Morosini, zdejmując kaszkiet. -Bardzo dawno tu nie byłem i chyba się zgubiłem. Czy ta willa należy do barona von Biedermanna? - spytał, wymyślając na poczekaniu pierwsze lepsze nazwisko.

- Och nie, myli się pan. Ta willa należała do hrabiego Auffenberga. Powiedziałam, że należała, gdyż właśnie została sprzedana, ale nie znam nazwiska nowego właściciela.

- To bez znaczenia, droga pani, skoro nie jest tą, której szukam. Dziękuję za uprzejmość!

Kobieta grzecznie dygnęła i poszła swoją drogą. Aldo również ruszył przed siebie, stwierdziwszy, że z domu nie dochodzą żadne oznaki życia. Dziwna siedziba, gdzie przyjeżdżało się na parę chwil w środku nocy, by po chwili udać się w dalszą drogę... Żeby odwiedzić ducha? A może kogoś, kto wolał pozostać w ukryciu? Rola Aleksandra stawała się coraz bardziej niejasna.

Aldo pomyślał ze smutkiem, że jego własna droga doprowadziła go w ślepy zaułek, czego nie znosił. Nie wiedział, jak z niego wybrnąć. Odwiedzić jeszcze raz hrabinę, żeby jej opisać dziwne zachowanie człowieka, którego, jak się zdaje, darzyła pełnym zaufaniem? Ale jak tu się przyznać, że razem z Adalbertem byli świadkami całej rozmowy? Można było sobie wyobrazić, z jakim oburzeniem spotkałoby się podobne wyznanie osoby, która hrabinie już wystarczająco działała na nerwy.

Myśl, że pan Zielone Jabłko mógł coś wiedzieć, nie miała sensu, tego postrzeleńca nie interesowało nic oprócz niego samego i Lizy!

Zrezygnowany, postanowił udać się do piwiarni, a następnie pojechać do Kaiser Villa. Wierzył w aurę pewnych miejsc, a zanurzenie się w atmosferze letniej rezydencji rodziny cesarskiej mogło natchnąć go do jakiegoś pomysłu.

Wielką siedzibę, której obecną właścicielką była arcyksiężna Maria Waleria, można było w pewnej części zwiedzać. Morosini nie przekroczył jednak progu budowli o jasnych murach, przypominającej nieco Schonbrunn. Słyszał bowiem, że wnętrza pełne były licznych trofeów myśliwskich, takich jak głowy jeleni, dzikich świń, a przede wszystkim kozic, których, jak powiadano, Franciszek Józef ubił ponad dwa tysiące. Wyczyny myśliwskie nigdy nie pociągały Morosiniego, a te jeszcze mniej niż inne. A poza tym, po co szukać śladu kobiety kochającej zwierzęta pośrodku mauzoleum ich zagłady? Wolał udać się do parku w poszukiwaniu pawilonu z różowego marmuru, który wybudowała cesarzowa, aby w nim pisać, marzyć, medytować, wyobrażać sobie, że jest panią na włościach, móc patrzeć nieskrępowanie na otaczające drzewa i rośliny dające schronienie, za którym nie czai się żaden strażnik.

Należąc do narodu, który przez długie lata był więźniem Austrii, książę nie czuł sympatii do rodziny cesarskiej, ale człowiek wielkiego serca nie mógł odmówić podziwu dla władczyni, której uroda była zjawiskowa, ani współczucia dla ran na jej sercu.

Z uczuciem zawodu przyglądał się budynkowi. Zdecydowanie nie spodobał się ów pawilon zbudowany z różowego marmuru, nawiązujący do francuskiego stylu troubadour*.

* Troubadour — styl, który w różnych rodzajach sztuk, też architekturze, próbował oddać wyidealizowaną atmosferę średniowiecza; odpowiedź na neoklasycyzm (przyp. red.).

Wtem tuż obok usłyszał miły głos.

- Nigdy nie lubiłem tej budowli. Widać w niej zbytnie zamiłowanie książąt bawarskich do Ryszarda Wagnera. Aż nadto przypomina, że nasza cesarzowa Elżbieta była kuzynką nieszczęsnego króla Ludwika II, którego kochała.

Owinięty peleryną, w zielonej, filcowej czapce z piórkiem, pan Lehar opierając się na lasce, patrzył na swego towarzysza podróży z przewrotnym uśmiechem.

- Zataił pan - dodał - że jest miłośnikiem Sissi?

- Nie do końca, lecz przychodząc tu, nie sposób się uwolnić od magii związanej z jej osobą. Pewna wysoko postawiona dama, należąca do mojej klienteli, darzy ją rodzajem uwielbienia; mam dla niej odszukać przedmioty należące do Sissi.

- Jestem pewien, że znajdzie ich pan wiele, lecz byłbym wielce zdziwiony, gdyby sprzedano panu choć jeden z nich.

- Nawet o tym nie marzę. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. Ja chciałbym spotkać osoby, którym cesarzowa ufała...

- Będące mniej lub bardziej w potrzebie? To całkiem możliwe, a muszę panu powiedzieć, że wiele z nich odwiedza ten park. O, proszę spojrzeć! Właśnie nadchodzi jedna z nich - dodał kompozytor, dyskretnie wskazując damę w kostiumie z czarnego weluru wychodzącą właśnie z budynku. Kobieta, ukrywszy dłonie w mufce, zatrzymała się na kobiercu purpurowych liści zaścielających ziemię pod małą werandą oplecioną dzikim winem w kolorze głębokiej czerwieni.

- Nie wygląda na kogoś w potrzebie - zauważył Morosini, rozpoznając hrabinę von Adlerstein.

- W istocie, nie jest, a nawet pomaga innym. Mogłaby pomóc i panu. Chodźmy, przedstawię pana.

Lehar ruszył z miejsca, a Aldo, po chwili wahania, poszedł w jego siady. Był ciekaw, jak zostanie przyjęty.

Kompozytor został powitany niezwykle wylewnie. Twarz starej damy na jego widok przyoblekła się szczerym uśmiechem, który natychmiast zniknął, kiedy w jej polu widzenia znalazł się książę.

- Jest pan zbyt zapalczywy, drogi mistrzu - powiedział Morosini, zginając się przed hrabiną w ukłonie, który mógłby zadowolić królową. - Miałem już przyjemność być przedstawionym pani von Adlerstein... i nie jestem pewien, czy ponowne spotkanie ze mną będzie jej w smak.