Morosini wycofał się pod daszek. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz pod władczym spojrzeniem Lizy porzucił ten zamiar i tylko westchnął:

- Jak pani sobie życzy! A zatem, do jutra!

Z całego domu udało mu się zobaczyć jedynie mały, pobielony wapnem i skromnie umeblowany przedpokój. Poza drewnianym, malowanym kufrem, dwoma krzesłami z rzeźbionymi oparciami i naiwnym obrazem przedstawiającym scenę z miasteczka nie zauważył nic więcej.

Spotkanie z Lizą zniwelowało uczucie zawodu, chociaż kiedy mu się ukazała za dębowymi drzwiami z lampą w dłoni, miała w sobie coś z anioła zagłady, któremu Pan Bóg kazał stać w bramach raju i nie wpuszczać grzeszników. Lekkim krokiem ruszył w drogę powrotną. Za kilka godzin opadną wszystkie zasłony i koronkowe woalki!

Myśl ta była pocieszająca i dzięki niej wrócił mu dobry nastrój.

Widząc Adalberta grzejącego się przed wielkim piecem z zielonych, fajansowych kafli oraz kieliszek na stole obok, uśmiechnął się szeroko.

- No i co, mój poczciwcze? Jak ci minął dzień? Adalbert spojrzał na przyjaciela z przygnębieniem:

- Męczący, straszny! Ten nasz profesor ma łydki ze stali i wspina się po górach jak kozica. Jestem wykończony!

- Coś podobnego! Co z ciebie za archeolog? Zwykły łachudra!

- Jestem egiptologiem! A my, egiptolodzy, pracujemy w płaskim terenie. I pomyśleć, że profesor ciągle nie ma dość i jutro chce zacząć od nowa. Mam wielką ochotę powiedzieć mu, że wracamy do Ischl.

- Powiedz mu, co chcesz! Ja mam spotkanie w kościele.

- Żenisz się?

Pytanie było tyle nieoczekiwane, co zjadliwe.

- To całkiem niezła myśl - odparł Aldo, uśmiechając się w myślach do pewnej wizji, którą tylko on mógł zobaczyć. -No, nie siedź taki naburmuszony, mój drogi! Weź kieliszek i chodź ze mną, wszystko ci opowiem.

Rozdział siódmy

Historia Elzy

Pokonując zadaszone schody wiodące do kościoła, dobrych dwadzieścia minut przed czasem, Morosini zastanawiał się, co za zrządzenie losu skazało go, katolickiego księcia, ale o pobożności, powiedzmy szczerze, dość powierzchownej, na odwiedzanie sanktuariów, gdy w grę wchodziło spotkanie z kobietą... Inni spotykają się w parkach, kawiarniach, nad brzegiem rzeki czy w jakimś zacisznym salonie... Sam z nostalgią wspominał chwile spędzone z Anielką w ogrodzie zoologicznym w Paryżu. Wtedy był w niej śmiertelnie zakochany i gotów uczynić wszystko, by ją zdobyć. A teraz, po pozbyciu się jej jak zbędnego przedmiotu i oddaniu w ręce Anny Marii Moretti, pośpiesznie uciekł do Austrii, gdzie czekała na niego sprawa z pewnością pasjonująca, lecz trudna do rozwikłania... i spotkanie z ładną dziewczyną w domu bożym.

Pod naciskiem skrzypnęły stare drzwi, odbijając ten dźwięk głuchym echem we wnętrzu pustej świątyni. Książę zatrzymał wzrok na wspaniałym tryptyku z XV wieku, pozłacanym i bogato rzeźbionym, który wznosił się nad ołtarzem. Patrzył na niego z przyjemnością, lecz bez zaskoczenia; bogactwo austriackich kościołów było mu znane.

Usiadł w ławce, by lepiej móc podziwiać arcydzieło. Słysząc skrzypienie drzwi, poderwał się z miejsca i stanął przed postacią ukrytą pod czarną peleryną z kapturem, ukazującą jedynie szczupłe kostki w białych pończochach i buty z klamerkami. Strój Lizy doskonale pasował do atmosfery starego kościoła.

Zbliżywszy się do Aida, dziewczyna uklękła, odmówiła krótką modlitwę i pokazała mu gestem, by usiadł przy niej. Pomimo jej poważnej miny Aldo nie mógł powstrzymać uśmiechu.

- Kto by pomyślał w czasach weneckich, że kiedyś będziemy mieli sekretne rendez-vous w austriackim kościele?

- Proszę, niech pan nie wspomina o Wenecji! Nie chcę o niej myśleć w tej chwili. A co do naszego spotkania, może być pan pewien, że następnego nie będzie.

- Szkoda... Ale dlaczego tutaj, a nie u pani w domu lub w oberży?

- Ponieważ nie chcę, żeby ktokolwiek się dowiedział, iż się znamy. Skoro to już ustaliliśmy, proszę się nie trudzić

1 nie wyjaśniać, po co pan przyjechał do Hallstatt. Sama się dowiedziałam.

- Przypuszczam, że od pani von Adlerstein?

- Oczywiście! Jak tylko się zorientowała, że przybył pan do Wiednia, zawiadomiła mnie.

- Dlaczego? Jestem dla niej tylko nieznajomym...

-1 tu się pan myli! Wie o panu prawie tyle, co ja... Widzi pan, książę, ja nigdy niczego nie ukrywałam przed babcią. Od śmierci mojej matki - innymi słowy, od zawsze - babcia się mną zajmowała, starając się, żebym nie wyrosła na marionetkę wychowaną przez guwernantki. Bardzo ją kocham i zawsze o wszystkim jej mówię.

- Nawet o wcieleniu Miny van Zelden?

- Zwłaszcza o tym! Zawsze wiedziała, gdzie mnie szukać, podczas gdy mój ojciec był przekonany, iż wyjechałam do Indii studiować filozofię buddyjską lub do Ameryki Środkowej w poszukiwaniu śladów kultury Majów.

Morosini wydał okrzyk przerażenia.

- Chyba nie jest pani archeologiem? Jeden w zupełności mi wystarczy!

- Niech pan będzie spokojny! Mam tylko lekkie ciągoty w tym kierunku. A tak na marginesie, jak się miewa nasz drogi Adalbert?

- No cóż... co do humoru, nieszczególnie. Miał wielce skwaszoną minę, kiedy przed chwilą wyprawiłem go do nekropolii halsztackiej w towarzystwie niezastąpionego profesora Schlumpfa!

- Można by rzec, że to panu sprawia przyjemność. Po co mu pan o mnie mówił?

- Ponieważ miałem ochotę utrzeć mu nosa. Od kiedy odbyliście razem kilka podróży, zachowuje się jak pani właściciel, co mnie nieco denerwuje.

Tym razem Liza nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Jest taki czarujący, naprawdę bardzo go lubię. Ta krótka, wspólna podróż była bardzo zabawna. Co do pana, fakt, że przez dwa lata pracowałam jako pańska sekretarka, nie upoważnia pana do traktowania mnie jak części ruchomości.

Morosini zgodził się z tym twierdzeniem bez sprzeciwu. Może dlatego, że w owalnym otworze czarnego kaptura twarz Lizy, z małym noskiem usianym piegami i burzą jasnych włosów, stanowiła uroczy obrazek skłaniający do życzliwości.

- Zgoda - westchnął. - Zostawmy Adalberta w spokoju i wróćmy do pani babki. Nie wiem, co jej pani naopowiadała na mój temat, ale ona mnie nienawidzi.

- To nieprawda! Wręcz przeciwnie, uważa, że jest pan na swój sposób czarujący, ale obawia się pana!

- No pięknie! Widzę, że już jej pani doniosła o mojej wizycie!

- Oczywiście! A teraz, proszę wyjaśnić, co pana popycha do tego, aby za wszelką cenę wejść w posiadanie klejnotu należącego do kogoś, kto jest nam obu bardzo drogi? Ujrzawszy go w operze, postanowił pan nagle, że musi mieć ten właśnie opal, a nie żaden inny?

- Właśnie! Ten i żaden inny! Chciałem wyjaśnić pani von Adlerstein, z jakiego ważnego powodu muszę zdobyć ten kamień, lecz nie raczyła mnie wysłuchać.

- A więc - rzekła Liza, siadając wygodniej w ławce i krzyżując dłonie na kolanach - słucham tej pańskiej historii. Jeśli dobrze zrozumiałam, znowu chodzi o jakiś przeklęty klejnot?

- Tak, tak jak w przypadku wszystkich, które obiecaliśmy odnaleźć, Adalbert i ja...

- Adalbert i pan? Czyżbyście zostali wspólnikami?

- Tylko w tym przedsięwzięciu, które jest bez wątpienia najważniejszym w całej mojej karierze antykwariusza. Proszę mi pozwolić wskrzesić Minę na jedną chwilę.

- Dlaczego nie... - odparła Liza z uśmiechem. - Lubiłam ją, wie pan?

- Ja także... Czy pamięta pani tamten wiosenny dzień sprzed blisko dwóch lat, kiedy pani biegła za mną, by wręczyć mi telegram z Warszawy?

Liza nagle się ożywiła, jakby wróciła pasja, z którą wykonywała pracę w pałacu Morosinich.

- Telegram od słynnego Szymona Aronowa? Jakbym mogła zapomnieć! To przecież po spotkaniu z nim rzucił się pan w wir tej nieprawdopodobnej historii, podczas której odnalazł pan szafir skradziony pańskiej matce. Przywiozłam go potem do Wenecji.

- Już go tam nie ma! Kilka tygodni później oddałem go Szymonowi Arnowowi, z którym spotkałem się na cmentarzu San Michele. Potem przekazałem mu Różę Yorku, którą odnalazłem w Anglii w dramatycznych okolicznościach.

- Różę Yorku? Ależ... ona została niedawno skradziona z Tower!

- Ta była fałszywa i bardzo proszę, niech mi pani pozwoli wyjaśnić, z jakiego ważnego powodu nigdy nie wyjawiłem prawdy. Prosił mnie o to Aronow w swojej kryjówce w Warszawie. To nie była kwestia braku zaufania... Ale dałem słowo. Jeśli dzisiaj je złamię, to tylko dlatego, że nie mam wyboru. Potem sama pani oceni... i postara się o tym jak najszybciej zapomnieć.

Liza milczała. Morosini opowiedział o swoich przygodach w Polsce, nie wdając się jednak w szczegóły znajomości z córką hrabiego Solmańskiego. Wspomniał tylko, że przeszkodził jej w samobójstwie i że kiedy ją śledził po przyjeździe do Paryża, spostrzegł na jej szyi Błękitną Gwiazdę, której poszukiwał wspólnie z Aronowem.

Ku jego zdziwieniu Liza nie reagowała podczas opowiadania do tego stopnia, że w pewnej chwili pomyślał, iż zasnęła. Ale kiedy zamilkł, uniosła głowę i rzuciła na niego żywe spojrzenie.

- Przejdźmy teraz do Róży Yorku, gdyż, jak sądzę, jest to drugi skradziony kamień - powiedziała.

Aldo spełniwszy jej prośbę, stwierdził z radością, że dziewczyna słucha jego opowieści z widocznym zainteresowaniem.

- To brzmi jak powieść kryminalna - dodała - która byłaby nawet dość zabawna, gdyby nie te trupy! Ale mam jedno pytanie: czy wierzy pan w niewinność lady Ferrals?

Aldo nie spodziewał się tego i żeby dać sobie czas na odpowiedź, sam sformułował pytanie, podobnie jak to było w zwyczaju Anielki.

- Można by sądzić, że pani zupełnie nie wierzy.

- Ani przez chwilę. Czytałam artykuły, w to pan chyba nie wątpi, na temat sprawy Ferralsów i procesu. Teatralne zakończenie wydało mi się dziwne, zbyt dobrze obmyślone i zbyt precyzyjnie wykonane. Wspólnik będący jednocześnie kochankiem wiesza się po napisaniu wyznania w najdogodniejszej chwili dla oskarżonej? Nie, nie wierzę w to!

- Jeśli pani podejrzewa zmowę z policją, to się pani myli. Dobrze znam komisarza Warrena i mogę panią zapewnić, że działał pod wpływem zaistniałych wypadków. Ale potem zaczął sobie stawiać pytania...

- No a pan? Jeszcze nie odpowiedział pan na moje pytanie.

- Ja też mam wiele wątpliwości - odparł Aldo, nie chcąc dłużej rozwodzić się na ten temat. - Lecz chciałbym przejść do trzeciego klejnotu: opalu! To z jego powodu tu jesteśmy, Adalbert i ja.

- Uważacie, że kamień w diamentowej oprawie jest tym, którego szukacie?

- Szymon Aronow jest o tym przekonany, a jeszcze nigdy się nie pomylił. Zresztą może się pani o tym łatwo przekonać, gdyż, jak sądzę, ma pani dostęp do biżuterii tajemniczej damy, której tak zazdrośnie strzeżecie razem z babką.

- W jaki sposób?

- Na odwrocie każdego klejnotu pektorału wygrawerowano miniaturową gwiazdę Salomona. Aby ją zobaczyć, potrzebne jest mocne szkło powiększające. Proszę spróbować!

- Spróbuję, ale szczerze mówiąc, nie liczyłabym na to, że go panu sprzeda. Jest to bowiem ulubiony klejnot naszej przyjaciółki. Dostała go od swojej słynnej babki.

Morosini milczał, powstrzymując pytanie, aby dać jej czas do namysłu, gdyż był pewien, że sama je odgadnie.

- Czy nie uważa pani, że nadeszła pora, aby odsłonić imię tajemniczej postaci, która mi się ukazała w loży operowej? A co do babki, sądzę, że wiem, kim jest, gdyż prawie na pewno odkryłem, kim był jej ojciec. Czyż nie jest córką nieszczęsnego Rudolfa, tragicznego bohatera z Mayerlingu?... Uprzedzając pani pytanie, dodam, że widziałem, jak ukryta pod czarną woalką kładła kwiaty na jego grobie kilka godzin przed spektaklem.

- Wie pan więcej, niż sądziłam! - rzuciła Liza, nie kryjąc zaskoczenia.

- Co do cesarskiego opalu w diamentowej oprawie, po narodzinach Rudolfa został dołączony do kompletu z opali ofiarowanego przez arcyksiężną Zofię przyszłej synowej, kilka dni przed jej ślubem z Franciszkiem Józefem. Nosiła go sama Zofia na swoim ślubie i chciała, żeby Elżbieta uczyniła podobnie. Dodam, że całość, z wyjątkiem broszki, została sprzedana w Genewie razem z innymi prywatnymi klejnotami rodziny, kilka lat temu.

Zdziwienie Lizy zamieniło się w rozbawienie.

- Jaka ja jestem głupia! Jak mogłam zapomnieć o pana zamiłowaniu do historycznych klejnotów i pięknych kamieni, że nie wspomnę o pana nienasyconej ciekawości... i o tym, że jest pan, być może, największym europejskim ekspertem w tej materii.

- Dziękuję! A teraz, czy nie sądzi pani, że nadeszła pora, by mi zaufać? Chcę poznać jej nazwisko... i historię! No, Mino! Zaklinam panią na pamięć naszej dobrej współpracy! Moje zadanie jest szlachetne i warto o nie walczyć!